... tak, coraz trudniej jest mi znaleźć czas na blogowanie. A do opowiadania mam mnóstwo laurowych historii, tylko niestety, niespisywane natychmiast ulatują w niepamięć...
Przejdę więc od razu do spraw bieżących, bo gdy pomyślę o kolejnym odrabianiu zaległości to wszystkiego mi się odechciewa ;-)
Laura rozkręca się z gadaniem. Teraz jej ulubioną zabawą jest zadawanie nam po milion razy dziennie pytania "cio to?". I tak ja powtarzam po polsku - lampa, telewizor, cycek, ciastko, a H. powtarza po turecku. Na razie potakuje na nasze wywody, ale jeszcze nie kwapi się męczyć z powtarzaniem. Czasem coś tam bąknie ni stąd ni z owąd jak ostatnio do tureckiego dziadka podczas rozmowy na skypie wypaliła "DEDE!!!" i podbiegła do kamery z otwartymi ramionami :) ale to jeszcze raczej rzadkość.Częściej przyjmuje nasze nauki w milczeniu potakując tylko głową.
A, no i pies, czyli "bibi" został przemianowany na "łała" czyli moje dziecko zaczyna kumać słowa dźwiękonaśladowcze.
Co poza tym? Ostatnio ciężki okres mieliśmy. Wiecie jak spędziliśmy weekend listopadowy?
My z Laurą rozpoczęłyśmy go już hucznie w piątek po południu gdy w aucie tuż przed zjazdem do garażu (dzięki Bogu!) Laura się porzygała. Boże, ile ja się wtedy strachu najadłam. Zdarzyło się to w takim momencie, że nie mogłam się zatrzymać od razu i wypiąć ją z fotelika, na awaryjnych światłach dojechałam do domu modląc się by się nie zachłysnęła w międzyczasie.
A potem poszło lawinowo - jedno rzyganko, drugie, trzecie. Cała noc z rzygankiem w tle. Pościel zmieniałam pierdyliard razy. Zaraz następnego dnia niania potwierdziła nasze najgorsze obawy - jelitówka, pozostałe dzieciaczki też się ponoć pochorowały. Straszne to było widzieć moje dziecko, tak zazwyczaj żywe, padnięte totalnie i bez jakiejkolwiek energii i siły leżące spokojnie w łóżeczku i zasypiające gdzie popadnie.
A gdy Laurze się zaczęło poprawiać, padłam ja. Potem H. Reakcja łańcuchowa. Masakra.
Po jelitówce przyszedł męczący katar i bolące gardło. I tak do dzisiaj.
Weekend minął nam spokojnie, w domu, na nieskończonych przytlaskach i buziakach dla naszej 2-latki. Słodycz sama w sobie. Jutro poniedziałek i zaczyna się kolejny 5-dniowy wir, a ja już za Nią tęsknię.
Cudowną córeczkę mam, wiecie?
Wczoraj byliśmy na świątecznej sesji. Mieliśmy w tym roku odpuścić, bo ta zeszłoroczna porządnie nas wystraszyła. Do dziś pamiętam laurowy wkurw na sztuczny śnieg, jej dzikość, zirytowanie i poczucie totalnego wyczerpania po ponad 3 godzinach pozowania. Ostatecznie jednak dałam się ponieść chwili i zamówiłam nam sesję tym razem w studio, nie u nas w domu i dokładnie umówiłam się z panią fotogram by sesja nie trwała dłużej niż godzinę. Zmieściliśmy się w 45minutach. Laura fajnie współpracowała, kładła misie spać, dmuchała piórka - zabawa przednia. Już nie mogę doczekać się efektów :-)