O mamo, nie wierzę, że to już połowa lutego! Tyle się u nas dzieje, że ledwo ogarniam ten mknący czas.
Jak pewnie się domyślacie teściowa dawno już wyjechała, H. poszedł do pracy a my z Laurą zostałyśmy same. Z jednej strony trochę było mi żal, że trzeba było pożegnać chwilową beztroskę, bo jednak mając obok kilkoro innych dorosłych łatwiej jest sprawować opiekę nad Laurencją. Z drugiej jednak z ulgą powitałam powrót do naszej codzienności. Odzyskałam władanie w kuchni i musiałam ją trochę opanować na nowo, bo teściowa dość inwazyjnie z niej korzystała przestawiając co niektóre rzeczy według własnego pomysłu ;-)
W międzyczasie Laura zaczęła przechodzić małą chuśtawkę nastrojów. Zdarzają się dni, w których od samego rana jest zirytowana, łatwo wpada w złość, wciąż coś jej nie pasuje. Zęby wciąż nie odpuszczają, więc nocami mam wrażenie, że znowu mam przy sobie noworodka, a nie prawie 1,5 roczne dziecko :]
W pierwszy weekend lutego odwiedziła nas moja koleżanka z mężem i córeczką, z którą Laura miała się wkrótce spotkać u niani. Ich córcia ma 2,5 roku więc to zdecydowanie inny level niż Laura, ale jednak przyjemnie było popatrzeć jak nasza córcia zachwyciła się starszą koleżanką i starała się ją w pewien sposób naśladować. Co pewien czas delikatnie ją dotykała jakby nie mogła uwierzyć, że istnieje :) Jednocześnie mieliśmy okazję podpatrzeć jak wygląda jakby nie patrzeć ten buntowniczy okres w rozwoju dziecka ;-P Trochę nas to spotkanie nauczyło pokory i tego by cieszyć się każdą chwilą, bo nie wiadomo co zdarzy się za chwilę :D
Potem przystąpiłyśmy do misji pt. "niania". W ubiegłym tygodniu w poniedziałek dostałyśmy od pani Ani wiadomość, że następnego dnia w żłobku jest luźniejszy dzień więc możemy przyjechać. Tak, tak naprawdę to opieka u pani Ani zakrawa na żłobek, bo dzieci jest zawsze od trzech do bodajże sześciu. W ten poniedziałek czułam się jak przed pierwszym dniem w szkole :) H. aż się podśmiewywał, ale mnie naprawdę opanował stres. Chyba głównie z obawy o to jak JA zniosę rozstanie z Laurą.
Pierwszego dnia byłyśmy u niani dwie godziny, czyli tyle, na ile docelowo chcę Laurencję zostawiać. Dzieci była wraz z Laurą piątka, w tym trzy ponad 2-letnie dziewczynki i chłopiec dokładnie w wieku Laury, ale jeszcze niechodzący, a więc wiecznie uwieszony niani na szyji. Laura początkowo zainteresowała się dziećmi, ale po tym krótkim wstępie całkowicie skierowała swoją uwagę na nowe zabawki i bawiła się właściwie sama, co pewien czas przynosząc mi coś do pokazania. Pani Ania była wtedy z dziećmi sama, przypuszczam więc, że moja obecność trochę umiliła jej dzień, bo gadu-gadu całkiem nieźle się toczyło ;) Moja czujność nie została jednak uśpiona i przez cały czas podglądałam ile uwagi pani Ania jest w stanie poświęcić Laurze. Laura, owszem, jest chodząca i dość stabilna, ale jednak często zdarza jej się upaść, w szczególności na nierównym podłożu, na przykład w przyżłobkowym ogródku, do którego dzieci na sam koniec naszego pobytu wyszły. Sam pomysł przebywania na świeżym powietrzu bardzo mi się podoba, ALE tego dnia autentycznie byłam zła. W ogródku było jeszcze mokro, ziemia jak wiadomo zimna. Przyznam, że nie wzięłam pod uwagę, że będzie wyjście na zewnątrz więc ubrałam Laurę tak jak w domu - w cienkie, wygodne legginsy i skarpetki. Na spacer zdecydowanie jednak przydałyby się rajstopy. Pani Ani zajęta całkowicie niechodzącym chłopcem nie byla w stanie zająć się również Laurą. Chodziłam za nią ja, ale wiadomo, Laurencja (jeszcze przy jej natręctwie zbierania syfów z podłogi) co chwilę znajdowała na ziemi coś ciekawego, kilka razy pacnęła też kolanami na ziemię. Po chwili zainteresowała się co robią jej starsze koleżanki, a te ryły zawzięcie w piaskownicy - dopiero co otwartej, z mokrym piaskiem. Uwierzcie mi, nie jestem taką pedantką by dziecku nie pozwalać się brudzić, ale jednak trochę mnie serce bolało, gdy Laurencja po unoraniu jasnych legginsów w czarnej mokrej ziemi wlazła do piaskownicy w kremowej kurteczce z Zary :S ;S ;S :> :> :> Oczywiście, a jakże, chociaż bardzo ją pilnowałam, machnęła sobie piachem do buzi :-] Szybko więc zarządziłam ewakuację.
Drugiego dnia pogoda była deszczowa, z ulgą więc stwierdziłam rano, że wyjścia do ogródka na pewno nie będzie. U pani Ani byłyśmy znowu dwie godzinki, z czego po 1,5 wyszłam. Trochę byłam na siebie zła, że nie zrobiłam tego wcześniej, ale czekałam aż pani Ania da mi znać, że to odpowiedni moment. Naiwna ja, powinnam bardziej ufać swojej intuicji. Ania ostatecznie nic nie powiedziała, więc sama już zaproponowałam, że jeśli mam w ogóle tego dnia zostawić Laurę samą, to zrobię to teraz. Było mi jednak naprawdę ciężko, bo Laura wydała mi się tego dnia jakaś taka markotna, w ogóle się nie uśmiechała, nie chichrotała, normalnie jak nie ona. Poza tym dosłownie na 5min przed moim wyjściem złapała mnie za rękę i zaprowadziła do kurtek tak jakby chciała już iść. No, ale powiedziało się A, więc przyszła kolej na B... Ania wzięła Laurę na ręce, a ja odwróciłam się i wyszłam. Za plecami słyszałam "MAMAAAAA!!!" i ryk. Nie, no dobra, to nie był ryk. To był płacz rozdzierający me serce. Postałam 3 minuty na korytarzu, ale ostatecznie stwierdziłam, że nie jestem w stanie tego słuchać i poszłam do auta. Gdy wróciłam po 30 minutach Laura była w niezłym humorze na rączkach u niani. Pani Ania powiedziała mi, że Laura po moim wyjściu troszkę popłakała, ale potem zajęła się zabawą i było ok. Ten dzień zarejestrowałam jako lepszy, bo odnotowałam zdecydowanie więcej uwagi jaką niania poświęciła Orzeszkowi. A dlaczego? Ano nie było tego chłopca, Wiktora.
Dzisiaj wskoczyłyśmy o level wyżej. Laurusia została na całą godzinę sama. Tym razem zrobiłyśmy inaczej, czyli zaraz po wejściu oddałam niani Laurę. Niania ją rozebrała z kurtki i butów, wzięła paputki do ubrania i ruszyła z Laurą na rękach do pokoju zabaw (czy tylko mnie ta nazwa kojarzy się z Greyem??? :P), a ja wówczas zastosowałam angielskie wyjście. Po powrocie zastałam Laurę znowu u Ani na rękach i w dobrym humorze choć na mój Laurencja oczywiście wyciągnęła do mnie rączki, a kiedy już się do mnie dostała, nie chciała zostawić nawet na krok. Miałam problem by ją postawić na podłodze i ubrać butki, bo znowu dzieci wychodziły do ogródka (grrrr..., ale Wiktora znowu nie było ;)). Ania powiedziała mi, że Laura tym razem w ogóle nie płakała (hurrrraaaa!!!!). Co prawda kilka razy puściła się w stronę drzwi wejściowych, ale ona ogólnie lubi sobie wychodzić tam na korytarz i przeglądać się w lustrze więc nie było to nic dziwnego. Byłam niesamowicie dumna z mojej dzielnej córci i gdy tylko wyszłyśmy od niani wycałowałam ją na całego :)
Od poniedziałku ruszamy pełną parą, czyli Laura zostanie u niani już na docelowe 2 godziny sama. Mam nadzieję, że i tym razem uda się nam pożegnać bez płaczu.
Ania zrobiła na mnie dobre wrażenie, jest naprawdę sympatyczna i widać, że uwielbia dzieci. Myślę, że dobrze zaopiekuje się Laurą pod warunkiem, że nie będzie miała pod opieką niechodzące dziecko ;S Całe szczęście rodzice wspomnianego Wiktora rezygnują z opieki u Ani, czyli od marca pozbędziemy się kłopotliwego delikwenta... Nie ukrywam, będę wtedy spokojniejsza ;-)
W poniedziałek mamy podpisać umowę, będę więc miała okazję by jej o tym wspomnieć. No i o ogrodzie... Muszę ją poprosić by szczególnie wtedy miała Laurę na oku.
No dobra, a teraz o tym co zrobię z tą kupą wolnego czasu czyli 120 minutami dziennie tylko i wyłącznie dla mnie :) Niby to niewiele, do domu nie opłaca mi się wracać, ale proszę, powiedzcie, która mama ma codziennie 120 minut tylko dla siebie? :) Normalnie luksus pełną gębą. Ano, kobitki, postanowiłam zmniejszyć sobie tyłek i zapisałam się do pobliskiej siłowni. Ruszam od poniedziałku, nie zdziwcie się więc jeśli znowu na moim blogu zapadnie milczenie - to będzie znak, że tak dałam sobie w dupę, że nie mam siły nawet podnieść palców do klawiatury :D
Poza tym fajna jest ta nianiowa okolica. Jest kilka kawiarni, jest duży supermarket i nie jest do Biedra :] Ogólnie jest co robić, myślę więc, że fajnie spędzę ten czas i dostanę troszkę wiosennego powera.
Nom, niech moc będzie z Wami!