Kolejny pierwszy (i mam nadzieję jedyny) raz za nami. Pierwszy raz na pogotowiu.
A wszystko zaczęło się tak niewinnie...
Weekend urządziliśmy sobie bez dodatkowych atrakcji. W sobotę świętowaliśmy urodziny laurowego taty, a w niedzielę wybraliśmy się do parku. Pogoda była piękna, ptaszki śpiewały, dzieci beztrosko się bawiły. Ale nasza Laurencja nie bawiła się beztrosko. Niedziela to był dzień spod znaku wkurwu i to tego porządnego. Nasze dziecię było bodajże jedyne w całym parku, które co chwilę darło paszczę i robiło wszystko to, czego robić nie powinno. A jeszcze w sobotę była tam tylko ze mną i pięknie się bawiła. Budowałyśmy babki z piasku, Laura biegała na bosaka po piaskownicy, po prostu miodzio. W niedzielę, przy tacie, po prostu jej coś odbiło. Próbowała rzucać w ludzi kamieniami, kamienie i piach non stop lądowały w buzi, pożerała nawet stokrotki... po prostu przez cały czas stres i stopień najwyższej czujności.
Ale do brzegu.
W końcu daliśmy za wygraną i ruszyliśmy w kierunku domu. Początkowo miała iść sama, ale tak się darła, że wsadziliśmy ją do wózka. Tam jeszcze gorzej, więc wyciągnęłam ją z niego z powrotem (po co, po co, po co????!!!!!!). Miałyśmy iść za rączkę, ładnie i grzecznie, a tu Laura nagle rzuciła mi się na ziemię. A co matka zrobiła? No standardowy odruch - pociągnęłam ją mocno do góry za tą biedną lewą, wyprostowaną rączkę. No i było źle... Laura darła się w niebogłosy trzymając się kurczowo za lewą rękę. Od razu zrozumieliśmy, że musiało ją to mocno zaboleć więc porwaliśmy dziecko na ręce i biegiem do domu.
W domu szybko i delikatnie ją obmyłam, a potem, żeby się uspokoiła, bo przy tym jej kiepskim humorku trudno nam było nawet ocenić na ile ten płacz wywołany jest bólem, a na ile buntem naszego prawie-dwu-latka. Wzięłam ją do sypialni i podałam pierś. A Laurencja, godzina bodajże 17:30 i odlot... zasnęła. Postanowiliśmy, że damy jej 20 minut, a w międzyczasie sami się po piaskownicy i innych atrakcjach ogarnęliśmy i zrobiliśmy szybkie rozeznanie we wrocławskich SOR-ach. Jednocześnie poszłam do Laury i delikatnie dotknęłam jej bolącą rączkę, a ona nawet przez sen zapłakała. Wtedy też nabraliśmy pewności, że na pogotowie musimy jechać.
Gdy obudziliśmy Laurę, rozpaczliwy płacz zaczął się od nowa. I kurczowe trzymanie rączki. Pędem do auta i na SOR polecony przez inną mamę. Gdy weszliśmy do środku oczom mym ukazał się widok jakby wycięty z filmu o oddziałach ratunkowych w czasie II wojny światowej. Te same obskurne obdrapane ściany i drzwi, przyćmione światło, smętni ludzie po kątach. Żadnej rejestracji, nikogo kto pokierowałby chorego. Tylko korytarz z pacjentami i drzwi gabinetów. Sami mieliśmy sobie wybrać do którego mamy ochotę czekać (gdyby to komuś miało kiedyś pomóc to tak wygląda SOR na Traugutta we Wrocławiu). Ludzie zupełnie niewzruszeni, że przyjechaliśmy z płaczącym dzieckiem. Na szczęście obczaiłam gabinet, do którego nikt nie czekał, więc gdy tylko wyszedł z niego pacjent uderzyłam do środka. Całe szczęście, bo okazało się, że przyjechaliśmy pod zły adres. Tam przyjmowali tylko dorosłych...
Zostaliśmy skierowani na Fieldorfa, czyli zupełnie przeciwny koniec miasta. Laura w samochodzie zasypiała mi na ręcach. Gdy zajechaliśmy pod szpital od razu zrozumieliśmy, że warto było się tłuc taki kawałek, bo szpital nowiutki i pachnący. Z rejestracji wysłano nas do lekarza pierwszego kontaktu, potem RTG, potem jeszcze raz lekarz. Wszystko super, tylko na szpitalnym korytarzu przesiedzieliśmy do 21 - tak długo to trwało. Laura była niesamowicie dzielna. Gdy czekaliśmy już w ostatniej kolejce zaprzyjaźniła się z inną pacjentką pogotowia i razem dokazywały. Tamtej dziewczynce zupełnie się poprawiło od samego czekania w szpitalu - biegała, bawiła się zabawkami... Laurze też poprawił się humor, ale lewą rączkę w ogóle nie używała. Co chwilę któryś z rodziców podchodził do dyżurki lekarza podpytać ile jeszcze będziemy czekać, bo pacjentów było naprawdę raptem kilku, ale zdjęcia RTG wciąż nie przychodziły... Przed 21 zrezygnowana i ja spróbowałam. Lekarz uśmiechnął się i powiedział, że mam szczęście, bo zdjęcia Laury właśnie przyszły, czeka jeszcze tylko na rozpoznanie. Zbadał jeszcze rączkę Laury i kazał czekać dalej. Z racji, że mój pobyt w gabinecie lekarza trwał dłużej niż standardowe zapytanie - jak długo jeszcze aż poczułam się winna wyjaśnienia innym pacjentom co tam robiłam :) Taaaak... byliśmy przedostatni w kolejce, także ten... A tymczasem po 3 minutkach pan doktor woła "Lauraaa!". Przyszło rozpoznanie. Podwichnięcie kości promieniowej. Podobno bardzo częsty uraz u dzieci w wieku 2-5, właśnie przy ratowaniu od upadku albo pociągnięciu wyprostowanej rączki. Kość ponoć sama wróciła na swoje miejsce i z każdą godziną ma być lepiej. Lekarstw nie trzeba... Podziękowaliśmy i wyszliśmy na lincz innych pacjentów. Wyjaśniłam o co chodzi i życzyłam by i oni mogli szybko wrócić do domu. Nikt nic nie powiedział, ale wkurwiowny wzrok co niektórych tatusiów mówił sam za siebie. No cóż... mnie też by trafiło na ich miejscu.
W domu Laura szybciutko zasnęła, już podczas rozbierania oczy jej się zamykały. W nocy spała dobrze, liczyłam więc, że skoro już na pogotowiu miała ochotę się bawić to w poniedziałek będzie jeszcze lepiej i pewnie będę mogła zawieźć ją do niani. A tymczasem Laura obudziła się w beznadziejnym humorze, przez cały czas oszczędzała rączkę, w ogóle nią nie ruszała, a przy każdym ruchu płakała z bólu. Gdy pokazałam jej plecaczek do żłobka i zapytałam czy jedziemy do dzieci na co zawsze reaguje biegiem po buty, rozpłakała się na całego. Cóż było zrobić, telefon do pracy, telefon do niani, telefon do naszego lekarza pediatry i zostałyśmy w domu. Laura większość dnia przesiedziała przed telewizorem w pozycji półleżącej, z rączką na poduszce. W ogóle nie miała ochoty się bawić.
Po południu poszłyśmy do naszej pani doktor po jakieś środki przeciwbólowe chociaż i l4 dla mnie. Pani doktor była wściekła, że na pogotowiu nie dano nam chociaż altacetu... Smarujemy więc i siedzimy w domu. Wczoraj wieczorem Laura czuła się już lepiej, zabrała się nawet za tańcowanie, ale lewą rączkę przez cały czas maksymalnie oszczędza, w ogóle jej nie używa. Dzisiaj też...
Także takie ała zrobiłam własnemu dziecku... wybaczyć sobie nie mogę choć wiem, że mogło się to zdarzyć każdemu kto w tamtej chwili trzymałby Laurę za rączkę... no ale to byłam ja :(
Nasz kontuzjowany Bąbel tak właśnie dochodzi do siebie - poducha pod plecami, poducha pod chorą rączką, w drugiej przekąska i baja w TV. No i mama pod ręką :) |
Bardzo mi przykro, że musicie przez to przejść. Widzę po sobie jak łatwo może do czegoś takiego dojść, też odruchowo ciągnę mojego L w górę, jak się potyka i przewraca. Dziękuję za ten post, postaram się zwrócić na to większą uwagę. Całuski dla biednej Laurencji!
OdpowiedzUsuńKasiu, rozumiem mechanizm, bo niestety to tak działa- mimo, że wiesz, że nie chciałaś, mimo, że wiesz, że to mógł być każdy... to wyrzuty sumienia są. Jakiś czas temu na blogu "dzieciowym" czytałam bardzo o identycznym przypadku, Tamta dziewczynka nabawiła się tego w przedszkolu, podczas zabaw w kole. Tyle, że Jej nastawiono kość. To się jakoś nazywa- łokieć baletnicy, czy jakoś tak.
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że Laurze już lepiej. Całusy
Biedny maluszek :( Chyba większość osób ma taki odruch, kiedy dziecko się przewraca i nie ma co się za to winić. My w styczniu zaliczyliśmy pierwszy raz na pogotowiu i nawet jazdę karetką, a wszystko przez wysoką gorączkę, zapalenie oskrzeli i zepsuty sprzęt ratowników, który pokazywał za niską saturację. Trzymajcie się dzielnie :*
OdpowiedzUsuńBidulka :* rzeczywiście kiedy dziecko leci to taki odruch pociągnięcia w górę się wyławia, nawet nie wiedziałam, że może doprowadzić do czegoś takiego. Ból dziecka jest najgorszym co moze być. Mnie w ogóle szpitale przerażają. Choc powypadkowy pobyt w tamtym roku pokazał mi, że dzieci naprawdę lepiej go znoszą, niż się wydaje. Wszystkiego dobrego dla Was!
OdpowiedzUsuńSzybkiego powrotu do zdrówka i do pełnej sprawności rączki dla Laury A Ty się nie przejmuj to mogło się to zdarzyć każdemu Nie zrobiłaś tego naumyślnie bo to po prostu czysty przypadek a przypadki znane są z tego że chodzą po ludziach na szczęście nie było to nic groźnego i Do wesela się zagoi a
OdpowiedzUsuńOj biedactow, ale niestety takie rzeczy się zdarzają i nie powinnaś się za to winić (ja chyba setki razy tak ratowałam syna przed upadkiem i za każdym razem boje się, że mu krzywdę zrobię). Buziaki dla Laury
OdpowiedzUsuńKasiu, rozumie Twoje samopoczucie... ja rowniez kiedys trzasnelam drzwiami w sypialni przycinajac Mlodemu paluszki... wizyta na pogotowiu bo spuchly... wyrzuty sumienia "bo w nerwach" i placzacy syn... najwieksza kara jaka mozna dostac...
OdpowiedzUsuńTo, ze laurka miala takiego pecha to nie twoja wina- lecz rozumie, ze jest Ci przykro... Sciskam Was dziewczynki :* wszystko bedzie dobrze.
Ps. Przejezdzalam przez Wroclaw i nawet do menzona o was mowilam :)
Moze w listopadzie jakas kawka?? Bede tydzien od 30.10??
Biedna Laurencja i biedna Ty! Slyszalam o tej kontuzji i o tym wlasnie, ze to jedna z najczestszych u dzieci. Nie ma sie o co winic! Jak trzyma sie dziecko za reke, a ono leci, to kazdy odruchowo je pociagnie. Wiem jednak, ze latwo mowic. Ja tez mialam wyrzuty sumienia, jak Nik, bedac mniej wiecej w wieku Laury, idac za mna, przewrocil sie i rozcial czolo o schodek. I tez wyladowalam z nim na pogotowiu...
OdpowiedzUsuńTrzymajcie sie dziewczyny! Mam nadzieje, ze juz lepiej z raczka Laurencji? :*
Matko wiem co to, Tomek jak uczyl sie chodzic to go M. Zlapal zeby nie trzepnal glowka o stol i jechalismy do szpitala jakos o 20 zeby mu to nastawili. Dzieki Bogu ludzie przepuscili nas w kolejce ale bladzilismy po szpitalach w zielonej gorzej, znam bol tylko ze u nas mu to nastawiali, lekarz pociagnal raczke i kosc wskoczyla na miejsce nawet nie robili zdjecia i wogole. Mala zapewne bardziej to przezyla wiec kilka fni na pewno bedzie dokazywac z raczka.
OdpowiedzUsuńUcaluj ja. U nas zawsze sprawdza sie mama pocaluje i przestanie bolec ;)
Biedulka :( Wiem, co czujesz, bo kilka lat temu moja dwuletnia wtedy córka idąc ze mną za rękę przewróciła się na schodach i rąbnęła twarzą w schodę... Efekt- jedynka wbita w dziąsło, mnóstwo krwi i łez, i moje wyrzuty sumienia, które mam do dziś... gomuummygo.blogspot.com
OdpowiedzUsuńWitam, jesli Mala nadal oszczedza raczke prosze jeszcze raz udac sie na konsultacje ortopedyczna - najlepiej do innego lekarza. W tego typu urazach, gdy glowka kosci promieniowej wroci na swoje miejsce (czyli "nastawi sie") dziecko zaczyna po bardzo krotkim czasie (prawie od razu) znow normalnie uzywac raczki. Skoro Laura oszczedza raczke juz 3 dzien jest to niepokojace. Byc moze niewlasciwie zinterpretowano stan lokcia w badaniu ortopedycznym (napisala Pani ze lekarz uznal ze kosc sama sie nastawila), badz wystapil u Laury jakis inny problem. Normalnie w takim urazie nie wykonuje sie nawet zdjec rtg, wystarcza opis sytuacji w jakiej doszlo do urazu i charakterystyczny wyglad raczki dziecka i jego zachowanie (nie uzywa raczki, nie daje jej odwrocic). Pozdrawiam serdecznie i zycze zdrowia. Mama Lekarka ;)
OdpowiedzUsuńP.S. Tego tego typu uraz ma wiele nazw, najczesciej mowi sie o nim "uraz piastunki", ale uzywa sie takze terminu "lokiec zlego humoru" ;) co doskonale wpisuje sie w opowiedziana przez Pania historie i nastroj Laury z feralnego dnia ;) Prosze sobie nie robic wyrzutow, to naprawde bardzo czesty uraz u dzieci, na szczescie w olbrzymiej wiekszosci przypadkow latwy do "odwrocenia" i leczacy sie bez zadnych powiklan i nastepstw. Mozna o tym przeczytac chociazby tu:
http://www.czytelniamedyczna.pl/770,podwichniecie-glowy-kosci-promieniowej.html
No niestety tak to już jest z nami mamami. To my najwięcej czasu spędzamy z dzieckiem, więc jak coś się dzieje, to zrzucamy winę na siebie... Wiem, co mówię, bo nie raz zdarzyło mi się coś niechcący zrobić córce i później te niekończące się wyrzuty sumienia... Szybkiego powrotu do zdrowia dla Laury :*
OdpowiedzUsuń