sobota, 27 maja 2017

Przygoda z szpitalem

Nadrabiam zaległości. 

Ku pamięci, choć niezbyt miłej melduję pierwszy od narodzin Laurencji pobyt w szpitalu... Taak... nasz Orzeszek złapał rotawirusa. I to wyjątkowo paskudnego.
Zaczęło się bardzo niewinnie i jak zwykle niespodziewanie. Mama pojechała w sobotę na spotkanie z doradcą kredytowym zostawiając w domu zdrowe brykające dziecko, by po godzinie otrzymać wiadomość od zaniepokojonego taty, że Laura leży chora z gorączką. Potem było rozwolnienie. W poniedziałek wizyta u lekarza, który zwrócił uwagę na znowu zaczerwienione ucho. By nagle przy badaniu gardełka dziecko zaczęło wymiotować. Ale jak... 

W ten poniedziałek zaliczyłyśmy chyba z dzisięć rzyganek. Laura przez cały czas spała, cokolwiek by nie wypiła - nawet łyżeczkę wody, natychmiast uruchamiał się odruch wymiotny. Myślałam, że to tylko jeden taki dzień, że następnego wymiotów już nie będzie. A do pracy trzeba iść, bo wiadomo jak jest., do notariusza człowiek umówiony... Dziadka ściągnęłam, ale co z tego, gdy następnego dnia już rano dzwonił, że Laura wciąż wymiotuje. Całe szczęście, ze jeszcze mogę z domu pracować. 

Ale Laura wciąż ani nie jadła ani nie piła. Była tak wymęczona wymiotami, że aż serce mi pękało. Zawołałam do domu lekarza, bo porządnie juz się martwiłam. Niestety potwierdził moje obawy... Laura była już lekko odwodniona i trzeba było gnać do szpitala. 

Na miejscu czekało nas zderzenie z beznadziejnością polskiej służby zdrowia. W ciemnym obskurnym korytarzu przyszło nam czekać prawie godzinę, aż ktoś się wreszcie nami zainteresował. I to na pogotowiu!!! Tak, mieliśmy szczęście trafić na zmianę dyżurów. Nie wiem co się dzieje z dziećmi naprawdę wymagającymi natychmiastowej pomocy... Czy też muszą czekać, aż panie pielęgniarki łaskawie wypełnią wszystkie dokumenty? W poczekalni nie było z obsługi dosłownie nikogo... Oczywiście próbowaliśmy kogoś ściągnąć szybciej, za radą pani z rejestracji, ale w nagrodę za taką nadgorliwość spotkał nas opierdal od jednej z pielęgniarek i znudzona odpowiedź dyżurującej pani doktor "już idę...".

W skrócie - Laura została przyjęta na oddział. Po badaniu wskoczyłyśmy na szpitalną taśmę - wenflon, krew, organizacja łóżka, podłączenie kroplówki. Trafiłyśmy do pokoju dwuosobowego. Laura jak tylko położyłam ją na łóżko zasnęła, biedulka. Spała tak twardym snem, że nie budziło ją absolutnie nic. A po sąsiedzku w sali trafiła nam się dziewczynka również z rotawirusem, ale z bardzo skomplikowanej rodziny. Jej tata robił non stop tyle hałasu, wiecznie grzebał w torbach foliowych, uprawiał telekonferencje z matką, z ojcem, z kochanką, z byłą żoną, nawet śmieci wyrzucał do kosza z impetem. A potem zaliczyłyśmy kłótnię między rodzicami malutkiej i to również Laury nie ruszyło. 

Następnego dnia rano Laura wydała się już odrobinę żywsza. Zjadła nawet ze smakiem pół szpitalnej buły z masłem. No i nie wymiotowała!!! Na obchodzie obiecano nam wyjście następnego dnia o ile nie będzie wymiotów ani rozwolnienia. Laura jednak była jeszcze bardzo słaba, wciąż przysypiała. Ożywiła się dopiero po południu, gdy odwiedził nas H. z moim tatą. W czasie wizyty zasnęła, a gdy się obudziła i naszych gości już nie było zaczął się kolejny dramat - brak taty. Rany, ile się nasłuchałam, że baby nie ma, że gdzie on jest, i buzia w podkuwkę i wkurw, że jestem ja, a nie on. Widziałam, że czuła się już znacznie lepiej, ale tęsknota za tatą tak mi dziecko przybiła, że aż nie miało ochoty wstawać z łóżka. Nawet w środku nocy, gdy Laura się obudziła urządziła aferę, że taty nie ma. Wywaliła mnie z łóżka i nie pozwoliła się położyć. Musiałam więc grzecznie czekać, aż mi dziecko zaśnie, żeby móc się położyć na tych 10cm, które mi zostawało ;-]

W międzyczasie opieka nad naszą sąsiadką się zmieniła - przyszła mama. Rany, jak się cieszyłam dla tego dziecka. Tata za bardzo się nie przejmował. Wykorzystując to, że malutka leżała z gorączko często zostawiał ją samą i wychodził na papieroska, na lunch, szkoda gadać. Mówiłam do niej, podawałam wodę, przykrywałam, ale każde chore dziecko przecież potrzebuje mamy... Z mamą dziewczynki szybko się zaprzyjaźniłyśmy. Opowiedziała mi swoją historię o tym jak mąż z kochającego i troskliwego ojca zmienił się w potwornego psychopatę. Współczułam jej, ale też w duchu powtarzałam sobie, że jednak szczęściarą jestem.

Najtrudniej było nam wytrzymać kolejnego dnia do południa. Rano na obchodzie dostałyśmy zielone światło na wyjście. Laura była jeszcze bardzo słaba i totalnie bez życia, ale wyniki miała już dobre i od dwóch dni nie wymiotowała. Pani doktor dała nam i naszym sąsiadkom wypis, choć naszą małą koleżankę wciąż męczyła okropna biegunka. Potem w czwórkę załatwiałyśmy wypisy, opłaty za salę (co to w ogóle ma być, tego nie rozumiem - za co te opłaty??? Za 10cm niewygodnego łóżka, które dzieliłam z dzieckiem? Bo nic innego od szpitala nie otrzymałam. Za to, że wyręczałam pielęgniarki w opiece nad chorym? Bo jeśli się jakiejś nie zawoła, że kroplówka się skończyła, to dziecko może wisieć tak podłączone do wieczora.Koszmar) i całą resztę. Nie mogłyśmy się doczekać aż przyjedzie po nas H. W międzyczasie dziewczynkom wyciągnięto wenflony i pobrano po raz ostatni krew. Tuż przed przyjazdem H. zajrzała do nas lekarka i powiedziała naszym sąsiadkom, że niestety muszą zostać, bo Mała jeszcze ma kiepskie wyniki. Myślałam, że się rozryczę. Mała już od 2h co chwilę pytała mamę kiedy idą pa-pa, a tu ponowne zakładanie wenflonu i pod kroplówkę. Niby obiecano im, że wieczorem je wypuszczą, ale nie mogłam patrzeć na rozczarowanie tego dziecka. Od całego stresu natychmiast zasnęło :-(

A my pojechałyśmy do domu. Laura okropnie marudkowała, a ja szybko pod prysznic i ... na rozmowę kwalifikacyjną. A potem jeszcze na budowę domu dać ostatnie wytyczne deweloperowi. Gdy wróciłam do domu miałam ochotę płakać ze szczęścia na myśl, że wyśpię się w swoim własnym łóżku... 

Laura następnego dnia wciąż była osłabiona, ale miała już ochotę, żeby pobawić się z dziadzią, nawet pójść na spacer. 

Niesamowite jak szybko dzieci słabną i jak szybko wracają do zdrowia.

Laurencja pałaszująca szpitalną bułę - pierwszy posiłek po 3 dniach głodówki 

piątek, 5 maja 2017

2,5-letnia Laura

Jest tak jak się pewnie domyślacie. Istne urwanie głowy. Jestem już tym wszystkim zmęczona i marzę o wakacjach :-) a te też będą w tym roku wyjątkowe, bo pierwsze bez Laurencji. Strasznie mi z  tym ciężko, nie wiem jak uda mi się wyjść ot tak z domu z myślą, że zobaczę Ją dopiero za 2 tygodnie... Laura zostanie u dziadków i choć wiem, że będzie jej tam bardzo dobrze to wcale nie jest mi łatwiej. Z drugiej jednak strony wiem, że potrzebujemy z H. tego czasu tylko dla nas, że potrzebuję się porządnie wyspać (to będzie pierwszy raz od narodzin naszej córci) i oderwać od rzeczywistości. 

Mam tak dość tego pędu, że już ledwo daję radę, o czym coraz częściej przypomina mi moje ciało. Co chwilę choruję albo prawie choruję, wciąż łapię jakieś infekcje, szkoda gadać. Jedno się kończy drugie zaczyna. Ale nie odpuszczam, bo różne kluczowe w naszym życiu sprawy się teraz klarują. Przede wszystkim sprawa domu, o którym marzymy z każdym dniem coraz bardziej. Szukamy, oglądamy, sprawdzamy, obliczamy... Powaga tego wszystkiego tak mnie przytłacza, że czasem aż płakać mi się chce. Gdy pomyślę o kolejnej rozmowie w sprawie kredytu to już czuję gęsią skórę, bo czuję się na nich jak totalny debil. A zrozumieć muszę by przekazać H...

Ale lepiej nadrobię wiadomości o Laurze.

Laura ostatnio strasznie urosła, dosłownie w ciągu 2 miesięcy, co widzę po zdjęciach, po tym jak jej włoski urosły. Jest coraz bardziej samodzielna, a przynajmniej stara się być. Choćby się więc paliło i waliło, muszę poczekać aż Laura SAMA założy buty i SAMA wejdzie do auta, bo inaczej koniec świata. Jest okropnym nerwusem i potrafi mnie nieźle przeczołgać. W szczególności rano, gdy jest śpiąca, a mama nie ustępuje i wyciąga z łóżeczka. Najczęściej kończy się to tym, że nie pozwala nawet mi się dotknąć i całą obróbkę poranną - buzia, zęby, włosy, ubranie musi załatwić tata. Niestety nie zawsze udaje mi się zachować zimną krew i czasem kończy się wrzaskiem :-(

Laurencja gada przez cały czas. Miesza polski, turecki i angielski, ale głównie gada po laurowemu. Łapie nowe słówka bardzo szybko, ale nie chce powtarzać. No chyba, że ma ochotę. Wtedy daje cały popis. Z nowych słówek, które teraz przychodzą mi do głowy jest
pepyl - ang. purple - inaczej na fioletowy nie mówi :-)
bacia - babcia wreszcie się doczekała
pi - śpi - to wtedy, gdy Laura zarządza czas na sen
iś-iś - pić (teraz, zaraz, natychmiast!!!!)
dżik-dżik - ptak
mimi - myszka Minnie :)
mama - to nie o mnie chodzi :] ja jestem "nienie" wciąż niezmiennie :) mama to pojazdy motorowe - hulajnogi, motocykle, czasem też samochody
pappa - kupa :-]
jajo - ulubiona przekąska Laurencji. Taaak... jajowa paranoja jeszcze nie minęła :D

Uwielbia oglądać bajeczki, wyciąga się wtedy na kanapie jak królewna :-) Jednym z jej ulubionych zajęć są skoki z oparcia kanapy - brr, grrr i wrrrrr.... Nie możemy jej tego oduczyć. Chyba jedynym rozwiązaniem będzie wymiana kanapy na taką z oparciem uniemożliwiającym stanie na nim. 

Laura, jak na panienkę przystało, bardzo lubi się stroić. Gdy kupuję jej coś nowego autentycznie się cieszy i natychmiast chce przymierzać, a potem każe się podsadzić do lustra, żeby mogła się obejrzeć. Musiałybyście widzieć te pozy jakie łapie przed lustrem... :D Naprawdę nie wiem czy to kobieca natura daje o sobie znać, bo u mnie tego przecież nie widziała - słowo honoru!

Wciąż hiciorem jest Lego. Teraz Laura bawi się już nie tylko w układanie klocków, ale odgrywa scenki z życia ludków :-) 

Największą zmorą jest jedzenie. Nie widziałam większego niejadka. Codziennie zachodzę w głowę co ugotować dla niej na obiad. No bo ileż można makaronu, ryżu i frytek???? Wcześniej Laura jadła jeszcze placki ziemniaczane, teraz ich również odmawia. Ba, nawet frytkami ostatnio gardzi. Naprawdę nie mam już pomysłów, a gdy do tego przychodzi weekend to jeszcze muszę wymyślać śniadania, a to już totalny dramat. Kanapki nie zje, suchego chleba też nie, owsianki ostatnio nie chce, płatki z mlekiem zostawia - wypija tylko mleko. Na razie jedynym moim pomysłem są naleśniki, ale działają tylko wtedy, gdy czynnie zaangażuję Laurę w gotowanie. Wtedy zje. 

Laura w ogóle lubi gotować ze mną i co chwilę się domaga posadzenia na blacie w kuchni. Jest cała szczęśliwa, gdy trzeba wymieszać jakieś ciasto, a gdy przychodzi pora na wbicie jaja to jest cała w skowronkach :D

Uwielbia tatę i dziadka. Wciąż o nich pyta i się denerwuje, że ich nie ma. 

Majówkę spędziliśmy na raty i oddzielnie. W niedzielę pojechałyśmy z Laurą do dziadków, a H. został w domu. Oboje pracowaliśmy we wtorek więc nic lepszego nie dało się wymyśleć. Jechałyśmy pociągiem i Laura bardzo przeżywała, że wsiadamy do ciuch-ciuch. W pociągu super się zachowywała, muszę ją pochwalić. Miałam okazję zaobserwować jak towarzyskie jest moje dziecko. Szybciutko skradła serca naszych najbliższych towarzyszy podróży, najpierw ukradkowymi spojrzeniami, potem demonstracją wszystkich zabawek. Musiałam trochę interweniować, bo gaduła z niej taka, że wszystko wygada - rozkładając rączki mówiła wszystkim "baba nie ma, ciuch-ciuch dziadzia" :-)

W dziadków największym wyzwaniem było spanie. Nie miałam siły dźwigać laurowego łóżeczka, w którym gdy Mała się zaczyna wybudzać delikatnie ją bujamy i śpimy dalej. U dziadków spałyśmy w normalnym łóżku, Laura od ściany. Było lepiej niż myślałam choć oczywiście wybudzała się. Ale ile przytulasków zaliczyłam w ten weekend! Normalnie miód na serce :-) Najfajniesze były poranki, gdy leniuchując w łóżku oglądałyśmy bajki :-)

Szkoda, że takich chwil w tej całej gonitwie jest tak niewiele, ale może już wkrótce, już niedługo! :-)