sobota, 24 września 2016

Mamy jesień

Jak w temacie - a wraz z nią jakiś taki melancholijny nastrój, który nam wszystkim się udziela.

Aż nie mogę uwierzyć, że jeszcze 2 tygodnie temu kąpaliśmy się w zewnętrznym basenie i odpalaliśmy klimatyzację w pokoju...

Jest chłodno, jest deszczowo. 

Odpukać w niemalowe, w taką pogodę troszkę lepiej sypiamy. Laura oczywiście budzi się jak zwykle, ale przytulona do cycusia szybciutko zasypia z powrotem. W nocy jest już naprawdę zimno i Laura pozwala się nawet przykryć kołdrą :)

Jak już jesteśmy przy tym zasypianiu to mamy nową zmianę... Laura zaczęła nałogowo podgryzać cycusia. Hę... przy pełnym uzębieniu mojego dziecka możecie sobie wyobrazić jaką adrenalinę czuję za każdym razem gdy przystawiam ją do piersi... Najgorzej jest wieczorem przy zasypianiu - właśnie wtedy gdy wydawałoby się, że Laura prawie śpi lubi sobie sieknąć, a ja chcąc nie chcąc uciekam z cyckiem, moje dziecko na to wybucha płaczem i ze spania nici... Ostatecznie wołam do pomocy H. i tym sposobem od dwóch dni mam bonusowe 30 minut dla siebie przed tv gdy tata usypia córkę ;-)

Tak, wiem, czas już kończyć, ale powiedzieć to jedno, a zrobić drugie :S

Z jesiennych klimatów mamy już zaliczone zbieranie kasztanów i buszowanie w kolorowych liściach. Poza tym dynia czeka na kuchennym blacie. Szkoda tylko, że z wszystkich domowników to ja najbardziej się na nią cieszę.

Z najnowszych niuwsów... mamy nowy wypadek Laurencji. Ehhh mówię Wam, coraz trudniej jest ją okiełznać. Moje dziecko to żywioł. Wieczorem, gdy padamy ze zmęczenia na twarz Laura normalnie chodzi po suficie. Wspina się na oparcie narożnika i skaaacze jak kamikadze. Dochodzę do wniosku, że nasze dziecko za bardzo nam ufa. Co prawda skacze tylko wtedy, gdy jesteśmy obok, ale już nie pofatyguje się by upewnić się, że na nią patrzymy. Wychodzi z założenia, że skoro mama siedzi obok to na pewno ją złapie. Mówię Wam, czujność na najwyższych obrotach.

Ale do brzegu. Bodajże w środę, gdy tylko odebrałam Laurę od niani zaczęły się awantury w samochodzie - wiecie, nasz chleb powszedni - codzienność z buntującym się dwulatkiem. Pasy zapnie ONA, a najlepiej to NIE zapnie, fotelik PARZY itp. Gdy wreszcie dotarłyśmy z garażu do mieszkania (ja z milionem toreb, Laura stająca co 2 metry i becząca "łaaaa" i wyciągająca rączki bym wreszcie wyciągnęła swoje zapasowe 2 ręce i raczyła ją w końcu wziąć), zostawiłam tylko torby i myśląc, że zrobię dziecku przyjemność krótkim spacerkiem obrałam kierunek do apteki, gdzie nieogarnięty kurier zostawił dla mnie przesyłkę. Niosłam Laurę płaczącą na rękach, a gdy wreszcie się uspokoiła postawiłam na chodniku. Kurde... zrobiła chyba z dwa kroki i jak nie grzmotnęła na chodnik... widziałam wszystko jak w zwolnionym tempie i tylko widoku jej rączek zostawionych daleko z tyłu nie mogę zapomnieć. Gdy ją pozbierałam oczywiście był płaaaacz, a ja szybko oceniałam straty - nos zdarty, skóra pod nosem też i do tego kreeew.... Laura miała krwotok z nosa więc szybko pobiegłam z nią do apteki i tam opatrywałam dziecko :S kolejny pierwszy raz. O dziwo, lament długo nie trwał. A aptece był kącik dla dzieci, do którego zapłakana Laura od razu wystartowała więc gdy ona bawiła się zabawkami ja wycierałam jej krew. Nos jednak szybko przestał krwawić, a pani farmaceuta ku mojej bardzo średniej radości (przed obiadem byłyśmy!) dała Małej lizaka na pociechę więc Laura była chyba nawet szczęśliwa. W każdym razie, gdy H. wrócił do domu na widok córki nogi się pod nim ugięły...

No to tyle. We wtorek mamy zaległe szczepienia - DTP i Hib. Po bodajże pięciu telefonach do naszej przychodni w końcu udało mi się ustalić co przegapiłyśmy. Normalnie aż za Turcją zatęskniłam, gdy zawsze na tydzień przed terminem szczepienia dzwoniła do mnie pielęgniarka z przypomnieniem. Na szczepienie idziemy same i czuję lekką adrenalinę na myśl o tym jak ogarnę całkiem silną już Laurę przy trzech wkłuciach... Liczę na to, że bajki w telefonie zdziałają cuda. Trzymajcie kciuki ;-)









piątek, 16 września 2016

I po wakacjach...

No i koniec tego dobrego. Jak było? Cudownie, wspaniale, przepięknie!!!

Wypoczęliśmy, całe dni spędzaliśmy na zielonej trawce obserwując Laurencję wesoło brykającą w swoim zamku*.

*W hotelowym ogrodzie jedną z atrakcji był plastikowy zamek. Laura go uwielbiała. Niby nic specjalnego, a jednak bardzo przypadło jej do gustu. W krótkim czasie rozkminiła jak może sama wspinać się na zjeżdżalnię, a wtedy zabawa zaczęła się na dobre. Dla nas bajka - z bezpiecznej odległości obserwowaliśmy poczynania naszego szczęśliwego dziecka nie musząc podnosić czterech liter z leżaków ;-) 

Z wszystkich dzieci przebywających w hotelu (a było ich naprawdę sporo z racji, że hotel baby-friendly) Laura spędzała na tych ogrodowych atrakcjach najwięcej czasu. Jednym zdaniem - dogadalismy się tym razem z dzieckiem. Nam za bardzo nie chciało się łazić po górach z takim szkrabem, Ona najszczęśliwsza była na placu zabaw. Przewspaniale było obserwować to jaka jest szczęśliwa, uśmiechnięta, jak wesoło podskakuje i wtula się w nas. 

Chwile rozpaczy przeżywaliśmy tylko wtedy, gdy jedno z nas musiało się oddalić - Laura natychmiast żałośnie krzyczała "mama/baba" i wpadała w płacz albo gdy przychodziła pora posiłku. W ciągu całego pobytu udało nam się zjeść razem w trójkę zaledwie raz - zdesperowana nasypałam Laurze do miseczki różne rodzaje płatków, w tym kakaowe kuleczki a'la nesquick co bardzo jej się spodobało. Zajęła się więc eksploracją płatków łyżeczką i bez ;-) a my szybko pałaszowaliśmy śniadanie. Gorzej było gdy komuś kończyła sie kawa - Laura na widok oddalającej się mamy/taty nie była zadowolona ;-)

Poza tym... rośnie nam mała zazdrośnica. Tak, to słodkie maleństwo z loczkami aniołka potrafi też się wkurzyć na maksa i opieprzyć intruza, który śmie wejść/dotknąć/niebezpiecznie zbliżyć się do obiektu, ktory Ona uzna akurat za swój. Własny. Prywatny. 

Tym sposobem za każdym razem, gdy inne dziecko próbowało wejść do wspomnianego zamku przeżywaliśmy chwile grozy, bo Laura ani myślała odpuścić. Jednego chłopca tak wystraszyła, że do końca pobytu nie chciał się do niej zbliżyć. 

Wśród dzieci była jedna Zoja. Przychodziła na plac z mamą, ale mama zaraz wyciągała telefon i zaczyna telekonferencje, oczywiście służbowe, a my, pozostali rodzice musieliśmy ich słuchać. Na dziecko oczywiście za bardzo nie spoglądała. A Zoja to było zło wcielone. Złośnica. Wlazła Laurze do zamku i wszystko robiła jej na złość. Gdy Laura otwierała okienko, Zoja z trzaskiem zamykała, gdy Laura zamykała drzwi, ta z impetem je otwierała. No wojna. Moje delikatne upomnienia, że muszą się dogadać i żeby w części przypadków ustąpiła Laurze zbywała bezczelnym "nie-e". No już mi się chciało krzyknąć do jej mamy "ej, kobieto, chodź tu i ogarnij swe dziecię", gdy nagle Laura tak się rozdarła, że Zoję normalnie wryło. Mnie zresztą też. Wtem córka moja otworzyła zamkowe drzwi i pokazując na nie energicznie palcem krzyknęła "hyym!!!" No, i wszyscy zrozumieli. Zoja zgłupiała i pobiegła do mamy. Laurze przybiłam piąteczkę :-P

Cudownie było leżeć na zielonej trawce, biegać po niej na bosaka. Pluskać się w ogrodowym jacuzzi choć Laurze akurat najbardziej spodobało się (olaboga) skakanie do basenu. Tego dużego wewnątrz hotelu też. Kupiliśmy jej kółeczko z tą "wkładką" między nogi, ale nie chciała w nim siedzieć. Wolała u nas na rękach, ale nie na długo. Po pewnym czasie zaczęła odpychać nas od siebie, no bo ona sama przecież!!!! Żałowałam, że nie wyposażyliśmy się w pływaczki, ale wydawało mi się, że Laura jest na nie za mała... Potem jakimś sposobem wpadła na to, że fajnie jest skakać do basenu. Ale mama/tata nie ma asekurować, dotykać, łapać. No mówię Wam, kamikadze. Basen nie był co prawda głęboki, ale dla nas, nie dla Laury, która nawet w części dla bejbików miała wodę po szyję.

Co jeszcze co jeszcze...

A, na rowery się wybraliśmy. To był trochę fall-start bo po raptem godzinie wróciliśmy do hotelu. Laura co prawda siedziała w foteliku bardzo spokojnie, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że możemy pomyśleć o rowerze plus krzesełku dla niej (bo ja bardzo lubię na rowerze jeździć :)). Gorzej było z nami. Okazało się, że najłatwiejsza trasa rowerowa to ta po stronie czeskiej, a my ze względu na H. nie mogliśmy przekroczyć granicy. No niby zielona i nikt nie sprawdza, ale mój odpowiedzialny mąż od razu zaczął gdybać, że gdyby się nie daj Boże zdarzył jakiś wypadek, cokolwiek, to mielibyśmy spore kłopoty no i po co... Jeździliśmy więc po okolicy, ale kurde... No niby te Izerskie to niskie góry, ale jednak dały nam tak w kość, że ledwo zipieliśmy. Same góry i pagóry, nawet w samym Świeradowie.

Do ostatniej chwili zastanawialiśmy się czy nie przedłużyć pobytu, ale ostatecznie zdecydowaliśmy się wracać do Wrocławia. Powrót do rzeczywistości był mega bolesny. Cała nasza trójka wpadła w jakąś taką powakacyjną deprechę. Dźwięk przejeżdżających non stop pod naszymi oknami samochodów działał dodatkowo przygnębiająco... Następnego dnia mieliśmy jeszcze z H. urlop, ale chciałam Laurę znowu "wdrożyć" w pobyty u niani więc troszkę później ją do niej zawieźliśmy, a sami rzuciliśmy się w wir załatwiania spraw "do załatwienia kiedyś tam". I tym sposobem zaliczyliśmy sąd - w końcu udało mi się po raz kolejny rozpocząć proces zdobywania dokumentów potrzebnych do złożenia wniosku o tureckie obywatelstwo, potem bank... Tak. Pobyt w Świeradowie i dobrodziejstwa natury, ogrodu uzmysłowiły nam to o czym pobąkujemy od dłuższego czasu - potrzebujemy domu. Z ogrodem. Nie, wciąż nie wiemy czy to we Wrocławiu zostaniemy na zawsze, ale czekać już nie chcemy. A więc znowu: właśnie teraz, mimo wszystko. Do poważniejszego działania przystąpimy pewnie wiosną, ale już teraz rozglądamy się za nowymi inwestycjami i sprawdzamy oferty kredytowe.

Potem kino. No kurde, ostatni raz byliśmy w grudniu :-) Bilety mieliśmy darmowe z H. pracy, dziecko zaopiekowane więc wio na film. A tam stwierdziliśmy, że jak na złość nic nie wydaje się dla nas ciekawe. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na Ben-Hura z założeniem, że jak nam się nie spodoba to wyjdziemy, ale film oglądało się całkiem przyjemnie :-) 

Laurę odebraliśmy od niani wcześniej - podobno wszystko było ok, Laura ładnie jadła, spała, no cud miód orzeszki. Tiaa... ledwo dojechaliśmy do domu, zaczęło się lamentowanie. O wszystko ryk. Zero apetytu. W pewnym momencie, gdy siedzieliśmy przy stole H. zwrócił uwagę, że Laurze głowka opada. Tak marudziła, że w końcu nie wytrzymałam i podałam jej pierś choć od bardzo długiego czasu już nie cycamy w dzień. A tu nagle Laura dosłownie w 3 minuty odleciała... Ok, postanowiliśmy, że damy jej 40 minut i obudzimy, potem będziemy bawić się do upadłego. A tymczasem minęło 40 minut i Laura nawet nie drgnęła choć spała w salonie, przy dźwięku tv, przy świetle, przy nas rozmawiających. Gdy ją obudziliśmy był jeden wielki dramat. Płacz, płacz i jeszcze raz płacz. Szybko ją wykąpaliśmy i położyliśmy spać. Przygotowani byliśmy na jazdy w nocy, w najlepszym wypadku na bardzo wczesną pobudkę, a tymczasem Laura przespała... do 8!!! Od 18:00...

Dzisiaj jednak już funkcjonuje normalnie, a więc wracamy do codzienności. Dzisiaj byłam już w pracy ponadrabiać zaległości. Dobrze, że właśnie zaczął się weekend i znów możemy spędzić czas razem. Byle tylko pogoda dopisała (choć na to nie wskazuje), bo chcemy się wybrać na Festiwal Krasnoludków! 





Twierdza naszej córci










Nostalgia na balkonie :-) Ja też lubiłam tam siedzieć i wsłuchiwać się w odgłos górskiego sturmienia.

Wyczailiśmy nawet w okolicy całkiem niezłą grecką restaurację. Dania prawie jak tureckie więc mąż zadowolony ;-)

A tu już po powrocie czekając na windę do mieszkania... :-(((


poniedziałek, 12 września 2016

Laura w górach

Zległości mnóstwo, ale lecę z bieżącymi niuwsami, bo inaczej i te odejdą w niepamięć.

Tak, zaczął się wrzesień, wróciłyśmy do niani. Może bez wielkiego entuzjazmu, ale dajemy radę. 

Musieliśmy z H. zweryfikować nasze urlopowe plany, bo pozwolenia na pobyt niestety w dalszym ciągu brak :((( czyli nasz wyjazd za granicę gdziekolwiek okazał się tylko marzeniem. A już myśleliśmy o tym by z braku laku odwiedzić Turcję i spędzić tam zaczynające się dzisiaj Święto Ofiary... Niestety. Polska biurokracja skutecznie nam to uniemożliwiła. Swoją drogą oszalałabym chyba gdyby przez turecką biurokrację nie mogła przylecieć do Polski na Święta...

Byliśmy już o krok od kolejnego przesuwania naszych urlopów, ale ostatcznie H. stwierdził, że on jednak go chyba potrzebuje. Ok, w takim razie szybko zarezerowaliśmy jakiś nocleg, ale nasze rozterki się wcale nie skończyły. W środę laurowy nos zaczął wieczorem ciec, w czwartek mieliśmy już regularny glut, a w piątek ja zaczęłam kichać by w sobotę totalnie opaść z sił. Ale jak powiedziało się A to trzeba i rzec B. Poza tym drugi człon naszej docelowej miejscowości dodawał mi nadziei, że będzie dobrze. I tym oto sposobem od wczoraj urzędujemy w Świeradowie-Zdroju i jest cudnie! Hotel trafił nam się przepiękny i bardzo baby-friendly. Jest mnóstwo aktrakcji dla takiej drobizny jak Laurencja - place zabaw, basen kryty i podgrzewany na zewnątrz, sala zabaw, rowery, itp. Jest super, pogoda trafiła nam się jak z bajki. Tuż pod naszym balkonem przepływa górski strumyczek, miód cud orzeszki. 

Jedynym naszym zmartwieniem są posiłki, podczas których w Laurę wchodzi diabeł wcielony. Dziecko nasze wśród ludzi na widok jedzenia po prostu dostaje szaleju. Nie chce nic jeść, wydaje z siebie zwierzęce dźwięki, kradnie sztućce z innych stołów i wali nimi o podłogę. Jest wkurw, jest płacz, jest źle, bardzo źle. Jemy więc na zmianę :-( Szkoda, bo jedzonko też pyszne, ale nie dane nam jest się nim delektować. Z nieukrywaną zazdrością spoglądamy na rodziny z innymi maluchami grzecznie siedzącymi w swoich krzesełkach i ładnie otwierającymi paszczę. 

Jesteśmy tu do środy choć mamy ochotę pobyt przedłużyć... 

Bywajcie!







piątek, 9 września 2016

23!

Tak, tak, znowu z opóźnieniem, ale inaczej się nie dało. W pracy ostatnio istne urwanie głowy, w domu nie lepiej. Do odrobienia mam cały sierpień, który postaram się wkrótce streścić w jakimś przydługaśnym poście. Na razie jednak podsumowanie laurowych zmian, bo aż szkoda zostawić to na wieczne zapomnienie.

W 23. miesiącu swojego życia Laurencja z pełną parą weszła... w bunt dwulatka. Tak, drogie mamy, już wiem o co kaman. Już wiem co to znaczy odklejać swoje dziecko od ściany, na którą rzuca się z rozbiegu, już wiem jak to jest ratować dziecko od autodestrukcji, gdy to wali swoją piekną malutką główką o podłogę. Chwilami jest tak ekstremalnie ciężko, że naprawdę nie wiemy co robić. Niestety nie zawsze udaje nam się zachować spokój, choć obiecaliśmy sobie jeszcze wczoraj, że ten cel stawiamy sobie za nadrzędny. 

Oczywiście najlepsze jest to, że nasze dziecko przy innych jest oazą spokoju, wzorem zachowania itp. Ale gdy na horyzoncie pojawiamy się my... to bez kija nie podchodź. Mój tato, który opiekował się Laurą sam przez prawie 3 tygodnie nie mógł się nachwalić jakie grzeczne dziecko mamy. 

Co oprócz tego?

Przyznam, że przy buncie 2-latka reszta wydaje mi się pierdołami, ale ok, spisuję ku pamięci:

- laurowa noga urosła nagle o 3 rozmiary. Zupełnie mi ten skok nie wpasował się w harmonogram bucikowych zakupów, bo nagle wszystkie 20 stały się za małe, 21 zupełnie przeskoczyliśmy, a 22 jest już na styk, więc trzeba kupować 23. Na jesień buciki sfinansował dziadek i najpierw zbyt ufni radom pani sprzedawczyni wróciliśmy do domu z 22. Laura jak na panienkę przystało zaraz zabrała się za przymierzanie :) wtedy też do myślenia dało mi to z jaką trudnością wciskam jej stópkę w but. Na następnych zakupach musieliśmy jednak wymienić butki na 23. Ciężko się zdecydować, bo 22 jest jej dobre akurat-na-teraz, a 23 ciut za duże, no ale jesień dopiero się zaczyna, no nie?

- Laura pięknie rysuje i bardzo to lubi. Poprawnie trzyma kredki i uwielbia rysować nimi po skórze :-) gdy zaczynamy zabawę pisakami tatuaż na rączce obowiązkowo musi być. Zanim zabierze się za rysowanie po nas kiwając wymownie głową pyta o pozwolenie :-)

-bez większego problemu potrafi założyć sobie butki. Oczywiście nie zawsze udaje jej się założyć but na właściwą nogę, ale potrafi wsunąć go na stopkę i zapiąć

- etap "ja sama" jest w pełnym rozkwicie. Niemal codziennie kłócimy się rano i po południu na trasie samochód-dom o to, która z nas otworzy/zakluczy drzwi, zapnie pasy w foteliku itp. Nie jest łatwo.

- nagle Laura zaczęła jeść łapkami. Sztućcami posługuje się całkiem sprawnie, ale po obróceniu kilku kęsów łyżką/widelcem Laura grzecznie oddaje narzędzia i zabiera się za jedzenia na sposób hinduski. Ręką je makaron, ryż, nawet jogurt. Bywa ciekawie ;-)

- jest o nas bardzo zazdrosna i nie lubi gdy się przytulamy.

- na pieski, kotki i ogólnie na większość rzeczy mówi "dzi". Kotki i pieski wzbudzają jej największe zainteresowanie. Pieski są "łała" a kotki "ko" ale te drugie tylko od wielkiego święta. Na codzień to po prostu "dzi".

- jest mistrzem obsługi telefonu i tabletu. To akurat wcale nas nie cieszy, ale bywają chwile gdy bez tych gadżetów ciężko przeżyć. Szybkość z jaką uczy się nowych rzeczy jest niesamowita. Laura potrafi sobie tablet włączyć, odblokować ekran, z kilkunastu ikonek na pulpicie wybrać menu i otworzyć youtube, a tam wybrać ulubione bajeczki. A jeszcze nie ma 2lat!!!!

- naukę nocnikowania trochę pokrzyżował nam powrót do żłobka. Poza tym dziadek chyba niezbyt często ją sadzał na nocniku, babci szło lepiej ;-) Nie mam jednak do nikogo pretensji, bo gdy Laura ma TEN humor absolutnie odmawia wszystkiego, w tym siedzenia na nocniku. Tak czy inaczej gdy wracamy do domu ubieram ją w majteczki, ale niestety nie woła już tak ładnie jak to było niedawno. Przed kupą owszem daje znać, ale siku najczęściej leci po nogach, jeśli sami nie przypilnujemy.

- w dalszym ciągu żyje o makaronie, ryżu i jogurcie.

- ma już naprawdę długie włoski, ale za nic nie pozwala sobie wpiąć spinki czy związać kitki. Włosy niemiłosiernie wpadały jej do oczu więc ostatecznie obcięłam jej grzywkę (choć wcale tego nie chciałam). Dla zabawy przynosi mi gumkę i każe robić sobie kitkę, ale zaraz po tym ją ściąga.

- nieustannie poluje na moje okulary, co doprowadza mnie do szału!!!

- uwielbia bawić się piłeczką i legowym konikiem brykając  wesoło "i-haa!" :-)

Resztę zostawiam na później, bo tyle rzeczy do opisania, a ten post piszę już czwarty dzień.