niedziela, 31 sierpnia 2014

Tureckie metody na rozpoznanie czy to już

I znowu mam zaległości w pisaniu. Wszyscy ostatnio narzekają na brak czasu więc nie będę w tyle. Brakuje mi czasu! Zlecenia na kolejne tłumaczenia, pomimo że trochę zwolniły, wciąż regularnie przychodzą, a że niedługo będę musiała się pewnie trochę wycofać z pracy, na razie przyjmuję niemal wszystko. W moim zawodzie bardzo łatwo jest wypaść z rynku więc trzymam się kurczowo swojego miejsca, po cichu licząc, że gdy Laura się urodzi, H. przejmie pałeczkę i zajmie się nowymi zleceniami. 

Poza tym w międzyczasie znowu dopadło mnie przeziębienie, które tylko jeszcze bardziej zmniejszyło moją wydajność życiową :) To już moje trzecie przeziębienie w czasie ciąży i naprawdę pojęcia nie mam skąd się bierze. To znaczy mam :-] ale wierzyć mi się nie chce, że to może być to. Otóż walcząc z żarem lejącym się oknami do mojego klimatyzowanego mieszkanka znowu pofolgowałam sobie z mrożonymi truskawkami, mea culpa :D Miałam ochotę na coś bardzo zimnego i coś mocno owocowego więc wyjęłam porcję truskawek, odczekałam aż lód puści i zblenderowałam je z sokiem jabłkowym. Frozen jak z kawiarni, po prostu miodzio. Wypiłam zaledwie jedną szklankę, H. również, i wieczorem już wiedziałam, że coś jest na rzeczy. A zawsze byłam tak odporna i chorowałam góra raz do roku. Teraz reaguję chorobą na zimny napój, podczas gdy H., przegrzewanemu w dzieciństwie do granic możliwości, nic nie jest. Przeziębienie uważam już za opanowane, chociaż było nieciekawie, włącznie z gorączką ponad 38 stopni. Pozostał tylko katar i kaszel, więc dramatu nie ma ;)

Wczoraj byliśmy na kolejnej wizycie u doktorka Aliego. Doktorek nie przestaje mnie zadziwiać, oj nie :) Poprzednio tłumaczył nam, że zrobimy test niestresowy. Nie wiem czy w Polsce też się go robi, wydał mi się trochę wymysłem w szczególności wkurzającym, gdy pomyśli się o innych badaniach, znacznie ważniejszych i zdecydowanie bardziej oczywistych (długość szyjki macicy? cytologia? rozwarcie?), których się tutaj  nie przeprowadza. Doktorek wyznaczył dzień badania i kazał podać numer telefonu i oznajmił, że przyjdzie do nas ze szpitala w ten dzień sms i wówczas mamy w ciągu godziny stawić się na badanie, a potem o 13:40 pojawić się u niego z wynikami testu. Nie wiem czy nam coś podano przed wejściem do gabinetu, że na to przystaliśmy, nie pytajcie. H. naiwnie stwierdził, że to pewnie dlatego, że nie chcą bym czekała w poczekalni w tak zaawansowanej ciąży. Hehhe, dobre sobie. Oczywiście jak dało się przewidzieć znając tureckie podejście do organizowania czegokolwiek, zrobiła się 13:00 a sms-a wciąż nie było. Pominę już milczeniem wyczekiwanie od samego rana, czyli praktycznie cały dzień w d***, bo nic nie można zaplanować. O 13:00 H. zarządził mobilizację do szpitala, stwierdzając, że tam na pewno uda nam się wszystko przyspieszyć. Na miejscu nikt się nie zdziwił, że przyjechaliśmy nie czekając na sms, co tylko potwierdziło nasze przypuszczenia. Pielęgniarki zajęte ploteczkami skierowały mnie do pokoiku na samym końcu korytarza. Wchodzę, a tam trzy łóżka, z czego dwa zajęte. Przy trzecim stoi sobie nieużywana maszynka do NST. Pytam czy ktoś mógłby mnie łaskawie pod to ustrojstwo podłączyć - "zaraz ktoś przyjdzie". "Zaraz" po turecku ma bardzo względne znaczenie. Może być za 15min. a może też być kolejnego dnia. My na "zaraz" czekaliśmy ponad godzinę, podczas której jedną kobietę wypięli z pasów do testu i zaraz przywieźli na jej miejsce kolejną, a potem jeszcze jedną, która zajęła ostatnie wolne łóżko. Za każdym razem pytamy pielęgniarki kiedy ktoś się nami zainteresuje i otrzymujemy odpowiedź, że pielęgniarka, która zajmuje się podłączaniem pacjentek do maszyny zaraz przyjdzie. Na szczęście udało nam się wykombinować jedno krzesło, ale H. od godziny kuca przy ścianie. Mnie oczywiście szlag zaczyna trafiać. W końcu H. stwierdza, że dosyć tego i idzie zrobić raban :D Muszę tutaj zaznaczyć, że mój mąż jest wyjątkowo opanowaną osobą i takie sytuacje mają miejsce niezwykle rzadko :) Podniesionym głosem zaczyna artykułować pielęgniarkom, że takiego braku organizacji to już dawno nie widział, że od godziny czekamy na samo podłączenie do maszyny, że w międzyczasie przyjęto inne pacjentki i że żona mu słabnie, bo w tej części korytarza nie ma nawet klimatyzacji. H. miał niezłe wyczucie czasu, bo całą scenkę zobaczyła jedyna w szpitalu pani ginekolog Ayşe :))) Jest to starsza kobitka, do której w sumie od początku chciałam chodzić (kiedy jeszcze myślałam, że badanie ginekologiczne w Turcji to badanie ginekologiczne i fajnie byłoby nie pokazywać się TAM Turkom innym niż H.), ale wszystkie wizyty u niej były już zajęte i tym sposobem trafiliśmy do doktorka Aliego. Pani Ayşe od razu zarządziła pielęgniarkom, żeby wpuściły mnie do jednego z pokoi poporodowych i żeby przywiozły tam maszynę do NST. W pokoju leżała już inna ciężarna, która zasłabła na korytarzu. Ayşe wytłumaczyła jej, że ja też jestem mamą i mnie również słabo i ułożyła mi poduszki na kanapie dla tatusiów. Włączyła klimę i dopilnowała by pielęgniarka przywiozła maszynkę. Raz, dwa, trzy i byłam już podpięta do pasów. Laura fikała w najlepsze. Ayşe zarządziła 15 minut badania. Po 20minutach H. poszedł przypomnieć pielęgniarkom, które powróciły do ploteczek zaraz gdy Ayşe zamknęła za sobą drzwi, że jesteśmy w pokoju obok i że chyba czas odłączyć maszynkę. "Zaraz ktoś przyjdzie". No pięknie. Po kolejnych 20 minutach H. wkurzony już na maksa poszedł powiedzieć pielęgniarkom, że jeśli ktoś natychmiast nie przyjdzie mnie odłączyć, sam to zrobi. Po 2 minutach usłyszeliśmy z korytarza jęki pielęgniarki, że co za zapieprz i że ona ma tylko 2 ręce. Hehe. Przyszła do nas naburmuszona i bez jakiegokolwiek "dzień dobry" nacisnęła na guziczek, odpięła mnie z pasów i podała wydruk. Czyli H. spokojnie mógłby zostać operatorem maszynki. 

Niestety na tym nasze męki się nie skończyły, bo przed gabinetem doktorka przyszło nam czekać jeszcze 2 godzinki. W międzyczasie pacjenci zastrajkowali, że tak długo się czeka, że do gabinetu wpuszczane są kobiety poza kolejnością, że ogólnie do dupy. Pielęgniarka, która wyszła z gabinetu doktorka by prowadzić negocjacje twierdziła, że robią co mogą, że pracują bez przerwy, że muszą przyjmować nagłe przypadki. Aha. Takie to nagłe przypadki jak ja sama. Zaraz po tym do poczekalni wjechała wielka taca z herbatkami dla wszystkich oczekujących :) Tureckie przekupstwo nie zna granic :)

Ale do brzegu. Doktorek oczywiście zaczął od USG. Laura to już kawał kobity i waży 2600g. Wszystkie wyniki badań na plus, z dzieckiem wszystko ok. Kazałam spojrzeć na szyjkę macicy, a doktorek na to, że KATARINA, co ty ode mnie chcesz! Przecież w każdej chwili możesz urodzić, nie trzeba patrzeć na szyjkę! Patrzę na niego zrezygnowana i nie wiem czy tłumaczyć mu jak to działa czy jest jakikolwiek sens. Nieśmiało zaczynam, że właśnie chciałabym się dowiedzieć czy szyjka się choć trochę skróciła, po tym mniej więcej ocenimy kiedy spodziewać się porodu. Doktorek na to, że mam pusty pęcherz i przez to szyjki nie widać więc nic mi nie powie, ale poród może się zacząć w każdej chwili. I kolejna wizyta za tydzień, bo teraz trzeba monitorować. 

Nie mam siły komentować. Za tydzień to na pewno do niego nie pojadę, bo każda wizyta oznacza dla nas cały dzień czekania w dusznej poczekalni. Męczarnia. Trudno. Poród będzie dla nas niespodzianką. Ja w każdym  razie nie czuję się jakbym miała urodzić za chwilę. Musiałam też uspokoić H., że nie urodzę dzisiaj, jutro, za tydzień ani za dwa. Po prostu wiem, że nie. Poza tym dopiero zaczynam 36 t.c. więc jeszcze bez pośpiechu, ciąża nawet nie jest donoszona. Ale według doktorka mogę już rodzić, bo dziecko przekroczyło wagę 2,5 kg. Żal. I jeszcze z całkowitą powagą w głosie pouczył mnie jak rozpoznać, że poród się zaczyna: 1) odejdą mi wody - mamy jechać do szpitala, 2) zacznę krwawić - mamy jechać do szpitala, 3) dostanę skurczy - mamy jechać do szpitala. Czy są naprawdę kobiety, które takie symptomy ignorują??? Zaczynają krwawić i ... idą spać? O matulu...

Ale najlepsze zostawił na koniec. Otóż doktorek odchodzi z pracy. Ha! Przenosi się do innego pobliskiego miasta by otworzyć prywatną praktykę (w Turcji lekarze nie mogą jej prowadzić pracując w szpitalach). Nie wie jeszcze dokładnie kiedy, ale zdarzy się to we wrześniu albo w październiku. Mam się jednak nie przejmować, bo nawet gdyby już nie pracował w tym szpitalu, przyjedzie na mój poród. O ile zdąży of kors. Tym się akurat tak nie przejęłam, bo skoro tak czy inaczej ma się zjawić na samą końcówkę porodu to jest mi wszystko jedno czy to będzie Ali czy Ayşe czy ktokolwiek inny. Może mnie od razu przekazać innemu lekarzowi. Grunt by nasze ustalenia co do obecności H. przy porodzie obowiązywały. 

Dawno nie było brzuszkowego zdjęcia - tutaj z końcówki 34. t.c.

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Bieganie za obywatelstwem

Zapisuję ten tydzień ku pamięci, gdyż udało nam się w nim załatwić coś co strasznie rosło nam w oczach, przyprawiało mnie o ból brzucha i do czego przymierzaliśmy się od początku czerwca, czyli naszej 3. rocznicy ślubu - mianowicie, złożyliśmy wniosek o przyznanie mi tureckiego obywatelstwa. Ufff...

Jak to zawsze bywa z tego typu akcjami, czekało nas bieganie od urzędu do urzędu, od pokoju do pokoju, od punktu ksero do fotografa, a to wszystko w ponad 40-stopniowym upale w środku betonowego miasta. Na szczęście trafiliśmy na całkiem rozgarniętych urzędników (a przynajmniej takie sprawiali wrażenie), którzy nie tylko nie byli niemili, ale nawet wyrażali zainteresowanie moim odmiennym stanem proponując a to krzesełko, a to szklankę wody. Było mi miło, bo przez doświadczenia z przeszłości niestety nie do takiego traktowania przywykłam. 

Ostatnio wspominałam Wam o cudzoziemkach zachowujących się troszkę nieadekwatnie do nakazów i obyczajów wynikających z tureckiej kultury. No więc takie dziewczę wyjeżdża do swojego kraju po tygodniu albo dwóch, a ja tu zostaję ze smrodkiem jaki po sobie pozostawiła :S Turcy to muzułmanie, to zupełnie inny krąg kulturowy i dlatego też interpretują wiele naszych zachowań zupełnie inaczej. Błędnie. Dla przykładu, trudno im zrozumieć jak dziewczyna może nie być rozwiązła i rozpustna i nie mieć ochoty wiadomo na co, skoro świeci półnagimi pośladkami w środku miasta lub co gorsza, stoi przy drodze i zatrzymuje samochody na stopa, podczas gdy tej, nieświadomej, nawet do głowy nie przyjdzie, że może być za takową wzięta... Takich przykładów mogłabym podawać mnóstwo. Najgorsze są panie, które szukają w Turcy wakacyjnego romansu. Nawet nie myślę tutaj o naiwnych 20-latkach, które zakochują się w pierwszym kelnerze czy barmanie w swoim hotelu, ale o dojrzałych, ustawionych życiowo paniach, które przyjeżdżają tutaj by pozbyć się kompleksów, rozerwać, przeżyć wakacyjne uniesienia. Dla takich pań często ten kelner, z którym mają przygodę, jest niczym nie znaczącym epizodem i gdy za kilka miesięcy pojedzie na urlop do Egiptu czy Tunezji, znajdzie tam sobie następnych. Turcy jednak to osobniki-macho i w życiu nie pomyślą, że kobieta może mężczyznę traktować tak przedmiotowo. Dla nich taka relacja działa w tylko jedną stronę - wykorzystywana może być tylko kobieta, a skoro się daje i to w tak krótkim czasie, to wiadomo, co należy o niej pomyśleć. Proste? Proste. 

Z racji, że przygodom takim sprzyjają efekty uboczne, takie jak rabunki, kradzieże i gwałty, panie wyżej opisane zgłaszają się z problemem do miejscowej policji. A policjanci widzą taką rozebraną do rosołu cudzoziemkę i nie bardzo rozumiejąc o co jej chodzi (przecież raczej sama chciała) szybko wyrabiają sobie o niej opinię. Do tego dodajmy jakby nie patrzeć niski poziom wykształcenia wśród policjantów i sodówkę, która odbija takim prostym chłopom, gdy da się im do łapy pistolet i trochę władzy. Zabójcza mieszanka, nieprawdaż?

Nom. I potem na takim posterunku zjawiam się ja. Mężatka od lat trzech, w stałym związku od lat siedmiu. Męża poznałam na studiach, nie na imprezie. Chcę sobie legalnie wyrobić pozwolenie na pobyt w Turcji. Nie noszę szortów do pół-pośladka, ale jestem Słowianką i to aż bije z mojej twarzy. Policjant, jak to człowiek bez nadzwyczajnej inteligencji, choćby nie wiem jak się starał, nie zapomni o stereotypie słowiańskiej turystki. Do tego jeszcze dodajmy, że niezbyt uważał na geografii i nie ma zielonego pojęcia, gdzie leży Polska (prawdopodobnie w Rosji) ani jakim jest krajem (czyt. skrajnie biednym). 

To przecież niemożliwe, żebym była normalną, skromną kobietą, która chce sobie ułożyć w Turcji życie. Jestem albo prostytutką, która pod przykrywką małżeństwa chce otrzymać pozwolenie na pobyt, albo w moim kraju cierpiałam taką biedę, że przyjechałam do Turcji, kraju mlekiem i miodem płynącym, nielegalnie pracować. 

Nie będę tu opisywać przez ile takich murów musiałam się tutaj przebić od czasu, gdy przeprowadziliśmy się do Turcji na stałe. Przez ile upokarzających sytuacji musiałam przejść i z jakimi prostakami musiałam rozmawiać i przekonywać (!) ich, że nie mam złych intencji. W ciągu trzech lat kilkakrotnie miałam ochotę rzucić wszystko w cholerę i wracać do Polski, bo każdy kontakt z policją (a jako cudzoziemka muszę tam załatwiać niemal wszystkie swoje sprawy - zameldowanie, zmiana adresu, pozwolenie na pobyt, itp.) kończył się dla mnie upokorzeniem i ogromnymi nerwami. 

I tak, wiem, że nigdzie nie jest doskonale. H. w Polsce też się nasłuchał od naszych urzędników i miał ich serdecznie dość. U nas też jest rasizm i ciemnota, choć wydajemy się sobie tacy europejscy. On w Polsce uchodził za Araba i był sprawdzany pod kątem terroryzmu, a ja tutaj jestem Rosjanką i prawdopodobnie dziwką. Mimo to, w Polsce mamy przepisy, które są spisane w kodeksy i swoich praw można z nimi dochodzić. Można zripostować urzędnikowi i paluchem pokazać potwierdzenie naszych racji i urzędnik musi zrobić, co do niego należy. W Turcji przepisy istnieją, ale są abstrakcyjne. Nikt nigdy nie wie gdzie ich szukać i nikt się tym nie kłopocze. Każdy urzędnik kieruje się swoimi przepisami i należy się do nich dostosować, bo inaczej może się obrazić i w ogóle nas zlać i sprawy nie załatwić. H. jeszcze zanim się ze mną ożenił otrzymał od polskiego rządu pozwolenie na pracę, bo skończył w Polsce studia magisterskie. Ja 3 lata po ślubie wciąż o takowym mogę tylko pomarzyć. Turecki rząd nie przewiduje pozwolenia na pracę dla cudzoziemców w związku małżeńskim z obywatelami Turcji. O pozwolenie na pracę należy starać się tak samo jak pozostali cudzoziemcy. Czyli trzeba znaleźć pracodawcę, który zatrudnia określoną ilość tureckich pracowników i z uzasadnionych przyczyn na dane stanowisko nie może tureckiego pracownika znaleźć. Wtedy może nas łaskawie zatrudnić i wystąpić dla nas o pozwolenie na pracę. Cała procedura trwa zazwyczaj kilka miesięcy i ten pracodawca ma na nas czekać i ponieść koszty z nią związane. Brzmi realnie? Ja też myślę, że nie. Jeżeli pozwolenie otrzymamy to trzeba się tej pracy trzymać, bo pozwolenie obowiązuje tylko dla pracy w tej konkretnej firmie. Zmieniasz pracę, trzeba wyrabiać od nowa. Koszmar. 

I naprawdę nikogo nie obchodzi, że jestem zdrowa i chętna do pracy i że mamy XXI wiek i chciałabym dołożyć się do domowego budżetu i pomóc mężowi w utrzymywaniu naszej rodziny. Nie. Mam być gospodynią domową. I jestem. Z podwójnym magistrem. 

Więc z tych wszystkich powodów :) stwierdziliśmy, że podanie o obywatelstwo dla mnie należy złożyć. Żebym mogła legalnie pracować, żebym nie musiała mieć do czynienia z policją i żebym mogła na lotnisku podejść do odprawy paszportowej dla obywateli Turcji, czyli tą z krótszą kolejką :)

Teraz będą mnie sprawdzać (po raz ędziesiąty) czy mieszkam pod wskazanym adresem, a potem zaproszą na rozmowę. Podczas rozmowy ocenią czy nie jestem wrogiem tureckości (?!) i czy nie jestem zdemoralizowana. A dalej swoją opinię wyślą do Ministerstwa Spraw Wewnętrzych, które wyda ostateczną decyzję. Cała procedura potrwa pewnie kilka miesięcy, ale co należało do nas - odhaczone. 

Dadzą - podziękuję. Nie dadzą - odpowiednio podsumuję i przeżyję. Faktem jest, że polskie obywatelstwo dla H. byłoby w naszym przypadku dużo bardziej korzystne niż tureckie dla mnie. Ale wiadomo, najlepiej załatwić obydwa. Zaczynamy więc ode mnie. Potem zajmiemy się H. Coraz częściej poruszamy w domu temat przeprowadzki, ale na razie nie chcę jeszcze zapeszać choć w środku pielęgnuję już nadzieję :)


piątek, 22 sierpnia 2014

O lenistwie 34. tygodnia

Za tydzień zacznę 9. miesiąc ciąży. Rany, jak to zleciało! W ubiegłym tygodniu, gdy jeszcze była tu moja mama byliśmy na kolejnej wizycie u doktorka Aliego. Wizyta jak zwykle trwała może z 5 minut. Podczas USG pokazał nam buziolek Laury, ale ogólnie jest już tak duża, że trudno ją objąć obrazem. Doktorek wszystkie parametry skomentował jako "super", łącznie z ilością wód płodowych, długością pępowiny i wymiarami dziecka. Laura ważyła już 2200g :)

Doktorek z twarzą pełna skupienia oznajmił mi też, że od teraz będzie mnie informował o przebiegu porodu. Pomyślałam, że wreszcie coś ciekawego :D A ten zaczyna, że jest coś takiego jak znieczulenie, ale żebym sobie czasem nie pomyślała, że w ogóle przestanie mnie boleć :))))) Ogólnie rzecz ujmując, niczego ciekawego się nie dowiedziałam i z każdym wypowiadanym przez niego słowem spoglądałam na niego z coraz większym zdziwieniem. H. starał się mnie uspokoić, że facet przyzwyczaił się już do mówienia o takich zdawałoby się sprawach oczywistych, bo baby tureckie są ciemne i nic nie kumają. Skoro tak, to ja chyba po mojej lekturze wujka Googla, wszystkich blogach, relacjach i artykułach okołociążowych i dzieciowych, które przeczytałam do tej pory, powinnam od razu podchodzić do egzaminu lekarskiego. 

Doktorek na koniec swojego arcyciekawego wywodu, zapytał podchwytliwie, czy ja będę chciała znieczulenie. Odpowiedziałam, że nie wiem, zobaczymy jak się sprawa rozwinie, ale prawdopodobnie będę chciała - no bo dlaczego niby miałabym nie chcieć?????

Termin kolejnej wizyty wyznaczył na za 2 tygodnie :]]]]]] no i nawet już chciałam skomentować, że coś za szybko chyba, ale zaraz po tym uświadomiłam sobie, że będę już wtedy w 9. miesiącu więc tak częste wizyty wreszcie zaczną mieć jakiś sens. Następnym razem będą mi robić jakieś dodatkowe badania. Z opisu doktorka zrozumiałam, że będzie to chyba KTG, ale pewna nie jestem, bo coś skomplikowanie to brzmiało :)

Z dolegliwości ciążowych niemal na nic nie narzekam. Czuję się tylko cięęęężka jak słoń. Żal mi własnych nóg, że muszą taki ciężar dźwigać. Do tej pory przybyło mi 10kg, ale czuję się jakby to było jeszcze raz tyle. Brzuch mam wciąż bardzo wysoko, mała naciska mi chyba na przeponę, bo bardzo często brakuje mi tchu. Poza tym Laura nieustannie majstruje coś przy moich wnętrznościach. Nie wiem dokładnie co tam kombinuje, ale doznania te nie należą do przyjemnych. Poza tym jak czasem wypnie dupkę, to mam wrażenie, że zaraz wyskoczy mi przez pępek (rozciągnięty już do granic możliwości). 

Z racji, że to już końcówka 34. tygodnia, powinnam się chyba zabrać za pranie, prasowanie, wyparzanie, itp. Tylko, że.... zupełnie mi się nie chce :) Z racji, że lato wciąż trwa, wynajmujemy nasze poddasze turystom. Czyli przeciętnie co 2-3dni mam dwie porcje prania. Trudno mi wręcz znaleźć moment by wyprać laurowe ciuszki, a jak już znajdę, to żal mi męczyć pralkę 3. raz w ciągu dnia ;)

Poza tym upał trwa w najlepsze, więc jak tylko pomyślę o prasowaniu, dostaję białej gorączki. Dzisiaj był chyba najgorętszy dzień lata. Gdy tylko otworzyłam drzwi balkonowe poczułam uderzenie gorącego powietrza, dokładnie takie jak z suszarki do włosów. D-r-a-m-a-t. Wieje nawet silny wiatr, ale gorący. Termometr w cieniu pokazuje 42 stopnie więc wolę się nawet nie zastanawiać ile musi być w słońcu. Dzięki Ci, Panie Boże, za klimatyzację.

Jestem już umęczona tym latem i z wielką zazdrością czytam u Was, że w Polsce zaczyna się jesień. Spoglądam z utęsknieniem na zimowe swetry i marzę o chwili, gdy przykryję się z przyjemnością kołdrą. A w telewizji jak na złość pokazują wciąż Frozen - tą animację z zeszłego roku. Taaak, właśnie o takiej zimie marzę, ale na spokojnie, kiedy już będziemy z Laurą u moich rodziców w domu :D

środa, 20 sierpnia 2014

Spacer po Marmaris


Melduję się z powrotem :)

Wszystkich tych, którzy zaniepokoili się moją nieobecnością, chciałabym uspokoić, że u nas wszystko ok (Martuś, jeszcze raz dziękuję za troskę). Jak na upały, które tutaj mamy, czuję się całkiem nieźle. Laura, biorąc pod uwagę jej ostatnią aktywność, chyba też :)

Nie było nas tak długo, bo przez tydzień gościliśmy moją mamę. W piątek dwa tygodnie temu zupełnie przypadkiem znalazłam bilet w dwie strony z Poznania do Dalamanu (zaledwie 40min drogi) za naprawdę śmieszne pieniądze. Wylot miał być w poniedziałek. Mama początkowo stwierdziła, że nie da rady przyjechać. Tego dnia wybieraliśmy się z H. do Marmaris - najbliższego do nas kurortu turystycznego, co by zmienić sobie trochę trasę spacerową. O tym krótkim wypadzie chciałam Wam napisać, bo wakacje w Marmaris ma w swojej ofercie wiele polskich biur podróży. Porobiłam też trochę zdjęć. Gdy już byliśmy na miejscu mama dała sygnał, że jednak chciałaby przyjechać. Oczywiście bilet należało jak najszybciej wykupić, zanim ktoś inny się na niego skusi. Podczas gdy H. szukał miejsca parkingowego, ja na wariata kupowałam mamie bilet lotniczy przez telefon :) Na szczęście, jedna i druga operacja skończyła się sukcesem i od poniedziałku miałam już mamę w domu. 

Niestety nie znalazłam już czasu by napisać o Marmaris, bo weekend przed jej przyjazdem poświęciłam w całości domowym porządkom :) Mama wcześniej nigdy nas nie odwiedzała, chciałam więc pokazać nasze mieszkanko z jak najlepszej strony. 

Z mamą czas mijał naprawdę szybko, bo niemal na każdy dzień zaplanowałyśmy sobie jakąś atrakcję. Byliśmy więc ponownie w Marmaris, wyskoczyłyśmy na zakupy, byłyśmy na bazarku, dwukrotnie nawet wybrałyśmy się na plażę. Plaży się trochę obawiałam, ale odkryłyśmy miejsce, w którym wiał bardzo przyjemny wiatr. Mama się opalała, a ja cały czas siedziałam grzecznie w cieniu pod parasolem. Było przyjemniej niż w domu, wcale nie odczuwałam gorąca. 

Czas całkiem przyjemnie nam mijał, choć na początku troszkę się obawiałam jak wytrzymam 24h przez 7 dni z rodzicielką ;) Mam z mamą bardzo dobrą relację, ale ktokolwiek by to nie był, przebywanie ze sobą non stop przez taki czas na małej powierzchni może być męczące. Było jednak znacznie lepiej niż się spodziewałam :) Mama przywiozła mi polski twarożek, śliwkowe powidła, o których marzyłam i kabanoski :) Starała się mnie we wszystkim wyręczać, głównie w kwestii sprzątania i aż głupio mi było siedzieć tak i patrzeć jak ona zasuwa z odkurzaczem.

W poniedziałek mama wyjechała już do Polski, a ja powróciłam do codzienności. Mama oczywiście nie mogła powstrzymać łez. Ja już zdążyłam się przyzwyczaić do wiecznych powitań&pożegnań, ale widok zapłakanej rodzicielki trudno mi było znieść. Starałam się sobie przypomnieć, że moja mama płakała nawet wtedy, gdy po weekendzie u moich rodziców wracaliśmy z H. do mieszkania w Poznaniu :) Dzień po jej wyjeździe miałam więc wycięty z życiorysu i snułam się tylko po mieszkaniu.

Następnym razem zobaczymy się w grudniu, gdy przyjedziemy już w trójkę do Polski na Boże Narodzenie. Wciąż nie mogę uwierzyć, że już tak niewiele zostało mi do rozwiązania, ale strasznie się z tego cieszę i nie mogę doczekać. A o Świętach w Polsce marzę każdego dnia :)

Na koniec chciałabym Wam jeszcze pokazać kilka zdjęć z Marmaris. Marmaris leży w miejscu, w którym Morze Śródziemne spotyka się z Morzej Egejskim, w samym dolnym lewym rogu Turcji :) i zaledwie 30km od nas. Jest bardzo malowniczo pomiędzy brzegiem morza a łańcuchem gór.

Wjeżdżając do Marmaris


Jest to najstarszy kurort turystyczny w Turcji, ukochany przede wszystkim przez Anglików. Od kilku lat polskie biura podróży również oferują tutaj wakacje.

Wzdłuż brzegu morza przez całe Marmaris ciągnie się promenada. Gdy przyjechaliśmy do Marmaris było ok. 19 i całe miasto świeciło pustkami - turyści pałaszowali akurat kolację w swoich hotelach. Po mniej więcej godzinie na ulicach, a w szczególności na promenadzie zaczynało być coraz bardziej tłoczno, a ok. 21 mieliśmy już kłopot ze swobodnym poruszaniem się po mieście. 

Słonica na początku spaceru (czyli jeszcze bez zadyszki)

Wzdłuż promenady jest mnóstwo kawiarni i restauracji typu "a'la turecka z English breakfast", od których radzę się trzymać z daleka, jeżeli nie chcecie wyskoczyć z kilkudziesięciu euro za jedzenie, które nie przypomina w niczym prawdziwego tureckiego. Kawiarnie natomiast są już niczego sobie, w szczególności tureckie podróbki Starbucksa ;)

To zdjęcie dedykuję Marcie - specjalnie dla Ciebie je zrobiłam :)

W Marmaris mieści się też jedna z największych marin na Morzu Śródziemnym i idąc dalej promenadą można pooglądać super luksusowe łodzie i jachty, większość z nich prywatna.

Christian Grey na wakacjach ;)


H. podpytywał, którą ma mi kupić na 10. rocznicę ślubu, ale niestety żadna mi się nie spodobała - ja chcę taką z wewnętrznym basenem ;)))


Z racji, że każdego wieczoru promenadą spacerują dzikie tłumy, dookoła jest mnóstwo sklepików dedykowanych typowo turystom z cyklu "mydło-powidło", ale i nie tylko. Można się wyposażyć w turecką ceramikę, a nawet dywany :) 





Podobno najlepszymi tancerkami brzucha na świecie są obecnie Rosjanki, ale jak widać Turczynki nie odpuszczają tak łatwo ;)

Moje ulubione pamiątki z Turcji - lampy z dyni i kruszonego szkła

Miło było pospacerować wśród innych widoków i poprzebywać wśród "innych" ludzi. 

Marmaris po godz. 23 zamienia się oczywiście w wielką imprezownię. Zajrzeliśmy też na tzw. uliczkę barową, która jest jedną z przecznic od promenady. Jest to najsłynniejsze zagłębie imprezowe miejscowości, będąc w jednej dyskotece jest się od razu w 3-4 - taki tam hałas, odgłosy sąsiadujących imprez mieszają się ze sobą. W większości dziewczyny wyginają się na rurach, są też bitwy w pianie i inne atrakcje. Z uczuciem lekkiego zawodu zaobserwowałam, że w większości pracują dziewczyny z Europy lub Rosjanki, oczywiście odpowiednio ubrane (czyt. rozebrane). Pomimo tego, że Marmaris za sprawą turystów jest miastem bardzo tolerancyjnym, to wciąż trudno mi zrozumieć co wyobrażają sobie dziewczyny spacerujące w państwie jakby nie było w 99% muzułmańskim w mini tak krótkim, że widać pół tyłka (i to na stojąco!) lub w sukienkach z siateczki (tak, bez podszewki). Trudno się potem dziwić temu, co Turcy sobie o nas myślą :-S

Uliczka barowa szykuje się do kolejnej imprezowej nocy

Zgodnie stwierdziliśmy, że musimy częściej wybywać do Marmaris, żeby nie zapomnieć o reszcie świata i skorzystać z takich dobrodziejstw jak McDonald's i Burger King ;) I pyszna kawka, oczywiście. 


Za 1,5 miesiąca sezon turystyczny się skończy, ulice Marmaris będą świeciły pustkami, a miasto o 22 pójdzie grzecznie spać. W takie dni my wyjedziemy z Laurą na spacer, a po zadbanej promenadzie z pewnością wygodnie będzie się prowadziło wózek :)

piątek, 8 sierpnia 2014

O brakach wyprawkowych i tureckich słodkościach

Szalony Mehmet wreszcie nas opuścił, a wraz z nim odpuściły trochę upały. To znaczy w ciągu dnia jest wciąż upalnie, za to wieje przyjemny wietrzyk i z opcją przeciągu przez całe mieszkanie można nawet wytrzymać bez klimatyzacji. Dla mnie jednak ważniejsze są noce, które tymczasowo są ciut chłodniejsze, tak że przynajmniej nie budzę się spocona. 

Ostatnio codziennie śni mi się pielęgnacja noworodka :D Budzę się z milionem pytań w głowie i od razu wstukuję nurtujące mnie pytanie w przeglądarkę. Puder czy krem? Emolient czy oliwka? Specjalny proszek do prania czy podwójne płukanie? Jezzzzu, ile tego wszystkiego jest. Dzisiaj wzięłam się za przejrzenie dzieciowych akcesoriów i stworzenie mini listy, czego mi jeszcze brakuje. Z ubranek mam sprawę mniej więcej załatwioną, może dokupię jeszcze po jakimś jednym bodziaku i tyle. Ogólnie mam znacznie więcej ubranek z rozmiaru 62 niż 56 i mam nadzieję, że nie okaże się to błędem :] Jest też pare 50, które przyszły do mnie przypadkowo i nie opłacało mi się ich zwracać. Nie kupowałam natomiast jeszcze żadnych kosmetyków, stwierdziłam, że zostawię to sobie na sam koniec, który nota bene pomału się zbliża :D W Turcji najbardziej popularne są kosmetyki Bubchen i myślę o nich poważnie... Chociaż gdy dostaję maila z aktualnymi promocjami z moich ulubionych aptek internetowych, kuszą mnie kosmetyki Klorane i innych bardziej "wyrafinowanych" firm :P Staram się jednak zachować zdrowy rozsądek i myślę sobie, że takiego Bubchena dostanę w każdym lepszym markecie, a Klorane trzeba by zamawiać przez internet - takie uroki życia na wsi. Bazuję głównie na opiniach innych mam, nie mam głowy do analizowania składu wszystkich kremików, oliwek i innych dupereli. 

Brakujące pierdółki to:
- dodatkowe prześcieradło do łóżeczka (Boże, żeby tylko dane nam było je używać :D)
- miękki ręcznik do kąpieli
- wanienka
- kosmetyki
- paka pampków

Potem już mogę iść rodzić :D Serio, ciąża fajna sprawa, ale coraz bardziej niecierpliwie wyglądam jej końca. Mam nadzieję, że Laura nie będzie kazała nam na siebie czekać do października i wykluje się pod koniec września. Już sobie zaplanowałam mycie wszystkich okien i pranie firan na ten czas... Brzuch zaczyna mi trochę ciążyć. Nie pamiętam już jak wygląda moja *** i golę się od dłuższego czasu na pamięć. Niestety coraz gorzej idzie mi też depilacja nóg, a to już problem większego kalibru :S H. ma wprawę w operowaniu maszynką do golenia, ale z depilatorem daleko mu do przyjaźni... Zresztą, gdy tylko widzę jego przerażoną minę na dźwięk pracy depilatora okropnie chce mi się śmiać i nic z tego nie wychodzi :D 

Poza tym tęsknię strasznie, okropnie, przemocno za różowym Carlo Rossi albo Warką Strong. I porządną szklaną zimnej coca-coli wypitą bez wyrzutów sumienia. Tak, wiem, że przed nami jeszcze karmienie itp. ale z dzieckiem po drugiej stronie brzucha można już trochę bardziej pokombinować, jakieś wieczorne odciąganko laktatorem, siup niup, i jedną lampkę można bez szkody dla dzidziorka wypić. A tak to dupa zimna. Tęsknię też za seksem, ale wiecie, takim normalnym bez akrobacji. I za moimi nie-ciążowymi ubraniami. Ehhh... to lato obskakuję w jednych ciążowych szortach i trzech długich sukniach - to są moje stroje wyjściowe. Mieszczę się jeszcze w kilka sukienek, które kiedyś sięgały mi do kolan, ale teraz porobiły się z nich takie miniówy, że aż wstyd się ludziom pokazać. To samo z butami - w użyciu są tylko klapki, bo wszystkie zapinane sandały stały się za trudne w obsłudze.

Ostatnio też strasznie mi ciężko, czuję się jak średniej wielkości słonica. Czasem czuję się jakby mi brakowało powietrza, muszę sobie głębiej poodychać. Po przejściu kilometra albo chociaż wdrapaniu się na nasze drugie piętro, mam zadyszkę jak 90-letnie babcia i do tego nogi się pode mną uginają. Ogólnie strasznie mi ich żal, że muszą taki ciężar dźwigać... H. jednak systematycznie wyprowadza mnie na wieczorne spacery i nie ma zmiłuj się. Nasz szlak ciągnie się wzdłuż morskiej promenady. Wczoraj chcieliśmy zaszaleć i zmienić trochę otoczenie i na wieczór zaplanowaliśmy wyjazd do pobliskiego kurortu - Marmaris, które o tej porze roku pęka w szwach od turystów z wszystkich części świata. Udało mi się ściagnąć H. wcześniej do domu, wzięłam prysznic, pomalowałam paznokcie co by nie czuć się wśród turystek jak zapyziała ślamazara, odszykowani wyszliśmy przed dom, z uśmiechami podchodzimy do auta, aż tu nagle naszym oczom ukazuje się... sflaczała opona. Po krótkich oględzinach w naszej oponie znaleźliśmy gwódź długości niemal 10cm. H. załamał ręce z rezygnacji, bo nie dalej jak tydzień temu mieliśmy dokładnie taką samą przygodę - urok wiejskich dróg :S H. zdjął flaka, zadzwonił po ojca i pojechali wymienić oponę i w sumie sprawnie im to poszło, ale niestety na wyjazd do Marmaris było już za późno. Odbiliśmy to sobie jednak pobliską restauracją i künefe na deser. 

Künefe to kolejny turecki smak, który chcę Wam tutaj pokazać. Gdybyście miały okazję być w Turcji, spróbujcie koniecznie - WARTO :))) W skrócie, jest to deser zdaje się rodem arabski, przyrządzany z cieniutkich nitek makaronowych, które najpierw się praży. Potem do naczynia wsypuje się jedną warstwę nitek, na to nakłada się specjalną odmianę żółtego sera i zasypuje drugą wartswą makaronowych nitek. To wszystko zalewa się syropem cukrowym i zapieka. Künefe podaje się ciepłe, posypane pistacjami, czasem też z gałką lodów. Jak wszystkie arabskie słodycze, jest to deser bardzo słodki, ale też bardzo oryginalny i, naprawdę, nie słyszałam nigdy by komuś nie smakował. Ja uwielbiam!





poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Walcząc z wiatrem

Od trzech dni walczę z wiatrem. I powiem Wam, szlag mnie już trafia. 

Bez zmian mamy upalną pogodę. W taki skwar ratują mnie na przemian dwie rzeczy: klimatyzacja i przeciągi. Z tych drugich korzystaliśmy głównie w nocy, bo spanie przy włączonej klimatyzacji to niemal murowane przeziębienie. Ale gdy pootwieraliśmy drzwi balkonowe, przez całe mieszkanie mieliśmy niezły przewiew, dzięki któremu można było się wyspać bez konieczności robienia pobudki na prysznic by zmyć z siebie pot. 

Teraz przeciągi odpadły, bo od trzech dni wieje u nas Szalony Mehmet, którego zdążyłam już na dobre znienawidzić. 

Szalony Mehmet to lokalna nazwa pustynnego gorącego wiatru. Wichury. A Szalony, bo skubaniec nie ma kierunku, więc wieje co chwilę w inną stronę. Z racji, że wszystko u nas jest suche jak wiór i na deszcz przyjdzie jeszcze poczekać do września, wiatr zbiera ze sobą tumany kurzu i ziemi. I taką gorącą kurzawą mieszanką wali po oknach, łamie kwiaty, przewraca stojaki z praniem...

Na balkonie mam więc warstwę kurzu. Kwiaty musiałam pochować w jeden kąt, ale i tak Szalony Mehmet daje im nieźle popalić. O kolacji na balkonie i wieczornym posiadywaniu z H. możemy zapomnieć. Ale najgorsze są noce, bo pomijając zawodzenie wichury, które doprowadza H. do szału, jeżeli nie chcę mieć warstwy kurzu w sypialni, wszystkie okna trzeba szczelnie pozamykać. I wówczas wystarczy 10 minut i czuję jak zaczyna mi pot ciurkać po tyłku.

Doktorek kazał mi spać na bokach, nie na plecach. Bez klimatyzacji, gdy poleżę na boku dosłownie kilka minut, od razu czuję strumień potu między sklejonymi cyckami.
A ja w temacie pocenia mam dokładnie tak jak moja mama: " Jak się wkurwiam to się pocę, jak się pocę to się wkurwiam". 

No, to tak tytułem aktualizacji co u mnie ;-)