Nadrabiam zaległości.
Ku pamięci, choć niezbyt miłej melduję pierwszy od narodzin Laurencji pobyt w szpitalu... Taak... nasz Orzeszek złapał rotawirusa. I to wyjątkowo paskudnego.
Zaczęło się bardzo niewinnie i jak zwykle niespodziewanie. Mama pojechała w sobotę na spotkanie z doradcą kredytowym zostawiając w domu zdrowe brykające dziecko, by po godzinie otrzymać wiadomość od zaniepokojonego taty, że Laura leży chora z gorączką. Potem było rozwolnienie. W poniedziałek wizyta u lekarza, który zwrócił uwagę na znowu zaczerwienione ucho. By nagle przy badaniu gardełka dziecko zaczęło wymiotować. Ale jak...
W ten poniedziałek zaliczyłyśmy chyba z dzisięć rzyganek. Laura przez cały czas spała, cokolwiek by nie wypiła - nawet łyżeczkę wody, natychmiast uruchamiał się odruch wymiotny. Myślałam, że to tylko jeden taki dzień, że następnego wymiotów już nie będzie. A do pracy trzeba iść, bo wiadomo jak jest., do notariusza człowiek umówiony... Dziadka ściągnęłam, ale co z tego, gdy następnego dnia już rano dzwonił, że Laura wciąż wymiotuje. Całe szczęście, ze jeszcze mogę z domu pracować.
Ale Laura wciąż ani nie jadła ani nie piła. Była tak wymęczona wymiotami, że aż serce mi pękało. Zawołałam do domu lekarza, bo porządnie juz się martwiłam. Niestety potwierdził moje obawy... Laura była już lekko odwodniona i trzeba było gnać do szpitala.
Na miejscu czekało nas zderzenie z beznadziejnością polskiej służby zdrowia. W ciemnym obskurnym korytarzu przyszło nam czekać prawie godzinę, aż ktoś się wreszcie nami zainteresował. I to na pogotowiu!!! Tak, mieliśmy szczęście trafić na zmianę dyżurów. Nie wiem co się dzieje z dziećmi naprawdę wymagającymi natychmiastowej pomocy... Czy też muszą czekać, aż panie pielęgniarki łaskawie wypełnią wszystkie dokumenty? W poczekalni nie było z obsługi dosłownie nikogo... Oczywiście próbowaliśmy kogoś ściągnąć szybciej, za radą pani z rejestracji, ale w nagrodę za taką nadgorliwość spotkał nas opierdal od jednej z pielęgniarek i znudzona odpowiedź dyżurującej pani doktor "już idę...".
W skrócie - Laura została przyjęta na oddział. Po badaniu wskoczyłyśmy na szpitalną taśmę - wenflon, krew, organizacja łóżka, podłączenie kroplówki. Trafiłyśmy do pokoju dwuosobowego. Laura jak tylko położyłam ją na łóżko zasnęła, biedulka. Spała tak twardym snem, że nie budziło ją absolutnie nic. A po sąsiedzku w sali trafiła nam się dziewczynka również z rotawirusem, ale z bardzo skomplikowanej rodziny. Jej tata robił non stop tyle hałasu, wiecznie grzebał w torbach foliowych, uprawiał telekonferencje z matką, z ojcem, z kochanką, z byłą żoną, nawet śmieci wyrzucał do kosza z impetem. A potem zaliczyłyśmy kłótnię między rodzicami malutkiej i to również Laury nie ruszyło.
Następnego dnia rano Laura wydała się już odrobinę żywsza. Zjadła nawet ze smakiem pół szpitalnej buły z masłem. No i nie wymiotowała!!! Na obchodzie obiecano nam wyjście następnego dnia o ile nie będzie wymiotów ani rozwolnienia. Laura jednak była jeszcze bardzo słaba, wciąż przysypiała. Ożywiła się dopiero po południu, gdy odwiedził nas H. z moim tatą. W czasie wizyty zasnęła, a gdy się obudziła i naszych gości już nie było zaczął się kolejny dramat - brak taty. Rany, ile się nasłuchałam, że baby nie ma, że gdzie on jest, i buzia w podkuwkę i wkurw, że jestem ja, a nie on. Widziałam, że czuła się już znacznie lepiej, ale tęsknota za tatą tak mi dziecko przybiła, że aż nie miało ochoty wstawać z łóżka. Nawet w środku nocy, gdy Laura się obudziła urządziła aferę, że taty nie ma. Wywaliła mnie z łóżka i nie pozwoliła się położyć. Musiałam więc grzecznie czekać, aż mi dziecko zaśnie, żeby móc się położyć na tych 10cm, które mi zostawało ;-]
W międzyczasie opieka nad naszą sąsiadką się zmieniła - przyszła mama. Rany, jak się cieszyłam dla tego dziecka. Tata za bardzo się nie przejmował. Wykorzystując to, że malutka leżała z gorączko często zostawiał ją samą i wychodził na papieroska, na lunch, szkoda gadać. Mówiłam do niej, podawałam wodę, przykrywałam, ale każde chore dziecko przecież potrzebuje mamy... Z mamą dziewczynki szybko się zaprzyjaźniłyśmy. Opowiedziała mi swoją historię o tym jak mąż z kochającego i troskliwego ojca zmienił się w potwornego psychopatę. Współczułam jej, ale też w duchu powtarzałam sobie, że jednak szczęściarą jestem.
Najtrudniej było nam wytrzymać kolejnego dnia do południa. Rano na obchodzie dostałyśmy zielone światło na wyjście. Laura była jeszcze bardzo słaba i totalnie bez życia, ale wyniki miała już dobre i od dwóch dni nie wymiotowała. Pani doktor dała nam i naszym sąsiadkom wypis, choć naszą małą koleżankę wciąż męczyła okropna biegunka. Potem w czwórkę załatwiałyśmy wypisy, opłaty za salę (co to w ogóle ma być, tego nie rozumiem - za co te opłaty??? Za 10cm niewygodnego łóżka, które dzieliłam z dzieckiem? Bo nic innego od szpitala nie otrzymałam. Za to, że wyręczałam pielęgniarki w opiece nad chorym? Bo jeśli się jakiejś nie zawoła, że kroplówka się skończyła, to dziecko może wisieć tak podłączone do wieczora.Koszmar) i całą resztę. Nie mogłyśmy się doczekać aż przyjedzie po nas H. W międzyczasie dziewczynkom wyciągnięto wenflony i pobrano po raz ostatni krew. Tuż przed przyjazdem H. zajrzała do nas lekarka i powiedziała naszym sąsiadkom, że niestety muszą zostać, bo Mała jeszcze ma kiepskie wyniki. Myślałam, że się rozryczę. Mała już od 2h co chwilę pytała mamę kiedy idą pa-pa, a tu ponowne zakładanie wenflonu i pod kroplówkę. Niby obiecano im, że wieczorem je wypuszczą, ale nie mogłam patrzeć na rozczarowanie tego dziecka. Od całego stresu natychmiast zasnęło :-(
A my pojechałyśmy do domu. Laura okropnie marudkowała, a ja szybko pod prysznic i ... na rozmowę kwalifikacyjną. A potem jeszcze na budowę domu dać ostatnie wytyczne deweloperowi. Gdy wróciłam do domu miałam ochotę płakać ze szczęścia na myśl, że wyśpię się w swoim własnym łóżku...
Laura następnego dnia wciąż była osłabiona, ale miała już ochotę, żeby pobawić się z dziadzią, nawet pójść na spacer.