Jak się pewnie domyślacie u nas mnóstwo zmian. Pomału próbujemy się w nich jakoś odnaleźć choć naprawdę nie jest to łatwe. Minie jednak z pewnością troche czasu dopóki przyzwyczaję się do nowego funkcjonowania. Na razie czuję się trochę jak rzucona na baaaardzo głęboką wodę i stąd znacznie mniej mnie na blogowisku.
Ale do brzegu.
Od ostatniego posta tyle się wydarzyło, że wydaje mi się jakby minął szmat czasu. A to raptem dwa tygodnie.
W międzyczasie oczywiście wróciliśmy do Polski. Laura i tym razem świetnie się spisała, byłam z niej naprawdę dumna. U moich rodziców spędziliśmy bardzo przyjemny weekend okraszony grillowaniem i beztroską zabawą Laurencji z dziadkiem. Dziadek to wielka miłość naszej córki. Mój tato uwielbia sport i wszelkie zabawy ruchowe. Stał się więc świetnym kompanem zabaw dla Laury. Gdy tylko się budziła interesowało ją gdzie są 1) dziadek i 2) pieski.
Po powrocie do Wrocławia ruszyłyśmy z nianią. Pierwszego dnia, gdy ją tam zawiozłam, bałam się, że Laura po ponad dwutygodniowej nieobecności nie będzie tak chętna by rozstać się z mamą. Trochę miałam rację. Na widok niani wcięło ją w progu. Trzymała się mojej nogawki i ani kroku dalej. Dopiero gdy wyszły po nią dzieci i zapraszały "Laula, chodź", a potem jedna Oliwka złapała ją za rękę, Laura weszła do środka :) Płaczu nie było, innych dramatów też. Po powrocie zastałam dziecko w dobrym humorze więc suma sumarum nie było tak źle.
W laurowej kwestii.
Bo tego samego dnia ciesząc się ostatnimi chwilami na siłowni odebrałam maila od mojego wówczas jeszcze przyszłego pracodawcy z informacją, że przenoszą biuro w zupełnie inne miejsce i że tam mam się stawić do pracy. Gdy je szybko wygooglowałam, prawie złapałam się za głowę. Okazało się, że mam pracować w samym centrum Wrocławia, nieopodal Starego Rynku. Czyli korki, korki i jeszcze raz korki, a poza tym co z parkingiem... Do poprzedniej siedziby firmy miałam spory kawałek, ale na miejscu miało na mnie czekać miejsce parkingowe. Tymczasem pod nowym adresem takowego w ogóle nie było, miałam szukać na własną rękę, a wiadomo jak to jest w ścisłym centrum - parkowanie auta to niesamowity kłopot. Poniedziałek i wtorek minął mi więc na rozkminianiu co z tym fantem zrobić. Analizowaliśmy z H. przeróżne opcje włączając w to pozostawienie auta u niani i jazdę do pracy publicznym transportem, ale niestety połączenia są tak kiepskie, że potrzebowałabym na dojazd co najmniej godzinę. A mam tylko pół. Nie mam sumienia zrywać Laury jeszcze wcześniej niż o 7. Na 8 zawożę ją do niani a potem gnam do pracy na 8:30.
Ostatecznie wykupiłam abonament na parkingu jednego z pobliskich centrów handlowych. Oczywiście to dodatkowy koszt, ale innego wyjścia nie miałam :( I tak udało mi się nieźle znaleźć, bo ceny parkingów w centrum to tutaj jakiś istny koszmar.
Pierwszego dnia pracy, Laura jakoś szczęśliwie sama obudziła się około 7. Poranne rytuały przy asyście H. poszły nam sprawniej niż się spodziewałam i nawet z lekkim zapasem zajechałyśmy pod żłobek. Miałam jeszcze chwilę by dziecko wycałować w samochodzie. Laura, oczywiście beztrosko i zupełnie nieświadomie, pomaszerowała do dzieci, a ja po zamknięciu za nią drzwi z trudem powstrzymałam łzy. Ależ mi się smutno wtedy zrobiło.... Niestety musiałam się szybko pozbierać i gnać do pracy.
Z samej pracy jestem na razie naprawdę zadowolona. Przede wszystkim mam szczęście pracować w bardzo sympatycznym zespole, atmosfera jest przyjazna, raczej niestresująca. Dobrze się tam czuję. Oczywiście pierwszego dnia przez cały czas myślałam o Laurze, a w szczególności w okolicach jej drzemki. Z jednej strony korciło mnie by wysłać sms do niani z zapytaniem co u nich, ale z drugiej bałam się jak wysiedzę w pracy jeśli napisze mi, że jest ciężko. Gdy wybiła godzina mojego wyjścia gnałam do auta jak na skrzydłach. A tam czekała na mnie przykra niespodzianka. Na parkingu do wyjazdu powstał tak ogromny korek, że w tunelu wyjazdowym stałam całe pół godziny. Myślałam, że oszaleję. Tak się zdenerwowałam, że natychmiast dopadła mnie migrena, ból wszystkich zębów, po prostu katastrofa. Wszystko przez to, że nie miałam szans dojechać do niani na umówioną 16, a niania krótko po tej godzinie wychodzi odebrać swoje dzieci ze szkoły. Całe szczęście wcześniej uprzedziła mnie, że gdyby pojawił się problem to może Laurę podwieźć w okolicę naszego mieszkania, bo akurat tam znajduje się szkoła jej dzieci. Ostatecznie tak właśnie się stało. Miałam okropne wyrzuty sumienia...
Następnego dnia biegnąc na parking już przygotowywałam sobie sms do pani Ani by powtórzyć akcję z poprzedniego dnia, a tymczasem... wyjechałam z parkingu zupełnie bez problemu. Pani Ania chyba w ogóle nie liczyła na to, że zdążę, bo gdy zajechałam pod żłobek szła już z Laurą do swojego samochodu. Wczoraj natomiast, jak to w piątek, znowu załapałam się na korek przy wyjeździe. Na szczęście jakoś szybciej się poruszał, bo miałam ochotę się rozpłakać na myśl, że tym razem mam do pokonania jeszcze dłuższą drogę, bo przez brak wolnych miejsc zaparkowałam na wyższym poziomie :( Laurę znowu odebrałam w drodze.
Na pewno jesteście ciekawe jak radzi sobie sama Laura. Podobno bez problemów :) Zasypia (!) przytulona do pani Ani. Pierwszego dnia spała podobno najdłużej z wszystkich dzieci, ale gdy zapytałam ile dokładnie, pani Ania powiedziała, że 1,5h. Cóż, to sporo mniej niż sypiała w domu i to też tłumaczyłoby jej stan zmęczenia wieczorem ;-) Cieszę się jednak, że w ogóle zasypia beze mnie, bez cycusia :) W domu nawet H. nie pozwalała się uśpić. W kwestii jedzenia zadziałał chyba instynkt stadny i Laura całkiem ładnie pochłania śniadania, z którymi w domu mamy największy problem i zupki w południe. Te drugie akurat mnie nie dziwią, bo to ulubiony posiłek mojej córki. Gorzej jest podobno z drugim daniem, które jest serwowane po drzemce, no i to akurat całkowicie się zgadza - w domu też tylko suchy makaron, ryż z sosem lub frytki :-] Laura podobno ładnie bawi się z dziećmi i nie płacze. Ale co z tego skoro mnie serce pęka na myśl, że po wszystkie dzieci ktoś przychodzi, a moje zostaje ostatnie i musi zostać odwiezione przez nianię :(((((((((((((((((((
Wieczorami jestem wykończona, ale nie przez samą pracę tylko przez ten pośpiech po południu i stres czy zdążę odebrać dziecko. Poza tym działam trochę jak robot. Wracamy z Laurą do domu, karmię ją przygotowaną poprzedniego dnia zupką, bo dziecko moje wygłodzone jest jak wilk (nic dziwnego skoro ostatnim posiłkiem jaki zjada jest zupka około 11:30). Potem zabieram się za kończenie naszego obiadu, również przygotowanego poprzedniego dnia. Wraca H., jemy obiad, potem H. najczęściej sprząta po obiedzie, a ja przygotowuję lunchboxy dla nas do pracy. Potem poświęcam swój czas już tylko Laurze, bawimy się, oglądamy bajki, ale niewiele go już pozostaje... Najczęściej nie więcej niż godzina. Później kąpiel, nasze wieczorne rytuały i usypianie dziecka. Laura pada w ciągu kilkunastu minut, ja krótko po niej. I następnego dnia wszystko zaczyna się od nowa... Pierwszy weekend powitałam z niesamowitą ulgą. Dziecka budzić nie musiałam. Obudziła się sama o 6, na nasz widok uśmiechnęła się zaspanym buziakiem i poszła spać dalej :-) Leniuchowaliśmy do 9, Laurencja słodko się przeciągała, rozdawała buziaki, nikt się nie spieszył, nikt nie stresował.
Trochę przeraził mnie stopień mojego wykończenia po zaledwie trzech dniach pracy. Przyznam się, że naprawdę boję się jak przeżyję cały tydzień takiego biegu.... Zaczynam zastanawiać się nad tym czy aby nie lepiej byłoby ustalić z panią Anią, że na stałe będzie podwoziła Laurę, bo po tym jednym razie, gdy udało mi się ją odebrać ze żłobka widzę, że i tak wychodzimy na to samo - albo ja się spóźniam i kilkanaście minut później odbieram Laurę prawie pod naszym mieszkaniem, albo przyjeżdżam na czas i potem stoję z Laurą w korku w drodze z żłobka do domu. Wiem, pewnie tak byłoby rozsądniej, ale wciąż biję się z wyrzutami sumienia, z tym, że przez te kilkanaście minut Laura jest tam jedynym dzieckiem pozostającym pod opieką...............
Ciężko jest być pracującą mamą.