piątek, 16 września 2016

I po wakacjach...

No i koniec tego dobrego. Jak było? Cudownie, wspaniale, przepięknie!!!

Wypoczęliśmy, całe dni spędzaliśmy na zielonej trawce obserwując Laurencję wesoło brykającą w swoim zamku*.

*W hotelowym ogrodzie jedną z atrakcji był plastikowy zamek. Laura go uwielbiała. Niby nic specjalnego, a jednak bardzo przypadło jej do gustu. W krótkim czasie rozkminiła jak może sama wspinać się na zjeżdżalnię, a wtedy zabawa zaczęła się na dobre. Dla nas bajka - z bezpiecznej odległości obserwowaliśmy poczynania naszego szczęśliwego dziecka nie musząc podnosić czterech liter z leżaków ;-) 

Z wszystkich dzieci przebywających w hotelu (a było ich naprawdę sporo z racji, że hotel baby-friendly) Laura spędzała na tych ogrodowych atrakcjach najwięcej czasu. Jednym zdaniem - dogadalismy się tym razem z dzieckiem. Nam za bardzo nie chciało się łazić po górach z takim szkrabem, Ona najszczęśliwsza była na placu zabaw. Przewspaniale było obserwować to jaka jest szczęśliwa, uśmiechnięta, jak wesoło podskakuje i wtula się w nas. 

Chwile rozpaczy przeżywaliśmy tylko wtedy, gdy jedno z nas musiało się oddalić - Laura natychmiast żałośnie krzyczała "mama/baba" i wpadała w płacz albo gdy przychodziła pora posiłku. W ciągu całego pobytu udało nam się zjeść razem w trójkę zaledwie raz - zdesperowana nasypałam Laurze do miseczki różne rodzaje płatków, w tym kakaowe kuleczki a'la nesquick co bardzo jej się spodobało. Zajęła się więc eksploracją płatków łyżeczką i bez ;-) a my szybko pałaszowaliśmy śniadanie. Gorzej było gdy komuś kończyła sie kawa - Laura na widok oddalającej się mamy/taty nie była zadowolona ;-)

Poza tym... rośnie nam mała zazdrośnica. Tak, to słodkie maleństwo z loczkami aniołka potrafi też się wkurzyć na maksa i opieprzyć intruza, który śmie wejść/dotknąć/niebezpiecznie zbliżyć się do obiektu, ktory Ona uzna akurat za swój. Własny. Prywatny. 

Tym sposobem za każdym razem, gdy inne dziecko próbowało wejść do wspomnianego zamku przeżywaliśmy chwile grozy, bo Laura ani myślała odpuścić. Jednego chłopca tak wystraszyła, że do końca pobytu nie chciał się do niej zbliżyć. 

Wśród dzieci była jedna Zoja. Przychodziła na plac z mamą, ale mama zaraz wyciągała telefon i zaczyna telekonferencje, oczywiście służbowe, a my, pozostali rodzice musieliśmy ich słuchać. Na dziecko oczywiście za bardzo nie spoglądała. A Zoja to było zło wcielone. Złośnica. Wlazła Laurze do zamku i wszystko robiła jej na złość. Gdy Laura otwierała okienko, Zoja z trzaskiem zamykała, gdy Laura zamykała drzwi, ta z impetem je otwierała. No wojna. Moje delikatne upomnienia, że muszą się dogadać i żeby w części przypadków ustąpiła Laurze zbywała bezczelnym "nie-e". No już mi się chciało krzyknąć do jej mamy "ej, kobieto, chodź tu i ogarnij swe dziecię", gdy nagle Laura tak się rozdarła, że Zoję normalnie wryło. Mnie zresztą też. Wtem córka moja otworzyła zamkowe drzwi i pokazując na nie energicznie palcem krzyknęła "hyym!!!" No, i wszyscy zrozumieli. Zoja zgłupiała i pobiegła do mamy. Laurze przybiłam piąteczkę :-P

Cudownie było leżeć na zielonej trawce, biegać po niej na bosaka. Pluskać się w ogrodowym jacuzzi choć Laurze akurat najbardziej spodobało się (olaboga) skakanie do basenu. Tego dużego wewnątrz hotelu też. Kupiliśmy jej kółeczko z tą "wkładką" między nogi, ale nie chciała w nim siedzieć. Wolała u nas na rękach, ale nie na długo. Po pewnym czasie zaczęła odpychać nas od siebie, no bo ona sama przecież!!!! Żałowałam, że nie wyposażyliśmy się w pływaczki, ale wydawało mi się, że Laura jest na nie za mała... Potem jakimś sposobem wpadła na to, że fajnie jest skakać do basenu. Ale mama/tata nie ma asekurować, dotykać, łapać. No mówię Wam, kamikadze. Basen nie był co prawda głęboki, ale dla nas, nie dla Laury, która nawet w części dla bejbików miała wodę po szyję.

Co jeszcze co jeszcze...

A, na rowery się wybraliśmy. To był trochę fall-start bo po raptem godzinie wróciliśmy do hotelu. Laura co prawda siedziała w foteliku bardzo spokojnie, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że możemy pomyśleć o rowerze plus krzesełku dla niej (bo ja bardzo lubię na rowerze jeździć :)). Gorzej było z nami. Okazało się, że najłatwiejsza trasa rowerowa to ta po stronie czeskiej, a my ze względu na H. nie mogliśmy przekroczyć granicy. No niby zielona i nikt nie sprawdza, ale mój odpowiedzialny mąż od razu zaczął gdybać, że gdyby się nie daj Boże zdarzył jakiś wypadek, cokolwiek, to mielibyśmy spore kłopoty no i po co... Jeździliśmy więc po okolicy, ale kurde... No niby te Izerskie to niskie góry, ale jednak dały nam tak w kość, że ledwo zipieliśmy. Same góry i pagóry, nawet w samym Świeradowie.

Do ostatniej chwili zastanawialiśmy się czy nie przedłużyć pobytu, ale ostatecznie zdecydowaliśmy się wracać do Wrocławia. Powrót do rzeczywistości był mega bolesny. Cała nasza trójka wpadła w jakąś taką powakacyjną deprechę. Dźwięk przejeżdżających non stop pod naszymi oknami samochodów działał dodatkowo przygnębiająco... Następnego dnia mieliśmy jeszcze z H. urlop, ale chciałam Laurę znowu "wdrożyć" w pobyty u niani więc troszkę później ją do niej zawieźliśmy, a sami rzuciliśmy się w wir załatwiania spraw "do załatwienia kiedyś tam". I tym sposobem zaliczyliśmy sąd - w końcu udało mi się po raz kolejny rozpocząć proces zdobywania dokumentów potrzebnych do złożenia wniosku o tureckie obywatelstwo, potem bank... Tak. Pobyt w Świeradowie i dobrodziejstwa natury, ogrodu uzmysłowiły nam to o czym pobąkujemy od dłuższego czasu - potrzebujemy domu. Z ogrodem. Nie, wciąż nie wiemy czy to we Wrocławiu zostaniemy na zawsze, ale czekać już nie chcemy. A więc znowu: właśnie teraz, mimo wszystko. Do poważniejszego działania przystąpimy pewnie wiosną, ale już teraz rozglądamy się za nowymi inwestycjami i sprawdzamy oferty kredytowe.

Potem kino. No kurde, ostatni raz byliśmy w grudniu :-) Bilety mieliśmy darmowe z H. pracy, dziecko zaopiekowane więc wio na film. A tam stwierdziliśmy, że jak na złość nic nie wydaje się dla nas ciekawe. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na Ben-Hura z założeniem, że jak nam się nie spodoba to wyjdziemy, ale film oglądało się całkiem przyjemnie :-) 

Laurę odebraliśmy od niani wcześniej - podobno wszystko było ok, Laura ładnie jadła, spała, no cud miód orzeszki. Tiaa... ledwo dojechaliśmy do domu, zaczęło się lamentowanie. O wszystko ryk. Zero apetytu. W pewnym momencie, gdy siedzieliśmy przy stole H. zwrócił uwagę, że Laurze głowka opada. Tak marudziła, że w końcu nie wytrzymałam i podałam jej pierś choć od bardzo długiego czasu już nie cycamy w dzień. A tu nagle Laura dosłownie w 3 minuty odleciała... Ok, postanowiliśmy, że damy jej 40 minut i obudzimy, potem będziemy bawić się do upadłego. A tymczasem minęło 40 minut i Laura nawet nie drgnęła choć spała w salonie, przy dźwięku tv, przy świetle, przy nas rozmawiających. Gdy ją obudziliśmy był jeden wielki dramat. Płacz, płacz i jeszcze raz płacz. Szybko ją wykąpaliśmy i położyliśmy spać. Przygotowani byliśmy na jazdy w nocy, w najlepszym wypadku na bardzo wczesną pobudkę, a tymczasem Laura przespała... do 8!!! Od 18:00...

Dzisiaj jednak już funkcjonuje normalnie, a więc wracamy do codzienności. Dzisiaj byłam już w pracy ponadrabiać zaległości. Dobrze, że właśnie zaczął się weekend i znów możemy spędzić czas razem. Byle tylko pogoda dopisała (choć na to nie wskazuje), bo chcemy się wybrać na Festiwal Krasnoludków! 





Twierdza naszej córci










Nostalgia na balkonie :-) Ja też lubiłam tam siedzieć i wsłuchiwać się w odgłos górskiego sturmienia.

Wyczailiśmy nawet w okolicy całkiem niezłą grecką restaurację. Dania prawie jak tureckie więc mąż zadowolony ;-)

A tu już po powrocie czekając na windę do mieszkania... :-(((


10 komentarzy :

  1. I co byliście na tych krasnoludkach? Bo my akurat zajechalismy do wro na weekend ale pogoda nie dopisala :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No nie byliśmy, bo chcieliśmy wybrać się tam po laurowej drzemce, a akurat wtedy pogoda się popsuła :S

      Usuń
  2. Ale charakterna ta Wasza królewna. I dobrze. Nie da se w kaszę dmuchać :) Co do mamusi pracującej na wakacjacj to leczą mnie tacy ludzie - chyba nie po to się jedzie na wakacje by pracować?! Dla mnie to czas, który spędzam z rodziną.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj charakterna, charakterna... ;-) no ta mamusia to był istny dramat, bo swoimi konferencjami znad piaskownicy zatruwała życie nam - pozostałym rodzicom, którzy jednak zdecydowali się zostawić pracę w domu.

      Usuń
  3. Rośnie pannica z charakterkiem :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Kasiu to w koncu sie wyspalas? :) a nie mialas obaw, bo ja gdy dziecie za dlugo spalo to chodzilam juz nerwowa ;)
    Kto by pomyslal, ze kruszynka spiaca na maminych rekach tak sobie radzi- super jesli nie da sie inaczej lokciami tez trzeba umiec sie poslugiwac i zamku krolewny bronic :)
    Usciski!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kurde, no nie wyspałam się, bo najpierw byłam w pogotowiu "że zaraz pewnie się obudzi" a potem w nocy Laura zachowywała się normalnie - czyli cycuś w półśnie co kilka godzin także wielkiej różnicy nie odnotowałam. Ale przyjemnie było rano wstać i napić się kawy w ciszy i spokoju ;-)

      Usuń
  5. Brawo Laura! Umie dziewczyna walczyc o swoje!!! :D Moje Potwory moglyby sie uczyc od mlodszej kolezanki, bo jak im jakies dziecko wejdzie w droge na placu zabaw, odchodza potulnie jak baranki, albo przybiegaja do mamy na skarge. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hue hue... wiesz, z jednej strony mnie to cieszy, że jest taka zaradna, ale z drugiej aż żal mi było co niektórych dzieci, które Laura po prostu z tego zamku wygnała... Jeden taki Piotruś to tak się wystraszył, że nie zbliżał się do niej do końca pobytu, a gdy wbiegał radośnie na plac zabaw, na widok Laury stawał jak zamurowany i nie miał odwagi zrobić ani kroku dalej ;-)

      Usuń