środa, 30 lipca 2014

Ramadan i święto jego zakończenia

W Turcji jak i we wszystkich innych państwach muzułmańskich od 2 dni obchodzimy święto zakończenia Ramadanu. O samym Ramadanie chciałam Wam już napisać znacznie wcześniej, ale niestety nawał pracy mi na to nie pozwolił :-/

W wielkim skrócie, Ramadan to miesiąc postu, który upamiętnia czas, w którym prorokowi Mahometowi został objawiony islam. W praktyce oznacza post od wschodu do zachodu słońca, w którym nie wolno nic jeść, pić, palić papierosów ani uprawiać seksu. Czyli generalnie męczarnia, w szczególności zważając na pierwsze dwie wytyczne. Z postu zwolnione są dzieci do 10roku życia, kobiety w ciąży, chorzy, osoby starsze i podróżni. Ramadan przypada co roku troszkę wcześniej, bo wyznaczany jest podłóg kalendarza księżycowego. Od kilku lat przypada latem więc stopień trudności w przestrzeganiu postu mocno wzrósł, bo wytrzymać w takim upale bez picia jest nie lada wyczynem. Żeby przeżyć jakoś ten czas, muzułmanie budzą się przed wschodem słońca by szybko wsunąć śniadanie. Czasem też pomaga im w tym zatrudniony przez gminę bębniarz, czyli facet, który przed świtem chodzi ulicami miasta z bębnem rytmicznie w niego uderzając. Oczywiście nikt się nie przejmuje grzesznikami, którzy nie poszczą i zwyczajnie chcą się wyspać - to była nasza zmora, gdy mieszkaliśmy w Stambule. Zachód słońca ogłasza z kolei imam wyśpiewując wieczorny ezan, czyli wezwanie do modlitwy. Poza tym na dolnych paskach na niemal wszystkich kanałach telewizyjnych pojawia się informacja o dokładnej godzinie, o której w konkretnych województwach kończy się post. W Turcji wiele osób nie pości. Restauracje i sklepy są otwarte i nikt nie będzie na nas patrzył karcąco, gdy w miejscu publicznym będziemy coś pogryzać czy popijać. W naszej rodzinie pości tylko teściowa i kilka ciotek. Pomijając wszystkie aspekty duchowe takiego postu, który z założenia ma być treningiem duszy i wytrwałości w wyrzekaniu się przyjemności, odmówienie sobie przede wszystkim napojów w takich temperaturach jakie tutaj mamy oraz obżeranie się w okolicach godziny 21 jest zwyczajnie niezdrowe.

Meczet przystrojony na Ramadan

Z założenia kolacja po takim całodniowym poście, czyli iftar, powinna być bardziej wystawna, ale z racji, że trudno jest tak się gimnastykować w kuchni przez bity miesiąc często jest to zwykły posiłek. Chociaż faktem jest, że w czasie Ramadanu Turcy o wiele częściej stołują się w restauracjach, które proponują nawet specjalne wieczorne menu. Poza tym w dużych miastach lokalne władze codziennie przez miesiąc po zachodzie słońca wydają darmowe kolacje dla ubogich i samotnych, ale Turcy o lepszej sytuacji finansowej również korzystają z takiego poczęstunku, bo jak niemal wszystko w islamie, kolacja lepiej smakuje gdy się ją zjada w tłumie :)
Iftar na ulicach Stambułu

Ramadan kończy trzydniowe święto, które jest jednym z dwóch najważniejszych (i najdłuższych, tak to smutne, bo to wciąż tylko 3 dni :( ) świąt w islamie. Jest to święto zwane inaczej świętem cukru (nie ma to jak odbić sobie miesiąc postu :)), którego głównymi bohaterkami jest bakława i domowa chałwa. Pamiętam, że gdy nie znałam jeszcze Turcji od kuchni, Turcy tłumaczyli mi, że święto zakończenia Ramadanu to takie ich "Christmas" i że wygląda bardzo podobnie. Do tego usłyszałam nazwę roboczą święta - święto cukru, i już miałam przed oczami rodziny biesiadujące przy stole uginającym się od słodyczy i wypieków zatopionych na wschodnią nutę w miodzie i pachnących cynamonem. Cóż, teraz gdy jest to już któreś z kolei święto, które spędzam w tureckiej rodzinie, wiem, że osoby które tak wkręcają turystów nie widziały "Christmas" nawet w książeczce dla dzieci. Turcy swoje święto spędzają głównie na odwiedzinach rodziny i znajomych. Są to takie krótkie 15-30 minutowe posiadówki (bez zapowiedzi, to tutaj standart), podczas których każdy życzy sobie wesołych świąt, dzieci całują w rękę osoby starsze i przykładają ich rękę do czoła (to taka oznaka szacunku) za co dostają jakieś drobniaki, a potem na pożegnanie gospodarz polewa ręce gości wodą kolońską (to jest jeden ze specjałów Turcji ;)) dla odświeżenia i częstuje tanimi cukierkami. Wsjo. Bardziej ambitne gospodynie domowe przyrządzają domową bakławę - bliskowschodni przysmak z cienkiego jak pergamin ciasta filo przełożonym orzechami lub w bogatszej wersji pistacjami i zatopionym w syropie cukrowym lub chałwę, która nie jest zbyt podobna do tej, którą znamy z polskich sklepów. Jej głównym składnikiem jest kaszka manna, którą smaży się na maśle i na koniec zalewa syropem cukrowym z mlekiem. 
Domowa chałwa z kaszki mannej

Bakława

Specjalny ramadanowy chlebek - pide

Jak już kiedyś wspominałam, jestem osobą, która uwielbia wszelkie święta. I być może święto zakończenia Ramadanu nie ma tylu tradycji jak nasze święta, ale ma też swoją własną atmosferę. Dlatego widzę w nim potencjał i potrafię sobie wyobrazić jak będzie ono wyglądało w naszej rodzinie. Zresztą nawet gdy mieszkaliśmy w Polsce przyrządzałam dla męża świąteczne smakołyki i zapraszaliśmy kilku znajomych Turków, żeby poczuł się "bliżej swoich". Teraz, gdy będziemy mieć dziecko, będę się starała jeszcze bardziej by to święto nabrało fajnego charakteru w naszym domu. Będę przygotowywać z córką ramadanowe ozdoby, w czasie Ramadanu częściej będę serwowała tureckie desery, a w dniu świąt przygotuję wystawne śniadanie i później kawę z bakławą, chałwą itd. W tym roku ograniczyłam się do upichcenia domowej chałwy i upieczenia ciasta budyniowo-cynamonowego. W pierwszy dzień świąt poroznosiliśmy z mężem po ciotkach-sąsiadkach talerzyki z chałwą i wspomnianym ciastem, złożyliśmy sobie życzenia. Czekałam na jakiś telefon od teściowej, że oto zaprasza nas na śniadanie czy coś podobnego, ale na próżno było mi czekać. Teściom złożyliśmy życzenia telefonicznie - teściowa głosem człowieka umierającego. Ja już nie pytam co jej jest, bo wiecznie coś nowego - to taki nasz rodzinny hipochondryk. Potem zrobiliśmy objazd po najbliższej rodzinie by złożyć sobie życzenia. Na tym nasze świętowanie się skończyło.

Cienko, nie?

Strasznie brakuje mi w tych świętach kulminacyjnego momentu jakim np. w czasie Bożego Narodzenia jest Wigilia albo śniadanie w czasie Wielkanocy. Tutaj wszystko jest rozlazłe - nie wiadomo czy śniadanie jeść samemu czy może ktoś cię zaprosi, czy możesz wyjść teraz z domu czy ktoś właśnie może jest w drodze do ciebie, czy powinnaś zaplanować kolację, czy też zaprosi cię teściowa. Nienawidzę takich sytuacji i nie rozumiem dlaczego nie można ustalić wszystkiego wcześniej. Moja teściowa to jest też osobny ewenement, bo zlewa kompletnie wszystkie święta i w swoim domu nie robi kompletnie nic z tej okazji. Ostatecznie dochodzi do sytuacji, że ja 1) cudzoziemka i 2) nie-muzułmanka najbardziej przykładam się do trochę nie swoich świąt. Ale nie zamierzam się przejmować innymi. W naszej rodzinie święto zakończenia Ramadanu będzie atrakcją, na którą dzieci będą czekać z niecierpliwością i z którym będą miały jakieś fajne wspomnienia. 

Wszystkiego dobrego z okazji świąt zakończenia Ramadanu!

niedziela, 27 lipca 2014

7 miesiąc zakończony

O, o, o! Właśnie kończę 7. m.c. i gdy patrzę na aplikację z lewej strony bloga, że niby do porodu Lahana's baby zostało tylko 69dni, to przecieram oczy ze zdziwienia. Rany, jak to szybko zleciało! Ale wiecie co, wcale się tym nie smucę. Wręcz przeciwnie, cieszę się, że niedługo Laura będzie już z nami. Ciąża to być może piękny czas, ale mnie, z natury niecierpliwą duszę, ciekawi już bardziej ten kolejny etap ;)

Dzisiaj zrobię krótkie podsumowanie 7 miesiąca, ale zanim do niego przejdę - krótka aktualizacja co u nas. Przede wszystkim, chyba wychodzę na prostą z pracą. Większe tłumaczenia już pokończyłam, pracuję już nad ostatnimi zleceniami. Jeżeli w najbliższym czasie nie pojawi się jakieś nowe, będę miała chyba kilka dni laby. Aczkolwiek, coraz częściej zastanawiam się, czy oby na pewno chcę tak odpocząć od pracy... Co ja będę całymi dniami robić??? Nasz złoty okres z H. niestety dobiegł raczej ku końcowi... Nie, nie kłócimy się, ale troszkę już nam brak do siebie cierpliwości. Przez 5dni gościliśmy u nas znajomych ze Stambułu. No i fajnie było, trochę odżyliśmy towarzysko, zaliczyliśmy nawet pierwszą w tym roku kąpiel w morzu, co pewnie bez motywacji w postaci gości by nam się nie udało. I chociaż jak na trzech chłopów apetyt mieli naprawdę umiarkowany, to jednak codziennie musiałam się gimnastykować a to z fajniejszym śniadaniem, a to z lepszą kolacją... Poza tym po pożegnaniu gości, zgodnie stwierdziliśmy, że nasze mieszkanie w obecnej postaci jest zdecydowanie zbyt małe na goszczenie więcej niż 1 osoby dłużej niż 1dzień. Mamy jeszcze piętro z dwoma pokojami, które idealnie nadawałoby się dla gości, ale z racji, że ma osobne wejście, wykorzystujemy teraz ten letni czas i je wynajmujemy turystom. Może powinniśmy sobie odpuścić i tam oddelegować gości, ale trochę żal nam było kasy z tych 5dni, które skrupulatnie zbieramy do skarbonki o nazwie "kasa na poród" :] no życie... W każdym razie, pod koniec pobytu gości H. zaczął już trochę na mnie warczeć i kiedy przygwoździłam go w sypialni o co kaman, przyznał, że zmęczony już jest dodatkowymi lokatorami w domu. No ok, ja też byłam, pewnie nawet bardziej, ale jednak emocje trzymałam na wodzy... Teraz gości już nie ma, a H. rzucił się w wir pracy, przez ostatni tydzień siłą rzeczy mocno zaniedbanej. Dom jest teraz dla niego jak hotel - wraca, kiedy ja już śpię, wychodzi, kiedy ledwo otwieram oczy. I dlatego właśnie jeszcze bardziej nie mogę się doczekać narodzin naszej córeczki - zawsze będę miała ją przy sobie. Wiem, może głupia jestem i będę jeszcze tęskniła za chwilą czasu dla siebie, ale ja naprawdę nienawidzę być sama.

A co u mnie ze spraw ciążowych? Ogólnie wszystko na plusie. Problemów żadnych tak właściwie nie mam, co potwierdziła też ostatnia wizyta u doktorka Aliego. Doktorek Ali znowu mnie wkurza swoją nadgorliwością w ustalaniu częstotliwości wizyt. Ostatnio trochę się zgapiłam, bo wyznaczył nam termin po 2 tygodniach od poprzedniej wizyty. Nosz kurde! Rozumiałam, gdy tak cudował na początku ciąży, ale teraz, w 7 miesiącu i to jeszcze przy tak bezproblemowej ciąży..! Od razu zapala mi się czerwona lampka, że nas naciąga, więc teraz, choć znowu mamy się stawić w jego gabinecie za 3tygodnie, przełożę wizytę jeszcze o tydzień. Naprawdę nie chce mi się tak często do niego jeździć. W tym upale czekanie przed jego gabinetem jest zupełnie niefajne, tym bardziej, że ostatnio doktorek olał wszystkich swoich pacjentów i zaczął przyjmować z godzinnym opóźnieniem - po prostu żenada. Nasza wizyta jak zwykle trwała 5minut, z których 4 to badanie USG, ale mała już nie jest taka mała, więc nie idzie jej już tak fajnie podejrzeć. Przybiera na wadze wzorowo, wszystkie parametry wskazują dokładnie na 30 tydzień ciąży, więc naprawdę nie mamy czym się martwić.

A z krótkiego podsumowania:
- mam 8kg na plusie, choć na wadze u doktorka wychodzi 10. Mam jednak porównanie z trzema innymi wagami - swoją w domu i dwoma u naszej pielęgniarki, które wskazują przyrost niższy o 2kg. No niby niewiele, ale o ile ładniej to brzmi ;) Doktorek na ostatniej wizycie po raz pierwszy od początku ciąży zainteresował się moją wagą i skomentował ją, że "może być". 
- rozstępów brak i oby tak zostało. Trochę po omacku w 3mc wybrałam sobie krem przeciw rozstępom Elancyl i na razie sprawdza się świetnie. Oprócz tego, że nic nie wskazuje na pojawienie się rozstępów, to jeszcze krem nie ma zapachu i nie jest tłusty, co w takich temperaturach jakie ostatnio mamy jest naprawdę istotne.
- wysypiam się całkiem nieźle. Ok, pamiętam o wskazaniach doktorka by spać na lewym tudzież prawym boku, ale nie zamierzam przesadzać i zabraniać sobie całkowicie leżenia na plecach, które po prostu uwielbiam. W szczególności w nocy, gdy wciąż jest gorąco, rozłożenie się na motylka (nogi i ręce szeroko rozłożone :)) przynosi mi trochę ulgi. Laura skacze jednakowo w każdej mojej pozycji więc myślę, że gdy leżę na plecach nie jest jej jakoś szczególnie niewygodnie.
- cycki przez cały czas w tym samym rozmiarze. Boże, wiem, że to mało prawdopodobne, ale byłabym mega szczęśliwa, gdyby mi nie urosły! 
- apetyt mam przez cały czas normalny, bez ochoty na coś szczególnego. Choć w takie upały najchętniej podjadam arbuza i schłodzonego melona. I wciąż nie mogę patrzeć na ryby. No nie mogę i już.
- zgagi, wzdęć i innych atrakcji brak
- pojawiła się słynna ciemna kreska! Ale tak śmiesznie - tylko od pępka w dół.
- doktorek ostatnio uprzedził mnie, że mogą się już pojawić skurcze przepowiadające, ale tych na razie też brak. W razie czego, ściągnęłam sobie jednak do telefonu aplikację liczącą skurcze ;)
- żeby jednak nie było tak cudownie, to jeśli już mam na coś ponarzekać to są to coraz częstsze skurcze w łydkach, które łapią mnie głównie nad ranem. Kurde, okropne to jest. I czuję już nadchodzącą falę bólu, rzucam się do łydki usilnie próbując rozmasować kopytko, a skurcz i tak uderza z całą mocą. Nie wiem, czy mogę to interpretować tak jak normalnie w sytuacji pozaciążowej? Czyli brak magnezu? Biorę przez cały czas witaminki od doktorka, więc chyba wszystko powinno być ok...

Na koniec wklejam zdjęcie brzuszka z porównaniem z poprzednim z 21t.c. Trochę zaniedbałam brzuszkowe fotografie, ale wyjazd do Polski i goszczenie dwóch facetów w mieszkaniu nie sprzyjało sesjom zdjęciowym :) Żeby trochę nadrobić, wskoczyłam nawet w ten sam outfit co na poprzednich zdjęciach, a przy temperaturze ponad 30stopni było to niemałym poświęceniem. Zaczynam żałować, że pierwsze zdjęcie nie strzeliłam sobie w bieliźnie :)


niedziela, 20 lipca 2014

Codzienność

Mało mnie jest na blogu. Jestem tak zawalona pracą, że czasu starczy mi jedynie na czytanie Waszych wpisów i krótkie komentarze. Chciałabym Wam napisać coś o Ramadanie, który niemal dobił do połowy, ale niestety muszę to odłożyć na później. 

Z dobrych wiadomości - odzyskałam komputer. Niestety koszt jego naprawy przyprawił mnie o lekki zgrzyt zębów, tym bardziej, że jest już w wieku zaawansowanym i niedługo przyjdzie pora na jego zmianę więc każda inwestycja w niego wydaje mi się stratą pieniędzy. Brak podświetlenia ekranu wydawał się niewielką usterką, ba, wyszukałam sobie nawet w googlarce możliwe tego przyczyny, które najczęściej ograniczały się do jednej części - zepsuty inwerter (cokolwiek by to było) albo przepalona lampka. Mnie oczywiście podobała się bardziej druga opcja - przepalona lampka brzmiała jak pikuś. Tymczasem turecki spec od komputerów zastrzelił mnie diagnozą pt. "cały ekran do wymiany" co kosztowało tak samo poważnie jak brzmiało... Staram się teraz skupić tylko na pozytywnych stronach sytuacji, czyli faktu odzyskania sprawnego sprzętu wraz z wszystkimi skarbami jakie w nim mam. Wreszcie mogę Wam pokazać zdjęcie naszej pociechy, zrobione jeszcze przez polskiego lekarza:


Trochę nas zaskoczył rozmiar nochalka, nawet podczas badania wydałam z siebie mały okrzyk na ten widok :) Lekarz widząc panikę w moich oczach starał się mnie uspokoić, że wcale nie jest taki duży tylko światło sondy na niego pada ;) Nos naszego dziecka to chyba jedyna część jego ciała, dla której bardzo bym chciała, aby miała najmniej wspólnego z Turcją jak to tylko możliwe :) Nie wdając się w szczegóły, tureckie nosy nie są najpiękniejsze... ;) 

Poza tym, przeziębienie minęło, walczę już tylko z resztkami kataru, jest nieźle. Niestety upały trwają dalej i oczywiście ich końca nie widać. Czuję zazdrość :) gdy czytam u Was o burzy albo nadchodzącym ochłodzeniu. U nas o niczym takim nie ma mowy. Na deszcz przyjdzie nam z pewnością poczekać do września. Cieszę się jedynie, że choroba odpuściła więc będę mogła ze spokojem pokąpać się w morzu. Strój kąpielowy sobie nawet kupiłam :) Oj nie było to łatwe zadanie z takim brzucholem... Niby brzuszek to dla ciężarnej powód do dumy, ale jakoś nie uśmiechało mi się pokazywać go innym plażowiczom. Najpierw próbowałam wbić się w strój jednoczęściowy - niestety bez sukcesów ;) Ostatecznie więc stanęło na takim oto


w zabójczym rozmiarze... 44! Jest to moja pierwsza rzecz w tym rozmiarze, bo normalnie wciąż mieszczę się w M-ki, a czasem nawet w S-ki :) Tutaj o wyborze rozmiaru zadecydował nie tyle brzuch co cycki, które do tej pory jeszcze mi nie urosły, ale umówmy się, rozmiar 80DD to nie mandarynki...

W stroju dobrze się czuję i myślę, że posłuży mi również po porodzie do zakrywania sflaczałego brzucha ;) Jak dobrze pójdzie, w tym tygodniu będę mogła już go wypróbować, bo za 2 dni przyjeżdżają do nas znajomi ze Stambułu i w planach mamy również plażowanie.

Oczywiście, żeby było to możliwe czasowo staję teraz na głowie by uwinąć się z tłumaczeniami. Niestety upały nie ułatwiają zadania, a poza tym mam wokół sporo rozpraszaczy - takich jak okropnie (!) brudne okna i firany, znowu sterta do prasowania, kwiaty do zasadzenia, itp. 

Poza tym, odpukać w niemalowane, mamy bardzo fajny okres z H. :) Nie, żebyśmy się wcześniej kłócili, ogólnie jesteśmy bardzo zgodni, ale od czasu wyjazdu do Polski znajdujemy dla siebie nadzwyczajne pokłady ciepła i czułości. H. bardzo się o mnie troszczy, nie pozwala mi niczego dźwigać, prawie codziennie wyprowadza na spacer, całuje i przytula :) Trochę za tym tęskniłam, bo H. nie jest osobą zbyt wylewną i zazwyczaj zanim mnie przytuli, dwa razy rozejrzy się dookoła czy nikt nie patrzy :D

Wieczorne spacery stały się z kolei fajnym rytuałem. Mamy już wydeptaną trasę ciągnącą się nadmorskim deptakiem i co wieczór odkrywamy wakacyjny charakter naszej miejscowości. Wczoraj po spacerze spotkaliśmy przed naszym hotelem mojego zaprzyjaźnionego tureckiego tłumacza j. polskiego, który przyjechał do nas z żoną na wakacje. Tak nam się fajnie gawędziło, a to o Polsce, a to o Turcji, że ani się obejrzeliśmy, a zrobiła się godzina 2 w nocy. I wiecie co? Starość nie radość, naprawdę. Gdzie te czasy, gdy potrafiłam imprezować do 4, iść na wykłady na 8 i nie umrzeć? No gdzie??? Wczoraj położyłam się spać przed 3, dzisiaj o godzinie 9 myślałam, że do operacji otworzenia oczu będę musiała poprosić kogoś o pomoc. No spaaaać się chce :) Normalnie strzeliłabym sobie kawkę i jakąś tabletkę przeciwbólową, a tak pozostaje mi tylko przeczekać do wieczora by znów móc położyć się spać :)


środa, 16 lipca 2014

Zawsze może być gorzej

Patrząc na moje notatki zaczynam się zastanawiać, czy oby nie włączyć ostrzeżenia dla odwiedzających o tym, że na moim blogu znajdą głównie narzekanie :) No, ale jestem w końcu rodowitą Polką - do czegoś to przecież zobowiązuje! ;-)

Żarty żartami, ale u mnie naprawdę jest gorzej. Czy ja pisałam, że klima to ZŁO? Nosz kurde, wystarczyło kilka dni, a już mnie choróbsko dopadło. Niby nic poważnego, ale z nosa się leje, gardło pobolewa i czuję się tak słaba, że lekki powiew wiatru mógłby mnie przewrócić. Do tego oczywiście upały trwają w najlepsze, a ja mam tyle roboty, że dosłownie całe dni przesiaduję przed komputerem z małymi przerwami na podlanie kwiatów i ugotowanie obiadu :]

Jednocześnie trudno jest wytrzymać bez klimy. Jest tak gorąco, że parzą mnie nawet własne siuśki :) Chociaż w sekrecie przyznam się do małego grzeszku - wyczerpana upałami wyciągnęłam porcję mrożonych truskawek, odczekałam troszkę aż lód puści i wszystko zblenderowałam z odrobinką miodu. Taki smoothie wciągnęłam w kilka minut. Rozkosz podczas konsumpcji była nie do opisania, ale przypuszczam, że teraz przychodzi mi za nią zapłacić. Mea culpa. 

Wczoraj odwiedziłam naszą wsiową pielęgniarkę, żeby zmierzyła mi ciśnienie tak jak doktorek chciał. Wszystko w normie, nie wiem po co to cudowanie. Nie mam czasu na łażenie tam co 2-3dni, będę się starała co tydzień, ale też w miarę możliwości. Pielęgniarka sprawdziła również moją wagę i posłuchała bicia serca Laury. Jeżdżąc aparatem po moim brzuchu i słuchając rytmicznego pukania pyta "Czy ja dobrze pamiętam, że będzie chłopak? Bo kształt brzucha i rytm serca typowy dla chłopaka". Haha, dreszcz emocji związany z płcią dziecka nie opuści nam chyba do samego końca :) 

Po badaniu H. zabrał mnie na chwilkę do hotelu, żebym odetchnęła trochę innym powietrzem, ale gdy po 10 min. na słońcu zaczęło mi się kręcić w głowie, zawiózł mnie szybko do domu.

Wczoraj przeskakując po kanałach natknęliśmy się na film "What to expect when you're expecting", czyli w świetnym polskim tłumaczeniu "Jak urodzić i nie zwariować". Film widzieliśmy już wcześniej, ale tym razem, drogie Panie, nie mogłam się zdecydować czy patrzeć na lubiany w końcu przeze mnie film czy też pokaz zafundowany mi przez męża :D H. z zainteresowania wlazłby prawie w ekran telewizora. Wybuchał śmiechem znacznie częściej niż podczas pierwszego seansu i wciąż tylko komentował "To tak jak ty!". Podczas scen porodów z przejęcia musiał sobie trochę pochodzić :-)

No, to tyle z aktualizacji. Wracam do roboty, bo sama się nie zrobi... a szkoda :]


niedziela, 13 lipca 2014

Krzywa cukrowa i inne atrakcje

Z tureckiego nieba leje się przysłowiowy żar, a ja przesiaduję całe dnie przed komputerem zawalona pracą. Zasuwam ile sił w ...palcach, bo na przyszły tydzień zapowiedział się do nas z wizytą nasz przyjaciel ze Stambułu i nie chciałabym wtedy martwić się odłożoną robotą. Cieszę się na to spotkanie, bo w miejscu, w którym mieszkamy właściwie nie prowadzimy żadnego życia towarzyskiego - część zostawiliśmy w Polsce, część w Stambule. 

Ale dzisiaj nie o tym chciałam pisać. W środę byliśmy na badaniu krzywej cukrowej. Pielęgniarka kazała nam przyjechać z samego rana. Oczywiście jak to w szpitalu prywatnym, gdy tylko pojawiliśmy się w rejestracji wsiedliśmy na taśmę produkcyjną - sprawnie odsyłani od jednego punktu do drugiego. Najpierw wysłano nas do apteki ("tej tutaj za wami") po porcję glukozy. Odwracam się i widzę klitkę w korytarzu urządzoną na aptekę - no przyznać trzeba, że wiedzą jak kasę zarobić :) Z glukozą odesłali nas do pielęgniarek, przy których miałam wypić drinka po uprzednim pobraniu krwi. Ogólnie lubię słodkie i choć nie wybrałabym nigdy takiej mieszanki na pierwszy posiłek, wypicie roztworu nie było dla mnie większym problemem. W smaku przypominał mi napój aloesowy z OKF tylko, że bez aloesu :) Potem H. dostał wykład by zabrać mnie teraz do przewiewnego miejsca, nie za bardzo się ruszać i co robić gdyby mi się słabo zrobiło. Ostatnią kwestię podsumowałam H. po wyjściu na korytarz - czyli by przede wszystkim mnie łapał i chronił przed upadkiem. Ze znalezieniem przewiewnego miejsca mieliśmy trochę problem, bo szpitalne klimatyzacje ledwo dawały radę, poszliśmy więc usiąść przy zacienionych stolikach szpitalnej kawiarni. Tam niby wszystko było ok, gdyby nie otaczający mnie zewsząd palacze. Udało nam się jednak znaleźć kącik, do którego papierosowy dym docierał najmniej. 

Pierwsza godzina minęła tak sobie. Nie miałam żadnych objawów na mdlenie czy rzyganie, tylko było mi tak trochę niewyraźnie i chciało mi się spać :) Nie wiem czy to od glukozy czy też od tego, że byłam na czczo i zamiast gorzkiej herbaty, którą zazwyczaj rano piję, wypiłam coś mega słodkiego. Książkę, którą sobie wzięłam, musiałam jednak włożyć z powrotem do torby, bo patrzenie na punkt blisko siebie i jeszcze ze schyloną głową pogłębiało tylko niezbyt dobre samopoczucie.

Gdy stuknęła pełna godzinka, polecieliśmy do pielęgniarek na drugie pobranie krwi.

Dalej kazano nam czekać jeszcze godzinę. Ta minęła mi już trochę lepiej i zaczęłam pozytywnie reagować na śniadaniowe zapachy dobiegające z kawiarni. Tuż przed upłynięciem czasu, byłam już porządnie głodna i nie mogłam się doczekać czegoś do picia. Po trzecim pobraniu krwi wsiedliśmy więc w samochód i H. zabrał mnie na burżujskie śniadanie ;)

Wyniki miały być dopiero po południu więc skoczyliśmy jeszcze na zakupy, kawę i załatwić pierwsze dokumenty, które będą mi potrzebne do złożenia wniosku o tureckie obywatelstwo. Oczywiście najmniej przyjemny był punkt ostatni, gdy dowiedzieliśmy się, że debilni tureccy urzędnicy mają w swoim SYSTEMIE moje nazwisko podane jako jednoczłonowe, podczas gdy w paszporcie i wszystkich innych dokumentach mam nazwisko panieńskie i po mężu. Oczywiście ich system jest jedynym wiarygodnym dla nich źródłem, więc teraz czeka mnie ściąganie odpisów akt urodzenia i małżeństwa z Polandii... No nic, super się zaczyna :S

Potem zlądowaliśmy przed gabinetem doktorka Aliego na umówioną wizytę. Niestety i tym razem nie obyło się bez długiego czekania, a klimatyzacja w poczekalni była odczuwalna chyba tylko przez osoby siedzące dokładnie na przeciwko niej. Byłam już cała spocona, fotele w poczekalni obite jakimś skóropodobnym gównem tylko parzyły nas w tyłki, a moje nazwisko wciąż nie było wywoływane. Pomyślałam sobie, że całe szczęście, że badanie ginekologiczne oznacza tutaj tylko USG przez powłoki brzuszne, bo w innym razie chyba bym się popłakała :-)

Doktorek jak zwykle piorunem zaprosił mnie na USG. Laura fikała w najlepsze, podobno już się obróciła, ale wciąż może sobie pływać w najlepsze więc wszystko może się zmienić. Doktorek zmierzył obwód główki, brzuszka, powiedział, że waży już 1050g, sprawdził ilość wód i długość pępowiny. To wsjo. Na moje życzenie spojrzał jeszcze na szyjkę, ale powiedział, że mam pusty pęcherz i dzisiaj kiepsko widać, bo wychodzi mu 3,9cm. Zajebiście. Oczywiście nie mogłabym sobie podarować i powiedziałam, że mój polski ginekolog zmierzył mi szyjkę przez USG dopochwowe. Doktorek z pokerową miną zapytał tylko jak długa była. Mówię, że 4,2cm więc mam nadzieję, że się jeszcze nie skróciła :> On na to, że jego badanie jest niedokładne, żeby dobrze sprawdzić musielibyśmy też zrobić USG dopochwowe. -!!!!.

Z racji, że zaczęłam 3 trymestr ciąży, zyskaliśmy w gabinecie doktorka bonusowe 3 minuty, które ten poświęcił mi na mega skrótowy opis co się w nim dzieje i co mogę/nie mogę robić. Otóż przede wszystkim mam spacerować (heh, w ten upał i przy takim zawaleniu robotą na pewno to zrobię), NIE WOLNO mi spać na plecach (yhm), mam mierzyć sobie co 2-3 dni ciśnienie i liczyć ruchy dziecka. 

Z tym ciśnieniem to trochę klops, bo nie mam w domu ani w rodzinie nikogo kto posiadałby ciśnieniomierz. Zamierzam więc odwiedzać naszą wiejską pielęgniarkę, no ale raczej nie co 2-3dni, bo naprawdę nie mam na to czasu... A Laura tak jak fikała na całego do wizyty u doktorka, tak od 2 dni rusza się znacznie mniej, właściwie nie kopie, nie skacze jak to miała w zwyczaju, tylko się przeciąga. Albo robi na złość doktorkowi, albo po prostu znosi upały tak jak jej mama :-)

No, to wracam do tłumaczeń. Wczoraj na deser rozwalił się jeszcze mój komputer - brak podświetlenia w ekranie. Wcześniej już miałam problem, bo mi migał i żeby było taniej (!!!) dałam go do naprawy w Polsce. Polski informatyk wykasował mnie na 140zł, usterkę niby naprawił, ale wszystko pięknie działało tylko do czasu powrotu do Turcji - wczoraj jak mi zgasł, to przysięgam, że w ciemnej d**** byłoby jaśniej.... To się nazywa pech, nie?

Edit: Zapomniałam dopisać, że wyniki cukru w normie, czyli mogę ze spokojem cieszyć się polskim miodkiem, który w pocie czoła dźwigaliśmy z Polski :)

piątek, 11 lipca 2014

Ratunku!

Czytam, że u Was jest gorąco, ale to co mamy tutaj w Turcji przechodzi ludzkie pojęcie. W słońcu jest pewnie z 50 stopni. W ogóle nie wytrzymuję na zewnątrz, nawet w cieniu. Jak tylko słońce mnie dosięgnie czuję palący żar. Wspomagam się klimatyzacją, ale wiem już z doświadczenia, że łatwo z ustrojstwem przesadzić w drugą stronę i przeziębienie murowane. Niestety, gdy tylko ją wyłączam, zaczynam odczuwać duchotę. Nogi i palce u rąk puchną mi w oczach. W ogóle czuję się jak taka opuchnięta klucha. W akcie desperacji biorę kilka razy dziennie zimny prysznic. Moim wrogiem nr 1 jest suszarka do włosów, wrogiem nr 2 piekarnik i kuchenka. A to dopiero połowa lipca! Aaaaaaaa!!!!

Poza tym staram się wciąż ogarnąć mieszkanie po naszym powrocie. Tzn. mieszkanie już ogarnięte, nawet drugi raz, ale stos do prasowania niestety się nie zmniejszył. Dawkuję je sobie chyba zbyt małymi porcjami, bo zanim zdążę zmniejszyć rozmiary stosu, dokładam już kolejną górę wysuszonego prania. A to, że przy takich upałach przebieramy się czasem kilka razy dziennie wcale nie ułatwia sprawy...

Jednocześnie przeżywam złoty okres w pracy. Jak zwykle przypada na moment, kiedy mam inne rzeczy do zrobienia/niezbyt dobrze się czuję. Tak właściwie zaczął się już podczas wizyty w Polsce i trwa nadal. Nie, żebym narzekała, bo przypływ gotówki dobrze nam zrobi, ale zlecenia sypią się jedno za drugim, a komputer cholera jasna też grzeje! Staram się jednak wykorzystać dobry moment, bo jak to bywa w chyba każdym wolnym zawodzie - bywają okresy, że człowiek nie nadąża z robotą, a bywają też i takie kiedy tygodniami czeka się na zlecenie. 

Obiecałam pochwalić się moimi zdobyczami z Polski. Nie będę tu pokazywać laktatora, termometru, podkładów poporodowych i innych dupereli sanitarno-higienicznych, które sobie przywiozłam (tak, tego wszystkiego tutaj po prostu NIE MA). Pokażę Wam jednak kilka rzeczy, z których wyjątkowo się cieszę i które bardzo mi się podobają :) 


Pierwszym z nich jest poducha-rogal. Kupiłam ją za śmieszne pieniądze z Allegro za radą mojej koleżanki, która niedawno została mamą. Tak naprawdę miałam ochotę na tą wielką poduchę Cebuszkę, ale raczej trudno byłoby nam zmieścić ją do bagażu. Ten rogalik jest średniej wielkości i z założenia ma służyć do karmienia. Mnie służy już teraz. Super dopasowuje się do moich pleców wspierając właśnie ten odcinek, który mi doskwiera, czyli krzyż :) Nie wiem jak sprawdzi się przy karmieniu, ale gdy ustawiam go sobie na boku wygląda to całkiem obiecująco i wciąż mam wsparcie pleców. Podobno świetnie sprawdza się też dla dzieci, które wciąż niestabilnie siedzą. Ogólnie ma wiele zastosowań, ma antyalergiczne wypełnienie (dla mnie bardzo ważne, bo kicham na wszystko) i ściąganą poszewkę. Jeszcze w Polsce wpadł w oko mojemu tacie, który zaczął mi podbierać poduchę. Teraz sam myśli o takim zakupie ;)

Reszta łupów pochodzi ze sklepu, o którym już wcześniej słyszałam wiele dobrego, ale gdy tylko odnalazłam w nim dział dziecięcy, po prostu skradł moje serce. Myślę tutaj o sklepie Kappahl. Gdybym miała więcej czasu i pieniędzy wykupiłabym chyba całą ich kolekcję, bo tak naprawdę wszystko mi się w nim podoba :) Uwielbiam taki prosty styl. Ubranka nie dość, że są po prostu śliczne, są też dopracowane do każdego szczegółu. Wszystkie zamki, zatrzaski, naszywki są poobszywane tak by nic nie uwierało dziecka. Ubranka wykonane są z super mięciutkiej ekologicznej bawełny. Naprawdę przyjemnie takie rzeczy kupować.

Pierwszy raz miałam okazję odwiedzić ten sklep wykorzystując ostatnie minuty przed seansem w kinie. Złapałam więc za sukienkę i kocyk. 





Kocyk w ciepłym beżowym kolorze jest po prostu strzałem w 10. Jest leciutki jak piórko, ciepły, ale bez przesady, można go zwinąć do naprawdę niewielkich rozmiarów i idealnie pasuje do naszego wózka i pościeli. Z pewnością posłuży nam podczas wszelkich wyjazdów i spacerów.

W domu na spokojnie przejrzałam stronę sklepu i następnego dnia z rana zarządziłam ponowną wyprawę do przybytku :) po to by upolować:

super mięciutki i ciepły kombinezon.


Oczywiście na nim się nie skończyło, bo miałam wreszcie czas by spokojnie pobuszować po dziecięcym dziale :) Wybrałam więc bluzeczkę, która jak sądzę będzie też na początku służyła Laurze jako sukienka oraz kilka par śmiesznych malutkich rajtek :)


Przy kasie okazało się, że jedne rajtki będą gratis - takie wiadomości lubię najbardziej :D 

Najbardziej cieszę się z kombinezonu. Zawsze marzyłam o takim miśku. Myślę, że obskoczymy w nim całą turecką zimę. 

Od razu dostałam też kartę stałego klienta i rabat na kolejne zakupy. Szkoda, że nie będę mogła go wykorzystać, ale poinstruowałam polskich dziadków dokąd mają się kierować, gdyby zachciało im się dzieciowych zakupów ;-)

Żałuję jedynie, że nie ma tej sieci w Turcji i że w Polsce nie działa sklep internetowy, bo z pewnością porobiłabym ciuszkowe zapasy.

wtorek, 8 lipca 2014

Z powrotem w domu

Jesteśmy z powrotem w domu. Nasza wizyta w Polsce dobiegła końca, ale nie chcę narzekać, bo i tak spędziliśmy tam znacznie więcej czasu niż początkowo planowaliśmy. Myślę więc, że depresja powyjazdowa mnie (i H. ;)) tym razem ominie. Na razie jest ok. Skupiam się teraz na tym by w miarę spokojnie dotrwać do porodu, a zostało już naprawdę niewiele :)

Lot minął i tym razem bez problemów. Oczywiście wyposażyłam się w zaświadczenie o braku przeciwwskazań do podróży samolotem, ale nikt o nic nie pytał. Aż poczułam się zawiedziona ;-) Nie obyło się bez lekkiego skoku adrenaliny przy nadawaniu bagażu. Nasze walizki były wypchane po brzegi dzieciowymi zakupami i akcesoriami poporodowymi dla mnie, nie potrafiliśmy sobie też odmówić zapasu polskich wędlin, polskiego miodu (tego kremowego - mniam, mniam; w Turcji mamy tylko ten najrzadszy) i wędzonych serów. Na koniec gdy już z poważnymi obawami o spore przekroczenie limitu bagażu domykałam walizkę, tata sprezentował H. 1,5-litrową whiskey. Oczywiście w podręcznym przewieźć jej nie mogliśmy więc i ona wylądowała na dnie walizki, podobnie jak żubrówka, na którą rzucił się H. podczas ostatniej wizyty w polskim sklepie :) Tym sposobem przekroczenia limitu bagażu nie udało się uniknąć, a trafiliśmy jeszcze na niezbyt miłą panią przy odprawie. Na szczęście ostatecznie udało się dojść do porozumienia i uniknąć tym samym dodatkowych opłat, co po szaleństwie wyprawkowych zakupów przyjęłam z niemałą ulgą ;-)

W Turcji przywitały nas niesamowite upały. Mamy ok. 40 stopni plus niedziałające klimatyzacje. Właśnie czekam na serwisantów, bo bez klimy ledwo daję radę. Gdy otworzyliśmy drzwi do mieszkania, poczuliśmy się tak jakby ktoś potraktował nas w twarz gorącym powietrzem z suszarki do włosów. H. zostawił tylko walizki i pojechał do hotelu zrobić listę zysków i strat, a ja pomimo zmęczenia (pobudka o 3 w nocy) zabrałam się za wietrzenie&sprzątanie&pranie, bo inaczej nie zaznałabym spokoju, a mam taką upierdliwą naturę, że nie potrafię wypocząć w brudnym mieszkaniu. Poza tym okropny ze mnie alergik i od razu zaczynam kichać. Oprócz niedziałających klimatyzacji odkryłam też pęknięty kran pod prysznicem, który po odkręceniu wody w mieszkaniu zaczął nam szybko zalewać łazienkę wrzątkiem. Okazało się, że przez upały woda w baterii słonecznej tak się nagrzała, że rozwaliła kran. Oprócz sprzątania trzeba więc było się też zająć załatwianiem majstra. Cały dzień dogorywaliśmy do wieczora by móc bez wyrzutów sumienia położyć się spać. 

Nie mieliśmy nawet siły na kolację u teściów, całe szczęście miałam jeszcze w zamrażarce porcję pierogów, którymi się poratowaliśmy. Poza tym w Turcji zaczął się ramadan - miesiąc postu od wschodu do zachodu słońca. Z naszej rodziny pości tylko teściowa, ale z racji, że to ona jest kucharą, godziny posiłków są dostosowane do niej. Kolacja o 21 była dla nas zdecydowanie za późna, o tej godzinie leżeliśmy już w łóżku :)

Dzisiaj opanowuję stosik prania i prasowania :S do tego drugiego zabieram się jak do jeża, bo pomimo przeciągów porobionych w całym mieszkaniu jest naprawdę gorąco. Czekam na speców od klimatyzacji, bo inaczej musiałabym sobie robić przerwy na zimny prysznic. 

Laura skacze w brzuchu jak na trampolinie. Swoją gimnastykę zaczęła już wczoraj w samolocie. Podczas jej wyczynów mój brzuch po prostu tańczy. Dziwne to jest uczucie, w szczególności gdy znajduję się akurat w miejscu publicznym lub wśród obcych ludzi :) Brzuch mi skacze, a ja nie mam nad tym absolutnie żadnej kontroli. 

sobota, 5 lipca 2014

Ostatnie chwile

Mało mnie ostatnio na blogu, ale wzięłam sobie Wasze rady do serca i cieszę się naprawdę każdą chwilą w Polsce. A tych pozostało już naprawdę niewiele - w poniedziałek o 5:30 mamy wylot do Turcji. Ciężko jest mi się rozstać z Polską, wiem, że będę okropnie tęsknić i boję się, że dopadnie mnie powyjazdowa depresja :-/ Tak, tak... często po powrocie do Turcji staję się upierdliwa i marudna, nic mi się nie podoba i H. dostaje przy mnie białej gorączki. Tym razem chcę go oszczędzić, bo cierpliwie zniósł całą wizytę, został ze mną znacznie dłużej niż początkowo planowaliśmy, pomimo represji ze strony swojej mamy...

Ostatni tydzień spędziliśmy w Poznaniu odwiedzając stare kąty. Nasze dawne mieszkanko przy nas odżyło, załatwiliśmy naprawę domofonu, remont balkonu, umyłam okna i wyprałam firanki :D fajnie było tak pożyć dawnym życiem. Spotkaliśmy się ze znajomymi, pobiegaliśmy po centrach handlowych. Dla Laury upolowałam kilka naprawdę fajnych ciuszków, którymi pochwalę się w osobnym poście ;)

Wczoraj wróciliśmy już do moich rodziców. Pootwierane walizki psują trochę mój spokój ducha. Dziś powoli zacznę je zapełniać, a jest czym... W czasie pobytu w Polsce nakupowałam MNÓSTWO rzeczy wyprawkowych i nie tylko, które teraz musimy jakoś przemycić w łącznie 40kg bagażu jaki nam przysługuje :-] A do tego co chwilę słyszę głos mojej mamy kuszący "A może zabrałabyś sobie XXX....?"

Dziwnie mi na myśl, że następny raz zawitam w te strony z naszą córeczką w objęciach :) Niesamowite jest to jak czas szybko płynie. Wczoraj zorientowałam się, że jestem już w 7 miesiącu ciąży! Przez wyjazd do Polski 6m-c zleciał jakoś tak niepostrzeżenie. Laura wesoło skacze w moim brzuchu, chociaż uparcie zamiera w każdym towarzystwie innym niż swojego taty. Już nie mogę doczekać się grudnia kiedy znowu tu przyjedziemy. Święta w tym roku będą dla mnie naprawdę wyjątkowe...