Mamy fazę na jaja. A właściwie Laura ma. I bardzo boleśnie przechodzi jajowy detoks. Już wyjaśniam o co kaman.
Zaczęło się od you tuba. Boszsz... ten internet to jednak całe zło. Z racji, że niestety dość często zdarza się, że nasze dziecko przeżywa dzikie tantrum, ryczy, beczy, a nawet wali się sama po głowie, filmiki na youtubie były często wybawicielem, który skutecznie odwracał jej uwagę i pozwalał się wyciszyć. Laura dość szybko sprecyzowała swoje preferencje filmowe - z wyjątkowym namaszczeniem, w ciszy i spokoju i ogromnym zainteresowaniem zaczęła oglądać filmiki, na których totalnie szaleni ludzie otwierają kilkadziesiąt jajek-niespodzianek...
No więc najpierw oglądała. Potem zaczęła zauważać w sklepie. Potem się domagać... A wiecie jakie to nasze dziecię słodkie potrafi być? Jak potrafi spojrzeć się wzrokiem słynnego kota ze Shreka? Jak buziakiem potrafi zaskoczyć? Jak ładnie mówi "chcie, chcie!!!". No to ulegaliśmy. Raz, dwa, gdy szło się po chleb, gdy wracało się z pracy. Przyznaję, że ja częściej. Aż w końcu doszło do tego, że gdy po powrocie do domu nie wyciągaliśmy jaja z kieszeni Laura wybuchała płaczem. No więc zaczęliśmy na to uważać.
A potem była choroba i Laurą przez ponad tydzień zajmował się dziadek. Wiecie, dziadek stęskniony za wnuczką i niepotrafiący odmówić tym wielkim oczyskom... Nie wiem ile jaj zostało kupionych, ale po ilości plastikowych pierdółek, które zaczęłam codziennie znajdować wnioskuję, że naprawdę całkiem sporo.