niedziela, 20 listopada 2016

Coraz trudniej...

... tak, coraz trudniej jest mi znaleźć czas na blogowanie. A do opowiadania mam mnóstwo laurowych historii, tylko niestety, niespisywane natychmiast ulatują w niepamięć...

Przejdę więc od razu do spraw bieżących, bo gdy pomyślę o kolejnym odrabianiu zaległości to wszystkiego mi się odechciewa ;-)

Laura rozkręca się z gadaniem. Teraz jej ulubioną zabawą jest zadawanie nam po milion razy dziennie pytania "cio to?". I tak ja powtarzam po polsku - lampa, telewizor, cycek, ciastko, a H. powtarza po turecku. Na razie potakuje na nasze wywody, ale jeszcze nie kwapi się męczyć z powtarzaniem. Czasem coś tam bąknie ni stąd ni z owąd jak ostatnio do tureckiego dziadka podczas rozmowy na skypie wypaliła "DEDE!!!" i podbiegła do kamery z otwartymi ramionami :) ale to jeszcze raczej rzadkość.Częściej przyjmuje nasze nauki w milczeniu potakując tylko głową. 

A, no i pies, czyli "bibi" został przemianowany na "łała" czyli moje dziecko zaczyna kumać słowa dźwiękonaśladowcze.

Co poza tym? Ostatnio ciężki okres mieliśmy. Wiecie jak spędziliśmy weekend listopadowy? 

My z Laurą rozpoczęłyśmy go już hucznie w piątek po południu gdy w aucie tuż przed zjazdem do garażu (dzięki Bogu!) Laura się porzygała. Boże, ile ja się wtedy strachu najadłam. Zdarzyło się to w takim momencie, że nie mogłam się zatrzymać od razu i wypiąć ją z fotelika, na awaryjnych światłach dojechałam do domu modląc się by się nie zachłysnęła w międzyczasie.

A potem poszło lawinowo - jedno rzyganko, drugie, trzecie. Cała noc z rzygankiem w tle. Pościel zmieniałam pierdyliard razy. Zaraz następnego dnia niania potwierdziła nasze najgorsze obawy - jelitówka, pozostałe dzieciaczki też się ponoć pochorowały. Straszne to było widzieć moje dziecko, tak zazwyczaj żywe, padnięte totalnie i bez jakiejkolwiek energii i siły leżące spokojnie w łóżeczku i zasypiające gdzie popadnie. 

A gdy Laurze się zaczęło poprawiać, padłam ja. Potem H. Reakcja łańcuchowa. Masakra.

Po jelitówce przyszedł męczący katar i bolące gardło. I tak do dzisiaj.

Weekend minął nam spokojnie, w domu, na nieskończonych przytlaskach i buziakach dla naszej 2-latki. Słodycz sama w sobie. Jutro poniedziałek i zaczyna się kolejny 5-dniowy wir, a ja już za Nią tęsknię.

Cudowną córeczkę mam, wiecie?

Wczoraj byliśmy na świątecznej sesji. Mieliśmy w tym roku odpuścić, bo ta zeszłoroczna porządnie nas wystraszyła. Do dziś pamiętam laurowy wkurw na sztuczny śnieg, jej dzikość, zirytowanie i poczucie totalnego wyczerpania po ponad 3 godzinach pozowania. Ostatecznie jednak dałam się ponieść chwili i zamówiłam nam sesję tym razem w studio, nie u nas w domu i dokładnie umówiłam się z panią fotogram by sesja nie trwała dłużej niż godzinę. Zmieściliśmy się w 45minutach. Laura fajnie współpracowała, kładła misie spać, dmuchała piórka - zabawa przednia. Już nie mogę doczekać się efektów :-)



wtorek, 1 listopada 2016

Na szybko

Macie rację - mało mnie tu, zdecydowanie za mało i jestem tego świadoma. Ale mój obecny świat tak pędzi, tak zasuwa, że nie nadążam. Wiem, że to taka moja wada, że staram się w niczym nie odpuszczać, w niczym co dotyczy moich najbliższych i przez to z tego wolnego czasu, który mi pozostaje, dla mnie nie ma już nic. 

Od ostatniego posta minęło tyle czasu, że już nawet nie pamiętam co było po kolei. Jak myślę sobie o tym czasie to jedyne co przychodzi mi do głowy to jeden wielki młyn - praca, korki, pichcenie na szybko obiadów, wieczory z Laurą, kolejne poranki, pośpiech, pośpiech i jeszcze raz pośpiech z jesienią i coraz gorszą pogodą w tle.

Może lepiej przeskoczę od razu do spraw bieżących.

Jesteśmy u moich rodziców. H. zdesperowany naciskami swojego pracodawcy by wykorzystał wreszcie pozostały mu urlop (a trzymał go na wyjazd do Turcji, tyle że do tego potrzebuje karty pobytu w Polsce, a tu procedura trwa i trwa już 7 mcy), wziął sobie cały ten tydzień, a ja poniedziałek i środę - jutro i tak stwierdziliśmy, że jest to na tyle długie "wolne", że warto się do dziadków przejechać. Nie pamiętam już kiedy ostatnio było mi dane spędzić to święto w rodzinnym domu. Oczywiście z Laurą wszystko jest inaczej.

Przyjechaliśmy w sobotę rano. Laurencja wyczuła chyba co się kręci i obudziła się już o 5 rano. Po szybkiej naradzie zdecydowaliśmy wykorzystać tą wczesną pobudkę i wyjechać z Wrocka zanim wszystkie korki rozkręcą się na dobre. Tu na miejscu Laura szaleje. Tyle osób pod ręką, no i dziadek... Dziadek wielka miłość. Ich głupiznom nie ma końca. Do tego pieski, ciocia, babcia i my, gdzieś na szarym końcu. Oczywiście staramy się łapać z H. te wolne chwile, ale w tym całym rozgardiaszu jak zwykle nie ma ich zbyt wiele. Fajnie jest mieć inne osoby, które w dowolnej chwili można poprosić o chwilę  uwagi na Laurę by np. ze spokojem iść do kibelka, z drugiej strony jednak większa powierzchnia mieszkania i przede wszystkim fakt istnienia schodów, po których Laura co prawda wchodzi coraz lepiej, ale nigdy nie wiadomo, sprawia, że wciąż za nią biegamy. Nie to co 60mkw we Wrocławiu na jednym poziomie - z pozycji kanapy ogarniamy prawie całe mieszkanie więc Laura biega samopas na totalnym luzie. Tu wciąż coś - Laura rusza w kierunku schodów, my za nią, chce jej się pić - biegnij na dół do kuchni i tak w koło. Udało mi się z tego wyskrobać wizytę u fryzjera i szybkie kino z mężem i siostrą ;-)

Poza tym Laurze uaktywniło się jakieś mega wzmorzone cyckowanie, którego przyznaję z ręką na sercu mam coraz bardziej dość. To już nie tylko rano i w nocy. Teraz, gdy Laura ma mnie cały dzień potrafi co 30min przyjść, rozwalić mi się na kolanach i ciągnąć za dekolt. A ja czuję się coraz bardziej umęczona. Do tego dodajcie sobie wiadomo-jakie spojrzenia pozostałych domowników i możecie sobie wyobrazić jak się czuję. Właśnie przed chwilą H. zapytał (chyba bardziej retorycznie) co bym powiedziała na to, że on tu zostanie z Laurą do weekendu, a ja wrócę sobie do nich w piątek. Wiecie, tak na poczet odstawiania od piersi. Odpowiedziałam, że nie widzę problemu, tyle że ma się zastanowić czy na pewno chce tego co go czeka. I usłyszałam, że chyba nie chce :-D Nom. Uwielbiam te wszystkie złote rady nie mające do naszej sytuacji absolutnie żadnego odniesienia. Prawda jest taka, że w tym całym odstawianiu jestem sama jak palec i tak się właśnie czuję.

A z bardziej pozytywnych spraw??? Ciocie drogie, Laurencja GADA. Gada jak nakręcona, wciąż po swojemu, ale coraz bardziej zrozumiale. Powtarza to co jej mówimy i ciekawa jest słów. Pokazuje paluchem na różne przedmioty i chce byśmy je nazywali. No przełom, mówię Wam. Do "nie" dołączyło "jest", "mama" nie myli się już z "babą" (tur. tata), mamy "psa", "ko" (końcówka imienia psa cioci), jest i sama "ciocia" i dużo dużo więcej. No i wszystko skubana rozumie, po polsku i po turecku. Nie ma problemu z komuniakatami typu "idź do pokoju i przynieś chusteczkę". Zadziwia nas na każdym kroku.