środa, 19 grudnia 2018

Ploblem

Jakieś 1,5 mca temu, w pewny sobotni poranek, tak mi się spieszyło do mopa, że spadłam ze schodów i złamałam duży palec u nogi. W sobotę myślałam, że jeszcze mi przejdzie, w niedzielę jednak trzeba było spojrzeć prawdzie w oczy i ruszyć na pogotowie. Brzydka listopadowa niedziela, zimno i siąpiący deszcz. Laura oczywiście z nami. Najpierw zadzwoniłam do naszej prywatnej opieki, która pokierowała mnie do szpitala na Koszarowej. Zajeżdżamy, zero jakiegokolwiek oznakowania, miejsce do zaparkowania auta trudno znaleźć. W końcu, gdy zaparkowaliśmy, kuśtyk kuśtyk w tym deszczu na pogotowie. Kolejka. Czekam. Podchodzę do okienka: "Pani, nie tutaj! Na Kamieńskiego musi pani jechać!". Zaciskam zęby, wychodzę. Czekam stojąc na jednej nodze, aż H. przyprowadzi auto.  O, nie możemy wyjechać z parkingu, bo trzeba opłacić bilet. Ale gdzie? A tam, w nieoznakowanej szopie. Jedziemy do drugiego szpitala. Tam powtórka z rozrywki. Nie wiadomo którędy podjechać pod izbę przyjęć, znowu kuśtykam kawałek przez parking. Kolejka. Jedna pani przyjmująca, której najwyraźniej się nie spieszy. A to znika na chwilę, a to zagai do przechodzącego księdza. A ludzie czekają, z dziećmi w gorączce, z połamańcami. Na jednej nodze stoję w kolejce, bo H. ogarnia w syfnym kiblu laurowe siusiu. Wreszcie podchodzę do okienka: "Pani, co pani! Nie tutaj, musi pani jechać do XXX". Zaciskam zęby, ale słowa frustracji same cisną mi się na usta. Rzucam wiązankę szybko streszczając co o tym wszystkim myślę, obracam się i wychodzę. Dzwonię do naszej prywatnej opieki i zmuszam do znalezienia mi wizyty u ortopedy na kolejny dzień.

To tak tytułem kontekstu. Inny wieczór, Laura bawi się swoimi kucykami Pony. Nagle słyszymy Laurę przemawiającą głosem Pinkie Pie:
- Bo mama spadla ze schodów i zrobiła sobie ała w nóskę. I pojechaliśmy do doktola i był ploblem i kulwa mać.

Cóź, lepiej nie mogłabym tego podsumować :)


piątek, 7 grudnia 2018

Wąż

Gotuję obiad, a Laura ogląda swoje plastikowe błyskotki, przymierza bransoletki i naszyjniki.
Nagle oznajmia mi:
- Mamo, a ja chcę węża.
- Węża???
- Tak, węża.
- Ale dlaczego węża?
- Bo wąż kupi taki pierścionek - pokazuje na moją obrączkę.
Co prawda to prawda, mąż-wąż. Byleby tylko nie miał węża w kieszeni ;-)

środa, 5 grudnia 2018

Obiadek

Odbieram Laurę z przedszkola, a ona gada jak zwykle i gada, normalnie paszcza się nie zamyka.
Nagle jeszcze bardziej podekscytowanym głosem oznajmia mi w szatni:
- Mamo! A dzisiaj była taka carna dupa!
- Yyy???
- No na obiadek! Taka inna dupa, ale pysna!

:)

wtorek, 4 września 2018

I znowu do przedszkola

Nie mogę uwierzyć, że to już wrzesień i lato praktycznie się skończyło. Nadszedł TEN dzień i Laura wróciła do przedszkola. Jak to przeżyła?
Hmm... Jeszcze w niedzielę podchodziła do tematu z ograniczonym entuzjazmem. Widziałam w jej oczach niemal radosne błyski, gdy wymieniałam imiona dzieci, z którymi znowu będzie mogła się bawić. Ale w poniedziałek rano, gdy przyszła pora pobudki... Był płacz, buzia w podkuwkę i żałosne szlochanie "Ja nie ce do psiedskola, ja ce zostać w domku", które po długich negocjacjach i w końcu przekupstwie zaowocowało "A psyjdziesz po mnie sybko?". Gdy powiedziałam, że po obiadku, Laura stwierdziła z rozpaczą, że to za długo...

Do przedszkola wchodziłyśmy rano chyba z równą tremą. Laura to wiadomo, a ja z kolei bałam się, że jej wątpliwy i niestabilny humorek pogorszą maluszki, dla których to był pierwszy dzień w przedszkolu w ogóle. Na szczęście trafiłyśmy na jakąś wolną dziurę i w szatni wcale nie było wielkich tłumów zagubionych rodziców i popłakujących brzdąców. Laura dostrzegła gdzieś swoją psiapsiółkę Wandzię, a resztę dopilnowały panie, które przywitały Laurę całusem, złapały za rączkę i zaprowadziły na salę. 

Oczywiście wyrzuty sumienia nie dawały mi spokoju więc zwolniłam się wcześniej z pracy i pognałam do przedszkola. Zastałam ją stojącą w parze w kolejce do sali (chyba to była ewakuacja dzieci po obiadku ze stołówki). Szybko mnie dostrzegła i zaczęła szarpać panią za rękaw krzycząc "Tam jest moja mama!". Pani najpierw chyba nie zrozumiała o co chodzi, bo próbowała ją uciszyć, ale Laurencja tak łatwo nie odpuściła. W końcu i pani mnie dostrzegła i pozwoliła mojej pociesze na wyjście. 

Trzeba było uczcić ten dzień, a więc była obiecana mini zabawka, a potem nawet zabawa w Kinderplanecie. Laura była zachwycona. 
Nie wiem czy to przez to skakanie na sali zabaw czy przez emocje, ale w samochodzie po prostu padła...

Dzisiaj też kazała przyjść po siebie "sybko, jesce sybciej", ale life is hard i niestety nie mogę tak urywać się wcześniej codziennie :(
Pocieszamy się tym, że już w piątek po południu zaczynamy kolejne wakacje :-) 

sobota, 1 września 2018

Laurowe pogawędki

Ostatnio Laura uwielbia oglądać nasze stare zdjęcia. Któregoś dnia podczas oglądania odnalazła zdjęcie na którym jestem w ciąży.
- O! Mama! Ale masz wielki bzuch! Tak duzo zjadłaś!
- Ale ja mam tam w brzuszku ciebie. Małą dzidzię.
- Dzidzię? Ja?
- Tak, ciebie.
- Hihi, ale smiesne. A jak ja będę duza, a ty mała, to ja będę miała ciebie w bzusku.
- Nie, to niemożliwe. Kiedyś będziesz miała w brzuszku swoją dzidzię.
- No dooobze... A jak ja będę duza, to ty będziesz mała. I pójdziesz do psedskola. I tam będzie pani Elaaa... I dam ci obiadek. A jak zjesz, to będzie nagroda.

***

Laura siedzi nad wieczornym mlekiem, zamyślona spogląda na bajkę. Nagle odwraca się do nas i zaczyna swój monolog:
- A jak mama i tata będzie dziadzią i babcią to ja będę miała męza. I będę miała dzieci. I moje dzieci będą takie scęsliwe i tak się będą cieszyć, ze ja mam tego męza. A czy on gryzie?
- Yyyyy? Ale kto gryzie?
- No ten mąz.
- Yyyy, nie, raczej nie gryzie. Mnie tata nie gryzie.
- To dobze. To będę go tak tzymała.
Po czym ze stoickim spokojem powraca do szklanki mleka i bajki.

***

Jedziemy autem. Przypominam sobie, że miałam zadzwonić do mamy. Wybieram jej numer, a że telefon mam podłączony do zestawu głośnomówiącego, w głośnikach rozbrzmiewa sygnał łączenia.
Oczywiście nie umknęło to uwadze Laurencji.
- A do kto.. A do kogo... A do jakiego ludzika dzwonisz?
:-D


wtorek, 28 sierpnia 2018

Powrót do domu

Wróciło nasze szczęście do domu. Przywiozłam ją już teraz, bo w drugim tygodniu września wyjeżdżamy z H. w podróż do Azji, tym razem jeszcze bez Laury, a więc chciałam, żeby spędziła z nami trochę czasu i znowu zatęskniła za dziadkami. I zatęskniła, zaraz gdy pociąg ruszył. Przez pierwsze 40minut musiałam wycierać łzy, tulić i pocieszać, że za dwa tygodnie znowu przyjedzie do dziadzi. 

W pociągu Laura spisała się na piątkę. Chociaż mieliśmy opóźnienie i pociąg stał gdzieś w polu prawie 40minut, Laura grzecznie siedziała na swoim miejscu. Czytałyśmy bajki, oglądałyśmy Świnkę Peppę, a na koniec pochłonęła ją bez reszty zabawa lalkami Barbie. Oprócz tego wszystkim dookoła oznajmiła, że jedzie do H. Taaak... jesteśmy na etapie mówienia do nas po imieniu. Staramy się tym nie przejmować. Zakładamy, że to taki etap jej rozwoju i przejdzie. Najczęściej zresztą zwraca się do nas per mamo, tato, ale gdy mówi o nas w trzeciej osobie to nazywa nas Kasią i H. Bywa w tym bardzo pocieszna. Jeszcze w przedszkolu witała mnie okrzykiem: "Moja Kasiaaa!!!" :)

Od wczoraj Laura odkrywa swoje zabawki na nowo. Wszystkie lalki są ciekawe, domek dla lalek to po prostu rewelacja, wszystkie puzzle na nowo stały się wyzwaniem. Poza tym Laura jest strasznie stęskniona towarzystwa innych dzieci, bo u dziadków jest wspaniale, ale brakuje dzieci. Wczoraj zaprosiłam więc naszych sąsiadów z synkiem. Chłopiec ma niecałe 2 lata, ale Laura była zachwycona. Fikali razem w najlepsze. 

Najważniejsze jednak co chciałam napisać to - ku pamięci - Laura zaczęła spać w swoim pokoju :-) Do tej pory mówiła, że będzie tam spała, gdy będzie duża. No cóż, teraz wykorzystaliśmy trochę moment, bo naprawdę nie chciało mi się dźwigać łóżeczka turystycznego, w którym spała dotychczas, od moich rodziców, sama i pociągiem. Opowiedziałam jej więc słowem wstępu, że jest już dużą dziewczynką i może spać u siebie. No i śpi. Na razie pół nocy, ale to dla nas ogromna zmiana.



piątek, 24 sierpnia 2018

Sierpień na wyjazdach

Laura wyjechała na wakacje. Nasze przedszkole zostało zamknięte na ten miesiąc i chcąc nie chcąc musieliśmy zawieźć Laurę do dziadków. Laura odliczała już dni do wyjazdu, dziadek z babcią zresztą też nie mogli doczekać się spotkanie z wnuczką. Prawdę powiedziawszy, ja również marzyłam o tym dniu, gdy zapomnimy o przedszkolu... Laura ostatnio coraz mniej chętnie tam chodziła... Niby cieszyła się z zabawy z koleżankami, ale pożegnanie rano z nami stawało się coraz trudniejsze... Dziesiątki całusów i uścisków, awantur, że nie zdążyła pożegnać się z tatą, jakbyśmy cofnęły się do września ubiegłego roku... A mnie tak ciężko było ją tam zostawiać... Kilka razy byłam o krok od cofnięcia się i zabrania jej do domu. Powstrzymywała mnie tylko myśl, że jeśli zrobię tak raz, potem będzie tylko gorzej... A w przedszkolu gorąco nieziemsko. Ja wiem, że to publiczne itd. ale przy obecnych upałach było tam naprawdę jak w piecu i wydaje mi się jednak, że powinni zadbać o klimatyzację... W dodatku rano dzieci wyprowadzano na plac zabaw jeszcze zanim zrobi się tak gorąco. Ja nie wiem czy tylko moje dziecko tak się poci, ale gdy odbierałam ją po południu całą buźkę miała umorusaną potem i kurzem. Nóżki brudne... Codziennie już w szatni obmywałam ją chociaż trochę, żeby poczuła ulgę...

W końcu dotrwałyśmy do 1 sierpnia. Do pierwszego weekendu Laura zostawała ze mną w domu. Ja home office, ona zabawa. Z moim dzieckiem naprawdę da się pracować, jest już całkiem mądrą dziewczynką. Jedynie w kwestii odbierania telefonów jeszcze nie udaje nam się dogadać. Ktokolwiek do mnie dzwoni (a w czasie pracy zdarza się to dość często), Laura wyrywa się do słuchawek. I jeszcze z dumą mówi: "Ja znam tą ciocię!", a potem nieśmiało dodaje "hejoł...." :) Na szczęście większość cioć jest na tyle w porządku, że mogę jej pozwolić na krótką rozmowę.

W międzyczasie miałam zaplanowane ogarnięcie wykończenia garażu i obłożenie kominka kamieniem. Taki sobie piękny nowoczesny kominek wymarzyłam, że w słupku i tylko pomalowany ładnie... A tu jednak doopa tak zwana. Po zimie nowy kominek wyglądał jak co najmniej pięcioletni... Obudowa nam popękała, za każdym razem, gdy na niego spoglądałam, szlag mnie trafiał. Ale wiecie jak ciężko znaleźć majstra. Przedzwoniłam do tego, który wykańczał nam mieszkanie, a ten zaskoczył mnie, że ma czas i może zaczynać niemal od razu. Także w planach w pierwszym tygodniu sierpnia miałam pracę z domu, opiekę nad dzieckiem i nadzorowanie remontu. I wiecie co? Zaczynam chyba wierzyć w przeznaczenie. W pierwszy dzień majster mi nie przyjechał, bo ponoć dostał sraczkę :D W drugi dzień przyjechał na godzinę by tylko rozpakować paletę zakupów z Castoramy i skwitować, że płytki są pomylone... No comment... Tym sposobem z remontu nic nie wyszło, spokojnie mogliśmy odwieźć Laurę do dziadków. Majster ruszył w tym tygodniu z robotą i narobił mi takiego nieziemskiego syfu w całym domu, że naprawdę nie wyobrażam sobie tutaj Laury z zabawkami...

Laura bardzo dobrze czuje się u dziadków, którzy są w stanie poświęcić jej o wiele więcej czasu niż my. Spełniają jej każde marzenie, aż boję się co to będzie, gdy nadejdzie moment ich pożegnania... Oczywiście tęsknimy za sobą okropnie. Laura za każdym razem, gdy rozmawiamy pyta czy już wracamy z pracy :) ale potem dzielnie mówi "tocham Cię" i "baj baj". Staram się wykorzystać ten czas bez niej na pożyteczne czynności takie jak odkażanie zabawek, sprzątanie szafek, selekcjonowanie ubranek.. aż sąsiadka mnie wczoraj ofukała, że na jakiś masaż lepiej bym poszła... No ja to nie ten typ, może tylko do fryzjera sobie pójdę. I zamierzamy z H. cieszyć się spokojnymi wyjściami do restauracji, bez pośpiechu, bez zabawiania Małolaty.



piątek, 27 lipca 2018

Taka tam codzienność


U nas lato w pełni, a Laura choruje :-/ W zasadzie to bardzo dziwna ta choroba, bo objawiła się nagle mega kaszlem i katarem. Kaszel taki, że Juniorka aż wymiotuje. No i sikanie... Co 5 min do toalety. Niestety Furagina nie działa więc dzisiaj ku uciesze Laurencji było sikanie do kubeczka, a potem oddanie produkcji do analizy. Ochhh a tu basen kupiony i słońce świeci... Laura z basenem ma pecha. Najpierw było bardzo gorąco więc go zamówiłam, ale listonosz się spóźniał. Gdy wreszcie dotarł, pogoda się popsuła – zdążyliśmy go tylko nadmuchać i napełnić i tego samego dnia nastąpiło załamanie pogody. Trwało na tyle długo, że w końcu zwinęliśmy basen. Teraz, gdy wreszcie można by go znowu uruchomić, Laura ma problem z pęcherzem... No pech. Laurencja biega więc co chwilę do toalety, a my musimy siedzieć cicho. Tak, bo Laura nie może się skupić, do załatwiania toaletowych czynności musi być idealna cisza. Bajka, choć oglądana milion razy, musi być zatrzymana, a nasze rozmowy przerwane. Inaczej młoda drze się „ciiiichoooo!!!”.

Przez tą chorobę, ale też moje zmęczenie po strasznie intensywnym zamknięciu miesiąca w pracy, od środy w zeszłym tygodniu byłyśmy w domu. Ja ogarniając dziecko i home office, a Laura szalejąc z kredkami i lalkami i urządzając z naszego salonu totalny plac zabaw. Ja nie wiem jak można w tak krótkim czasie urządzić taaaaki sajgon, że można by łopatą zbierać. Moje dziecko w każdym razie potrafi.

Przy tym pojawiło się kilka rozmówek ku pamięci:

1.       Laura ogląda książeczkę.
- Mama, zobacz, piesek. A tu drugi. Dwa piesy. Ja kocham te piesy.

2. Po kwadransie zabawy tekturową ubieranką, Laura odsunęła od siebie papierowe modelki i zabrała się za dekorowanie mamy. Mocuje się z papierowymi kolczykami próbując przyczepić mi je do ucha.

- Chyba stoi... Och, nie chce stoić.3. Tata ogląda z córką bajkę po turecku. W bajce występuje koń. Tata mówi:

- Zobacz, to jest „at” (po tur. Koń”).

Laura na to spogląda na trzymaną w ręce lalkę i nagle ją rzuca. No tak. „At” to po turecku również forma rozkazująca od „atmak” czyli „rzucać” :D

Poza tym Laura jest zakochana na zabój w naszym małym sąsiedzie Piotrusiu. Piotruś jest uroczym nieco ponad rocznym blondynkiem. Jak tylko wychodzi na ogród i Laura go usłyszy, krzyczy „Mój Plotluś!!!” i biegnie do drzwi tarasowych żądając wypuszczenia na wolność. „Plotlusiem” został też nasz zapomniany już dawno bobas. Teraz Laura jest mamusią, przykrywa bobasa kocykiem, wozi w wózku i daje babci (tak, tzn. mnie) do karmienia butlą.


- Mamooo! Pać, jeśtem albuzem!

poniedziałek, 2 lipca 2018

Dzień dobry!


Nie chcę się chwalić, ale chyba wracam do starego rytmu. Wreszcie nadszedł ten dzień, w którym mogłam kliknąć na przycisk „Send” i tym samym pozbyć się ogromnego ciężaru, który dźwigałam od września. Tak, tłumaczenie książki skończone, praca oddana, temat zamknięty. Nagle okazało się, że praca jest całkiem przyjemna, bo mogę w całości skupić się tylko i wyłącznie na niej. Ba, mogę po powrocie do domu w ogóle o niej nie myśleć, mogę wcale nie wyciągać już komputera z torby, żeby nadrobić na szybko chociaż stronę albo dwie. Mogę (o matko naprawdę mogę!) czytać książkę. Ugotować coś bardziej czasochłonnego. Pobawić się z dzieckiem. Nawet nic nie robić J Mogę zasypiać bez wyrzutów sumienia, że dzisiaj nie udało mi się nic przetłumaczyć. Życie jest piękne.

Tak. Życie jest piekne, a Laura rośnie jak na drożdżach. Jest rozśpiewanym i roztańczonym przedszkolakiem, lat 3 i pół. Niestety, przedszkole to nie jest miłość jej życia. Nie wdała się w mamę, która urządzała swojej rodzicielce awantury, że przyszła po dziecko za wcześnie. Laura na mój widok w drzwiach biegnie w podskokach, a gdy rano w sobotę mówię jej po przebudzeniu, że dzisiaj nie idziemy do ciociu, wtula pyszczek w moją szyję krzycząc „Dzienkuje! Dzienkuje!”. Ale to nie jest przecież tak, że jest jej tam totalnie źle. Ma swoje koleżanki, w tym tą najulubieńszą Gosię J Lubi swoje ciocie, z dumą przynosi do domu prace wykonane na plastyce. Ale trudno jej się z nami rano pożegnać.

Ja z kolei widzę jak pięknie rozwija się w przedszkolu. Z mową ruszyła tak jak startuje najnowszy mercedes. Już nie ma „idzi”. Jest „lizak”. Jest też „ślimak”, „pściółka Maja”
Zostało jej jednak kilka słów dzidziusiowych, w tym nasza święta trójca: 1. Uło: telefon, 2. Ułe: gorące i 3. Uła: zimne.
Oprócz tego Laura mówi całymi zdaniami i to jest piękne! Zdaniami mówi na razie tylko po polsku, ale turecki wciąż jest w jej mowie obecny. Kwiatka nie nazwie inaczej niż „çiçek”, a ptaszka „cik-cik”. Chociaż gdy jesteśmy w Turcji, a w tym roku udało nam się być tam już trzy razy, to zawsze pod koniec pobytu Laura zaczyna budować krótkie zdania po turecku. W Polsce staramy się pilnować by część oglądanych bajek była właśnie w tym języku.

Z tą mową to zaczynają się pojawiać całkiem śmieszne sytuacje. Na przykład przez kilka miesięcy słuchaliśmy o Memesiu i o Arii z przedszkola. Ludzie nadają swoim dzieciom teraz różne dziwne imiona, ale o Memesiu i Arii jeszcze nie słyszałam. H. to na Memesia wybuchnął śmiechem, bo to w Turcji jedno ze zdrobnień Mehmeta :D Kazałam sobie w przedszkolnej szatni pokazywać szafki tych towarzyszy zabawy naszej córki, ale Laura nie potrafiła pokazać. Po długim czasie okazało się, że Aria to jej imienniczka Laura. Nie wiem czemu zostało Arią skoro Laura pięknie potrafi wymówić swoje imię. Tajemnica Memesia nie została jednak rozwiązana. W końcu po wielu miesiącach w samochodzie Laura opowiada nam jak to bawiła się z Lulkiem. Kurde, z jakim Lulkiem? W końcu mnie olśniło i mówię: "Z Jurkiem!". A H. szybko pyta: "A Memeś chodzi jeszcze do przedszkola?" - Laura potwierdza. "A jak ma na imię?" - "Igor!" :) :) :)

Laura jest bardzo koleżeńska i towarzyska. Na naszym osiedlu ma mnóstwo koleżanek i kolegów i co chwilę zaprasza do siebie kolejne koleżanki z przedszkola... Normalnie aż weekendów by brakowało, gdybyśmy faktycznie wszystkich mieli gościć...







niedziela, 24 grudnia 2017

Wesołych Świąt

Jak co roku jesteśmy u moich rodziców. Laura wniebowzięta obecnością dziadzi i cioci zapomniała już o męczącej ją od tygodnia ospie. Tak, tak... U nas ostatnio wybitnie chorobowo. Każdy na coś innego :-S 

Najważniejsze jednak, że Laura wychodzi z kropek. Jest niesamowitym slodziakiem i przytulasem i wszystkich "ucha" (*kocha).

A my ją najbardziej.



Zdrowych i wesołych Świąt dla wszystkich. Spokoju, rodzinnych chwil i wiele magii. A w Nowym Roku spełnienia wszystkich marzeń.

niedziela, 3 grudnia 2017

Jesteśmy!

Przede wszystkim to dziękuję Wam, że o nas pamiętacie. Ja o Was też pamiętam :) Przykro mi było (jest) gdy nie miałam możliwości nic napisać, ale za każdym razem gdy czytałam wiadomość od Was było mi bardzo bardzo miło. 

Jak się pewnie domyślacie powodem, dla którego nas nie było, jest tak błaha sprawa jak permanentny brak czasu. Co robiliśmy w międzyczasie? No to tak zacznę od początku... Czyli mniej więcej od maja, kiedy to znaleźliśmy nasz wymarzony dom i postanowiliśmy go kupić. Wkrótce potem podpisaliśmy umowę deweloperską i ... tego samego dnia na moim biurku wylądowało rozwiązanie umowy o pracę za porozumieniem stron. Nie jestem Wam w stanie opisać co wtedy czułam, ale generalnie to pod farbą chyba totalnie osiwiałam w czasie tamtych dni. W dodatku szlag mnie totalnie trafił, bo raptem niecałe 2 miesiące temu dostałam niezłą propozycję pracy, którą nie przyjęłam, bo mój wówczas obecny pracodawca zapewniał mnie, że jestem potrzebna itp. Nie wiedzieliśmy czy lepiej wycofać się z umowy deweloperskiej czy negocjować z moim szefem. Stanęło ostatecznie na tym drugim, ale sytuacja w pracy nie była już dla mnie komfortowa. Co prawda zostało powiedziane, że dopóki nie znajdę czegoś nowego to mogę się czuć bezpieczna, ale wcale się tak nie czułam. W zasadzie codziennie rano przychodziłam do biura z duszą na ramieniu i pytaniem co znajdę na biurku... Oczywiście jak na złość znalezienie nowej pracy tak na zawołanie wcale nie było takie łatwe. Albo mnie nie chcieli, albo nie chcieli dać tego co ja chciałam :-] A naprawdę wybredna nie byłam. Stresu jaki wtedy czułam nie da się opisać. Moje ciało też zaczęło się buntować. Ucisk w klatce piersiowej totalnie mnie przerażał. Trochę pomogły wakacje na jakie pojechaliśmy wtedy bez Laury. W zasadzie to wyjeżdżałam w bardzo niewakacyjnym humorze, ale wszystko było już załatwione, zapłacone, nie dało rady odwołać. Zresztą dobrze, ze wtedy pojechaliśmy, bo potem już nie byłoby szansy na żaden urlop. Po powrocie rzuciliśmy się w wir załatwiania kredytu, co też okazało się mega wyzwaniem, bo wiele banków robiło nam problem z racji, że H. jest cudzoziemcem. Na szczęście trafiliśmy na naprawdę porządnego doradcę, który nas zgrabnie poprowadził przez wszystkie procedury. Całość jednak trwała tak długo, że dopiero tydzień przed terminem oddania inwestycji dostaliśmy pozytywną decyzję od banku, na którym nam najbardziej zależało. Potem na gwałt trzeba było szukać majstrów :-) Oczywiście wszystko spadło na mnie, bo H. choć naprawdę dobrze radzi sobie z polskim to budownictwa jeszcze nie opanował. Mnie, babie, też nie było łatwo, ale czasem czułam, że majstry same się nade mną litowały, że muszę się tym wszystkim zajmować i w sumie nieźle na tym wychodziłam ;-)

We wrześniu Laura zaczęła przygodę z przedszkolem. Myślałam, że po prawie 1 latach u niani z grupą dzieci pójdzie z górki, a tymczasem wcale tak nie było. Laurę chyba przytłoczył ten tłum w przedszkolu, w każdym razie przez prawie 2 tygodnie codziennie rano przeżywaliśmy istne katusze, płacze, wrzaski i rzucanie się na podłogę. Serce mi się krajało. Kombinowaliśmy z H. jak tu urwać się z pracy i odebrać ją szybciej, ale to nie pomagało. W końcu się przekonała, choć nie jest to jakaś wielka miłość. Bywają dni, że ciężko ją tam zaprowadzić, choć bardziej współpracuje gdy to ja ją odprowadzam. Niestety teraz robi to H. 

Po odbiorze domu złożyłam wypowiedzenie w pracy. Miałam już dość tej sytuacji, kredyt był już załatwiony, a poza tym ktoś musiał majstrów pilnować. Pracę wciąż szukałam choć przestało mi już tak zależeć. Dostałam w międzyczasie zlecenie na tłumaczenie pewnej książki więc zajęcie miałam do marca. Już sobie wyobrażałam jak w zimowe dni siedzę w moim pięknym salonie przy kominku i sobie spokojnie klepię tłumaczenie. Tymczasem po tygodniu siedzenia na budowie dostałam pracę na przyzwoitych warunkach :-] 

Prace na budowie postępowały szybko. Wszystko super pasowało, bo rano na spokojnie odwoziłam Laurę do przedszkola i jeszcze dość wcześnie ją stamtąd odbierałam. Dziecko było zadowolone :-) Ja zmęczona, ale szczęśliwa. Do końca września jednak nie udało nam się skończyć, pałeczkę dowodzenia przejął mój tato, a ja ruszyłam do nowej pracy.

Pod koniec listopada w końcu przeprowadziliśmy się na nowy adres. Wciąż czujemy się trochę jak w hotelu. Laura ma teraz tyle miejsca, że zasuwa hulajnogą po domu :)

Tak. A ja mam teraz czas by napisać ten post, bo Laurencja z tatą pojechali odwiedzić dziadków w Turcji. Wracają w przyszłą sobotę i na razie chyba dobrze się bawią. Same zobaczcie :-)





sobota, 19 sierpnia 2017

Laura na wsi

Sierpień to dla nas zupełnie nowa nowość. To miesiąc, w którym nasza niania urlopuje. W zeszłym roku moi rodzice przyjeżdżali do nas na zmianę opiekować się wnusią. W tym roku jednak zaprotestowali. Tzn. zaprotestowali by do nas przyjechać. Stwierdzili, że skoro Laura tak dobrze się u nich czuła w czasie naszego wyjazdu, to wolą opiekować się nią u siebie. Trudno im się dziwić. I tak, wiem, że tam jest ogród, pieski, ciocia, którą Laura uwielbia, rowerki, hulajnoga, podlewanie kwiatków z dziadkiem i inne atrakcje, ale co ja poradzę na to, że wolę mieć dziecko przy sobie?

Tęsknię okropnie!

Dom pusty, posprzątany, klocków na dywanie brak, porzuconych kanapek, nadjedzonych ciasteczek za poduszką też... Po prostu jakbym nagle wbiła się w życie kogoś innego. Ja już nie pamiętam jak to było bez dziecka :-] Mam teraz tyle czasu, że nie wiem co ze sobą robić. Po pierwszych dniach w samotności zapisałam się do siłowni :-) Może chociaż mój tyłek i boczki na tym skorzystają.

Jednocześnie zachłysnęliśmy się z H. wolnością. Spotykamy się ze znajomymi, eksplorujemy wrocławskie knajpy i korzystamy ile się da. Ale gdzieś tam z tyłu głowy wciąż zastanawiamy się co robi Laura :-) Chociaż z drugiej strony czas leci nam przez palce. O zakupie domu kiedyś i naszych "przygodach" z tym związanych kiedyś tu coś skrobnę, ale ostatecznie dobijamy do końca tej mordęgi kredytowej. Czas najwyższy jeździć po sklepach, oglądać, wybierać, zapisywać jak przykazał mi mój tato, czyli wykorzystać ten moment, w którym możemy to wszystko zrobić bez Laury wiszącej nam na nodze, a tymczasem... oglądamy wszystko przez internet :-S no nie ma kiedy. Serio. Albo wracamy do domu późno, albo jesteśmy tak wykończeni, że siły starczy tylko na serial. I już w połowie muszę wstawać, chodzić przed ekranem, bo odjeżdżam w objęcia Morfeusza.

Laura natomiast bije ostatnio rekordy słodkości. Wciąż by się tuliła i rozdawała buziaki. Ma teraz fazę na zasypiania w naszym łóżku. W naszym albo dziadków. Klepie wtedy słodko kawałek łóżka obok siebie na znak, że mam ja albo babcia się tam położyć. A potem słodko wtula główkę, rozdaje buziaki, głaszcze policzek i w końcu zasypia. Po takich czułościach na samą myśl o tym, że muszę wracać do Wrocławia coś ściska mnie w dołku. I tak żyję od jednego wyjazdu do rodziców do drugiego. Łapię się na tym, że już ledwo wytrzymuję, a to raptem 3 dni minęły od powrotu do Wrocławia. 

W miniony weekend Laura zaliczyła też swój pierwszy bal. Całą familią byliśmy na weselu. To w ogóle był weekend z przygodami, bo zaliczyliśmy słynną nawałnicę atakującą Polskę od zachodu. Elegancko wyjechaliśmy sobie w piątek po południu z Wrocławia. Ja prosto po rozmowie kwalifikacyjnej więc psychicznie wykończona ;-) Krótko za Wrocławiem zatrzymaliśmy się by zatankować. I tak gdy H. lał paliwo ja patrzę i patrzę, a tam na niebie jak jakaś wielka czapa z trzech stron nadciąga brązowa chmura. Serio - brązowa była. Czegoś takiego jeszcze nie widziałam. Wsiedliśmy w auto i gnamy czym prędzej by uciec od dziadostwa. Ale się nie dało. Dopadło nas na ekspresówce i jak nie lujnęło... Ściana wody. Nic nie było widać, totalnie nic. Ale najgorszy był grad, który krótko po tym się zaczął. Huk w aucie taki jakby szyby miało wysadzić. H. zdesperowany zjechał szybko na przeciwny pas ruchu i schował się pod ścianą dźwiękochłonną, która ochroniła nas trochę przed gradem. Za nami zjechały wszystkie auta. I tak uwięzieni w samochodzie czekaliśmy aż przejdzie. No grad przeszedł, ale lało nam przez całą trasę. Już cieszyliśmy się, gdy byliśmy pod Poznaniem, że blisko, że niedługo będziemy w domu. A tymczasem siostra moja zadzwoniła, żebyśmy lepiej jechali do hotelu, żebyśmy pod żadnym pozorem tu nie przyjeżdżali, bo u nich istny armagedon. No płakać mi się chciało. Postanowiliśmy, że pojedziemy po prostu wolno licząc, że w międzyczasie u nich przejdzie. No i przeszło. Ale bałagan pozostał. Ostatnie 30km do moich rodziców jechaliśmy 3 godziny, co chwile stając w gigantycznych korkach w oczekiwaniu aż służby drogowe pousuwają poprzewracane na drogę drzewa. A leżały całe lasy. Drzewa, gałęzie, znaki drogowe, pozrywane dachy domów, poprzewracane ciężarówki... Jeden wielki bajzel. Trasę, która w normalnych warunkach zajmuje nam 3godziny, pokonaliśmy w prawie 8 godzin. 

Na miejscu prądu brak, ciepłej wody brak. Dobrze, że jednak uparłam się, by od razu się wykąpać chociażby w zimnej, bo wody nie było jeszcze cały dzień, a tu przecież wesele! :-) Do południa nie wiedzieliśmy w ogóle czy się odbędzie. Fryzjer z rana odwołany, bo bez wody i prądu to tylko warkocz mogłaby zapleść :-D Hotel w sercu lasu, nie wiadomo było czy w ogóle da się tam dojechać. Dopiero koło południa doszła do nas informacja, że w hotelu jest agregator i jakoś dają radę. Fryzurę trzeba było opanować samemu, gorzej z prasowaniem męskich koszul :-) Tato wyczaił jakiś hotel, w którym był agregat. Była więc wycieczka z żelazkiem i prostownicą. Mówię Wam, koniec świata.

Przy tym wszystkim w głowie wciąż miałam myśl, że najpóźniej o 22 będziemy już w domu, no bo ile 3-letnie dziecko może wytrzymać? Tymczasem Laura przeszła samą siebie. Dotrwała do północy i tak właściwie mogliśmy jeszcze przeciągnąć, bo panna uparcie twierdziła, że nie chce spać. I to bez żadnego przysypiania po kątach! Odstrzelona w swoją suknię księżniczki (którą po prostu uwielbia :)) przez cały czas tańczyła, kręciła balony, witała się z innymi gośćmi, biegała po sali, po prostu pękałam z dumy :-) Pozostałe dzieci niestety nie chciały się integrować choć Laura kilkakrotnie do nich podchodziła i wyciągała rączkę do zabawy. Nie, wisiały na swoich mamach/dziadkach/opiekunkach, a o 21 po prostu padły. Laura natomiast pięknie się bawiła i to z wszystkimi. Focha strzelała tylko wtedy, gdy tata za bardzo mamę przytulał w tańcu ;-)

To, że Laura tak łatwo nawiązuje znajomości i nie ma żadnych oporów by podejść do innego dziecka i rozpocząć zabawę niezmiernie mnie cieszy.  Inna sprawa, że dzieci niestety najczęściej zawstydzone uciekają :-/ trzymam się tej myśli w perspektywie zbliżającego się września. A wrzesień oznacza jedno - przedszkole. Myśl, że Laura może się tam źle czuć nie daje mi spokoju, no ale musimy jakoś przez to przejść. Całe szczęście toaletę mamy już ogarniętą. Laura potrafi nawet zrobić siusiu sama i podciągnąć sobie majtki, a potem przyjść zakomunikować nam, że "siusiu mam już" ;-) Na wspomnianym weselu moja największa obawą było to, że w całym tym harmidrze nie usłyszę wołania Laury, że chce do toalety oraz że nie zdążymy do niej dobiec. Ale okazało się, że niepotrzebnie się martwiłam. Laura wołała, ba, nawet pokazywała, a potem na luzaku szła do toalety i robiła siusiu. Zuch dziewczyna! 

Poza tym zbieramy ślimaki. Laura na ślimaki mówi "ija"- nie wiem skąd jej się to wzięło. Bez problemu powtarza zasłyszane od nas słowa, ale wciąż lubi wymyślać swoje własne. No i ślimaki uwielbia. Czy one Laurę też tu mam wątpliwości. Jej miłość do tych zwierząt rozpoczęła się niestety dość brutalnie, bo z namiętnością je rozdeptywała. Ileż ja się natłumaczyłam, że to źle, niedobrze, że ślimaki mają ała, że płaczą, bo nie mają domku (życia pewnie też)... A Laura nienawidzi takiej krytyki. Od razu żałośnie płacze i robi minkę kota ze Shreka. Ale w końcu pojęła. Teraz ślimaki są zbierane i układane do szeregu, a jak któryś się przemieści to Laura znowu formuje linię. Życie na wsi ewidentnie jej służy. Zna tu wszystkie kąty. Gdy tata szedł ulicą szybko go strofowała, że "baba, nie, momo!" Momo to wciąż wszystko na kółkach choć w laurowym słowniczku jest też "auto". 
Gdy ją tu obserwuję dostaję dodatkowego powera do finalizowania akcji zakupu domu choć temat trudny, bardzo trudny. Ale już widzę Laurę bawiącą się w naszym ogrodzie i tylko dla tej wizji ściskamy tyłki i zasuwamy dalej.

Laurencja przed kościołem - wesela jak najbardziej, ale śluby moje dziecko nie interesują. A w tle bajzel po nawałnicy w przykościelnym ogrodzie.
Co jakiś czas podbiegała do tego lustra się pooglądać. A jakie miny tam odchodziły, jakie figury... :))