Właśnie minął kolejny weekend, a my jeszcze nie zdałyśmy relacji z ubiegłego tygodnia. Tym razem siedzieliśmy w domu - uziemieni przez zimną i deszczową pogodę, ale w ubiegłym tygodniu użyliśmy sobie aż nadto, bo wreszcie się zmobilizowaliśmy i wyskoczyliśmy do Zakopanego. Wyjazd ten chodził za mną już od dawna, bo uwielbiam to miejsce i mam z nim same dobre wspomnienia. Wiecie, wycieczki klasowe i te sprawy ;-) Ostatni raz byliśmy tam z H. jeszcze w czasach studenckich, piękni i młodzi :)
Laurencja po śniadanku została uraczona krótką zabawą, a potem siup do auta i w Wieliczce dziecko już spało :) W ramionach Morfeusza dojechało do samego Zakopca, więc i matka miała chwilę by w ciszy pokomplementować przepiękne widoki po drodze. Ahhh cudna ta nasza Polska, taka zielona :) Nawet H. - imigrant w kryzysie emocjonalnym - się pozachwycał i kazał siostrze fotografować, a to już nie byle co!
Zakopane nie zmieniło się zupełnie od kiedy byliśmy tam ostatnio, te prawie 10 lat temu :) Bazarek stoi na swoim miejscu, oscypki wciąż smakują tak samo, wyciągi działają.
Laurencja na melanżu |
W drodze na Gubałówkę |
Tylko Gubałówka jakaś taka opustoszała. Wjechaliśmy na nią kolejką zaraz po przyjeździe i po sobocie i pięknej pogodzie, a także po kobitce, która 100m od kas biletowych próbowała sprzedać nam lewe bilety strasząc godzinnym czekaniem w kolejce (w ogóle ich nie było) spodziewałam się dzikich tłumów, a tymczasem ludzi niewielu, budki z mydłem-powidłem tylko niektóre czynne, nawet musieliśmy trochę pogłówkować, żeby znaleźć gofry, bo raz, że stanowiska pod ziemię się zapadły, dwa jakieś węgierskie smakołyki są chyba w tym roku hitem Gubałówki :D
Przespacerowaliśmy się aż do Butorowego Wierchu... przez przypadek. A raczej krótką pamięć. Bo ja chciałam, żeby H. ze swoją siostrą zjechali w dół wyciągiem krzesełkowym, ale tym wypasionym RMF FM, czyli nowym, komfortowym, szybszym i z muzyczką w tle i przekonana byłam, że to jest właśnie ten z Butorowego. Pani w kasach na dole niestety nas nie uświadomiła w czym rzecz, uparła się natomiast by przekonać mnie, że mogę na ten wyciąg bez problemu z dzieckiem w nosidle wsiąść (chciałam wracać kolejką). Ostatecznie dałam się namówić, bo w pamięci miałam wyciąg - szeroka ławeczka z możliwością zamknięcia się pod opuszczanym daszkiem. Hue hue... no i wszystko dobrze pamiętałam, oprócz tego, że ten wyciąg to nie PKL i że trzeba było kupić bilet tylko do góry. No, ale o tym przypomnieliśmy sobie, gdy już dobrze zmachani doszliśmy do Polany Szymoszkowej i zobaczyliśmy wyciąg, o którym od samego początki myśleliśmy, a pani w kasach uprzejmie nas poinformowała, że do naszego transportu na dół jeszcze kawałek trzeba iść dalej. Ten "kawałek" był jednak sporym kawałem drogi, podczas którego widoki na prawo i lewo przestały już się liczyć, a zaczęło liczyć się tylko to kiedy wreszcie za zakrętem pojawi się przed nami wyciąg :)
Kiedy już się pojawił, opanowały mnie bardzo mieszane uczucia, bo krzesełka były tylko 2-osobowe, co w naszej kombinacji było dość kłopotliwe: ja+Laura wolałam mieć przy sobie kogoś, najlepiej H., siostra H. nie mogła jechać sama, bo nie wiedziała jak się z szanownym krzesełkiem obchodzić :) o powrocie na Gubałówkę nie było jednak mowy - ledwo żyliśmy. Ostatecznie baby pojechały przodem, a H. za nami. Oczywiście żadnego daszku nie było, a chwilami wiało całkiem porządnie. Próbowałam okryć laurowe uszy kapeluszem, ale córcia w końcu zaczęła się buntować. Na ostatnim odcinku drogi była więc zabawiana opakowaniem chusteczek higienicznych i maminymi okularami, co na tej wysokości i w ciągłym ruchu gwarantowało mi stresik, że za chwilę będę naginać pod górę w poszukiwaniu binokularów. Dojechałyśmy jednak szczęśliwie do końca linii i choć bardzo chciałyśmy, nie udało nam się wyskoczyć z wyciągu zgrabnie jak łanie. Naiwnie liczyłyśmy na to, że dwóch górali pomagających pasażerom w wysiadaniu zatrzyma krzesełko, tymczasem ci oczekiwali, że wyskoczymy w locie. Skończyło się na tym, że ponaglając nas "Dalej, dziewoszki!" musieli pociągnąć nas za ręce,bo inaczej niechybnie czekał nas los Bridget Jones w Alpach. Po tym małym przypale poczułam się jednak znacznie lepiej, gdy usłyszałam "Dalej, chłopie!" i zobaczyłam H. wyciąganego wysiadającego z wyciągu :D
Zalety wysłania H. za nami - mamy zdjęcia :)) |
A tu fotka strzelona nam przez PKL za jedyne 10zeta. Zabijcie mnie, ale zajęta wypatrywaniem końca linii zupełnie nie zajarzyłam kiedy nam taką sesję strzelili. |
Na dole szybko zrozumieliśmy, że do naszego auta mamy zdecydowanie dalej niż pozwalały nam na to nasze siły pozostałe po spacerze z Gubałówki. Raz, że temperatura dawała nam ostro popalić to jeszcze Laura w Tuli niemiłosiernie się grzała. Jak typowi centusie, zawołaliśmy więc taksówkę, która elegancko podwiozła nas do naszego auta :)
Na koniec był jeszcze spacer Krupówkami w celu uzupełnienia straconych na górze kalorii. Matka miała ochotę na moskole i kwaśnicę, ale turecka część eskapady wygrała i wylądowaliśmy w Subwayu ;-) Muszę tu kiedyś skrobnąć listę cech, które mnie w Turkach wyjątkowo drażnią, no ale to innym razem. W każdym razie moskole ani kwaśnica w niczym tureckiego jadła nie przypominają więc szanse na powodzenie u tego narodu mają niewielkie ;-) Poza tym odniosłam wrażenie, że Zakopane takie mało... zakopiańskie się stało. Przeszliśmy spory kawałek Krupówkami, a tam klimatycznych góralskich knajp ni widu ni słychu. Był za to wspomniany Subway, był McDonald's i inne zachodnie wynalazki. Smutne to trochę. Zastanawiając się nad tym podniosłam głowę do góry by spojrzeć na okoliczną zabudowę... I to był błąd jednak. Gdzie się podziała przepiękna zakopiańska architektura w samym sercu Zakopanego??? Ponad szyldami reklamowymi turystów straszą jakieś komunistyczno-modernistyczne monstra. Polacy jednak nie potrafią reklamować tego co nasze... Negatywne wrażenie zostało na koniec wzmocnione przez niedziałającą windę, którą próbowaliśmy dostać się na drugą stronę ronda w drodze do auta i tak raz musieliśmy ryzykować życie lawirując z wózkiem między autami, w drodze powrotnej z kolei zakasaliśmy rękawy, zarzuciliśmy sobie Mutsy na plecy i przeszliśmy przejściem podziemnym tak jak chyba oczekiwała tego od nas stacjonująca w pobliżu i beztrosko rozglądająca się dookoła straż miejska.
Mimo tych niemiłych akcentów wciąż uwielbiam Zakopane :)) Co prawda z dzieckiem w wieku Laury Zakopane można jedynie liznąć, ale wierzę, że całkiem niedługo przyjdą takie czasy, w których ponownie dane mi będzie zobaczyć Dolinę Kościeliską, Morskie Oko i inne skarby kryjące się w naszych Tatrach. Tylko to nie z mężem niestety, bo on jak typowy Turek jest bardzo nie-górski :) To znaczy dla niego wypad w góry to taki spacer po Krupówkach właśnie. Przekonałam się o tym wieki temu podczas naszego samotnego studenckiego wypadu, gdy przygotowałam ambitny plan łazikowania, a szanowny towarzysz moich podróży po 2godzinach marszu zastrajkował pt. "Daleko jeszcze?". Trzeba było szybko reanimować go piwkiem, a gdy pokazałam palcem drogę wiodącą daleko pod horyzont, którą planowałam nas przeprawić i zobaczyłam bunt i przerażenie w oczach lubego szybko zrozumiałam, że jeśli tylko chcę kiedykolwiek wrócić z nim w polskie góry, muszę zweryfikować plany dotyczące naszego pobytu :-) I tak wylądowaliśmy na Krupówkach ;-)
Ale może Laura wda się w mamę i czekają nas babskie wędrówki? Fajnie jest mieć w dzieciach taki potencjał!