czwartek, 29 stycznia 2015

4!

Nie mogę, no nie mogę uwierzyć, że właśnie stuknął nam czwarty miesiąc! Jezzu, jak ten czas leci! Wiem, że się wciąż powtarzam, ale naprawdę nie mogę się nadziwić, że data w kalendarzu zmienia się tak szybko. To pewnie zasługa tego, że dni z takim niemowlakiem są niesamowicie intensywne, każda minutka wypełniona po brzegi, ledwo znajduję czas by usiąść na tyłku NIE z Laurą :-]

Co się u nas zmieniło?

Ano sporo! Laura rozwija się w tempie ekspresowym. Od samego początku karmiona wyłącznie piersią jest niezwykle silna, co też podkreślają wszyscy lekarze. Oczywiście w tych chwilach dumnie wypinam cycki do przodu ;)

Od 22 stycznia przewraca się na brzuszek :D A z jaką łatwością to robi! Już w Polsce podejmowała usilne próby, ale udawało Jej się tylko z moją pomocą. Teraz położona na macie natychmiast robi zarzut girką i siup na brzuchol. Pierwszego dnia, gdy Jej się udał przewrót nie umiała jeszcze wyciągnąć spod brzuszka łapki i leżała tak bidulka. Trzeba było przez cały czas przy Niej siedzieć by tą łapkę poprawiać. Drugiego dnia nasza mądrala załapała o co chodzi i jak nie wyciągnie łapencji daleeeko przed siebie! No miód na moje serce J dumna jestem jak nic! Przewracamy się na razie tylko na lewą stronę i ćwiczymy powroty na plecki, bo obecnie ktoś musi wciąż przy Niej czatować by pomóc w drugą stronę J Zabawki na macie cieszą się teraz znacznie mniejszym zainteresowaniem, najlepszą zabawą są przewroty! I co z tego, że po kilku minutach na brzuchu zaczyna jęczeć! Przewracamy Ją na plecki, a Ona z powrotem siup na brzuch! Czyli wnioskuję, że sam przewrót jest cool, ale leżenie na brzuszku już nie bardzo J


Poza tym jest już naprawdę kumata. Wstyd mi się przyznać, biję się w piersi, ale nic na to nie poradzę, że mamy w domu telemaniaczkę! Już przestaliśmy Jej nawet utrudniać dostęp do tv... No uwielbia gapić się w ekran, po prostu! Pokolenie Z na całego! Naszym przebojem jest turecki Pepe, generalnie wszystkie dzieci tu za nim przepadają i my nie jesteśmy wyjątkiem. Laura potrafi wgapiać się w niego nawet z pół godzinki. Wiem, że nie powinnam, ale... wiecie co oznacza całe 30 minut dla zabieganej matki, która nawet kiedy dziecię śpi nie może się od niego uwolnić???

No bo właśnie, wszystko super, cud miód i orzeszki tylko wciąż mamy problem z nieodkładalnością... Gdy odkładamy śpiącą Laurę do łóżeczka wybudza się góra po 10 minutach. A żebyście wiedziały jak ja się nawet na te 10 minut cieszę! Wieczorami z kolei nie jest źle, śpi właśnie w swoim łożu po mniej więcej 2-2,5h i wtedy już Jej nic nie przeszkadza! Gdy się obudzi, zostaje natychmiast przystawiona do cyca i w 95% przypadków zasypia dalej i pozwala znowu odnieść się do łóżeczka. Z perspektywy wolnego czasu wieczorem nie byłoby więc tak źle, gdyby nie to, że po tak intensywnym dniu ledwo stoję na nogach i mocno się zmuszam by dotrwać chociażby do tej 22 :-]

Co jeszcze?
- przez cały dzień sprzedaje uśmiechy rozpoczynając od momentu, w którym rano otwiera oczy :) Nawet jeśli jest to nieprzyzwoicie wcześnie, skrada tym moje serce i jestem gotowa wszystko wybaczyć :D najwięcej jednak śmieje się do swojego taty, czasem nawet w głos :-)
- uwielbia być noszona tyłem do osoby noszącej, a noszenie w pozycji w drugą stronę toleruje tylko u mnie :)
- mruczy sobie i zaczyna wydawać też inne dźwięki. Mruk towarzyszy nam więc przez większość dnia, a swoją intensywnością informuje nas o stopniu znudzenia Laurencji.
- ubranka nosimy 68, ale widzę, że za chwilę czeka nas przeskok do kolejnego numeru - a jeszcze miesiąc temu wchodziła w 56! 
- pampki 3+
- odkryciem miesiąca są rączki. Rączki są super ciekawe, smaczne i w ogóle najlepszejsze w świecie. Paluchy są ciumkane non stop, a najbardziej upodobała sobie te wskazujące. Wygląda przekomicznie, gdy najpierw wyciąga paluch, ogląda go z zaciekawieniem zezując, a potem z namaszczeniem wkłada go sobie do paszczy.
- czasem, gdy wydawałoby się, że smacznie śpi, otwiera nagle oczy i podnosi się do siadu i to naprawdę wysoko, tak że moje serce podskakuje do gardła!
- nie toleruje ostrych zapachów, nieważne czy to pot czy drogie perfumy :-)
- ślini się na potęgę; zakładam Jej już śliniaki, bo czasem przychodzi nam zmienić garderobę kilkakrotnie w ciągu dnia.
- kolor oczu wciąż pozostaje dyskusyjny, ale ostatnio zdecydowanie przeważa kolor brązowy (surprise, surprise :-]).

Ogólnie fajna z Niej dziewczynka, tylko koniecznie musimy zrobić coś z tym spaniem, bo się normalnie wykończę!





piątek, 23 stycznia 2015

Spóźnione babcino-dziadkowe

Trochę spóźniony ten post, ale co zrobić - wszystkie posty piszę w ogromnym pośpiechu, stąd wychodzi jak wychodzi - często z błędami, powtórzeniami i ogólnym chaosem. No, ale lepszy rydz niż nic jak to mówią, a ja bardzo BARDZO chcę mieć taką pamiątkę. Wyobrażam sobie, że kiedyś tam będę boki zrywać i pochlipywać w chusteczkę na zmianę czytając moje zapiski.

Chciałam tu skrobnąć ku pamięci babcino-dziadkowy temat. W sumie natchnęła mnie Lux swoimi dwoma ostatnimi postami, w których tak pięknie opisała swoich dziadków. 

Od czego by tu zacząć? Hmm.. może od tego, że dziadkowie byli w moim dzieciństwie niezwykle ważną częścią mojego życia :) Babci od strony taty niestety nie znałam. Zmarła, gdy miałam raptem 2 latka. Bardzo żałuję, bo babcia Ania na zdjęciach wygląda bardzo sympatycznie. Była krawcową, czyli posiadała umiejętności ostatnio często przeze mnie poszukiwane (ah te laurowe stopy nie mieszczące się w śpiochach) :) Ale przede wszystkim, była przepiękną kobietą. Żałuję, że nie mogę tutaj Wam pokazać jej zdjęcia - wszystko oczywiście zostało w Polsce. Babcia Ania była taką przedwojenną pięknością. Na starych fotografiach siedzi upozowana, pięknie ubrana, włos starannie ułożony w te urocze fryzurki z początku XX wieku - wiecie, takie jak w "Czasie honoru" :D Czuję się do niej w pewien sposób przywiązana, bo spośród wszystkich seniorów, a nawet moich własnych rodziców, to do niej jestem najbardziej podobna. 

Jej mąż, Mieczysław, po śmierci żony przeprowadził się do nas. Tata był jego jedynym żyjącym dzieckiem (a mieli trójkę). To on często zajmował się mną po szkole. Pamiętam zapach jego pokoju - taki... kawowy :) W swoim barku trzymał największy skarb - kawę Inkę! Naprawdę nie wiem co to była za inka, ale jej smak pamiętam do dziś - była przepyszna. Nigdy już nie udało mi się znaleźć takiej kawy, a wciąż szukam. Dziadek był typem pedanta, moja mama miała z nim naprawdę dobrze - gotował obiady, sprzątał mieszkanie, a raz w tygodniu szorował wszystkie okna gazetą :) Zmarł niestety dość szybko, wymęczony przez raka płuc. Nie zdążyłam się nim nacieszyć.

Podobnie jak drugim dziadkiem. Dziadek Stasiu... ehh.. co to był za dziadek. Byłam jego wyjątkową wnuczką, a on moim wyjątkowym dziadkiem. Dziadek - aktywny komunista, w ciężkich czasach posiadał takie wtyki, że niczego nam w domu nie brakowało. Ba, żyło nam się bardzo dobrze! Dziadek rozpieszczał mnie na wszystkie możliwe sposoby. Przywoził piękne sukienki z Bułgarii i Azerbejdżanu, dokąd jeździł w sprawach służbowych. Drugiego dnia trzydniowego biwaku przywoził mi reklamówy pełne słodyczy tak, że starczyło dla całej klasy :) Jeździł dwoma fiatami 125 - czerwonym i białym, biały to był ten służbowy, czerwony prywatny. Nie ma co, zadawał szyku! Często przyjeżdżał po mnie do szkoły. Gdy tylko otwierał drzwi cała szkoła mogła usłyszeć "O bela bela bela Mari..." :D Uwielbiał mnie. Mogłabym opowiadać o nim godzinami. Wyobrażam sobie jak zachwycony byłby Laurą. Jak nazywałby ją swoją wyjątkową prawnuczką... Szkoda, że zmarł tak szybko. 65 lat - co to jest dla dziadka??? Pamiętam poranek, w którym mama powiedziała mi, że dziadka nie ma już z nami. Pamiętam moje łzy wpadające do płatków z mlekiem. Miałam 11 lat, za kilka dni miało być Boże Narodzenie. Najgorsze w moim życiu. Oglądając rodzinne albumy bezbłędnie rozpoznaję fotografie z tych Świąt. Zamiast eleganckich ubrań i wyjściowych butów jesteśmy na nich wszyscy w domowych dresach, nieogarnięci. Dziadek trzymał w naszej rodzinie pewien porządek. Bez niego nic już nie było takie samo.

A w szczególności jego żona, Krystyna. Babcia Krysia żyje do dziś i ma się całkiem dobrze. Jest jednak słabym charakterem. Osłabionym jeszcze bardziej wczesną śmiercią swojego ukochanego syna. Babcia dba o jego dzieci zaślepioną miłością całkowicie nie dostrzegając przeróżnych wad, a często po prostu lenistwa. Ja w jej oczach zawsze byłam tą wnuczką, "która miała lepiej". Dziadek trzymał ją w pionie, nie pozwalał dawać się wykorzystywać, podejmował decyzje. Musi jej go bardzo brakować... Babcia do chwili jego śmierci miała całkiem fajne życie. Komunistyczne imprezy, potańcówki, wyjazdy... Teraz pozostały jej tylko wspomnienia, bo całe swoje życie poświęca obecnie opiece nad swoją matką, a moją prababcią. Jest to praca bardzo niewdzięczna, bo prababcia ma trudny charakter, a teraz mało co już rozumie i jest w stanie zrobić sama. Niestety od swojego rodzeństwa otrzymuje tylko minimalną pomoc - powstrzymam się od komentarza ;S 

I tu dochodzimy do seniorki naszego rodu, czyli właśnie mojej prababci, Władysławy. W naszej rodzinie nazywamy ją po prostu babusią :) Babusia ma już 105 lat i pochodzi z długowiecznego rodu (jej tata zmarł mając 102, a siostry niemal 100). Jej życie to ciekawa historia pełna wojennych doświadczeń. Jeszcze do niedawna babusia cieszyła się całkiem dobrym zdrowiem i można było ją podpytać o dawne czasy. Niestety kilka lat temu doznała udaru i jej zdrowie, przede wszystkim to psychiczne, bardzo mocno podupadło. Babusia kiepsko widzi, kiepsko słyszy, często nie kojarzy, nie poznaje najbliższych. Ale fizycznie jest silna. Dawno temu, kiedy jeszcze nie byłam nawet w ciąży, a babusia była w znacznie lepszej formie, H. powiedział jej, że Turcy wierzą, iż osoba, która zobaczy wnuka swojego wnuka po śmierci idzie prosto do nieba. Babusia bardzo to zapamiętała i choć nie byliśmy pewni, czy w ogóle nas pozna, będąc w Polsce zdecydowaliśmy się odwiedzić ją z Laurą. Okazało się, że podjęliśmy dobrą decyzję, bo babusia chyba całkiem nieźle zrozumiała po co przyszliśmy i co najważniejsze, poznała nas. Położyłam Laurę babusi na kolana, a ona nie mogła się nadziwić jaka Laura jest malutka, jaka ciepła :) 

Laura ze swoją praprababcią

Cieszę się ogromnie, że jednak udało nam się pokazać jej Laurę, bo nie wiadomo czy babusia będzie wciąż wśród nas gdy znowu pojawimy się w Polsce.

Ciekawa jestem jak Laura będzie wspominała swoich dziadków :) Ma ich obecnie dość sporo, wszyscy kochają ją na swój sposób. 

Moi rodzice bardzo rozkręcili się w stosunkach z wnuczką pod koniec naszej wizyty. Przede wszystkim tata zaczął nam ją często podkradać. Wypracował swoją nowatorską metodę noszenia dziecka i faktycznie Laura w momentach największego marudkowania najszybciej uspokajała się u niego. Dziadek towarzyszył nam też w niemal wszystkich spacerach i zawsze był chętny do pchania pojazdu :) Wnusię nazywa Laurusią :) Wieczorami często znikał by cichaczem oglądać jej zdjęcia w laptopie :) Myślę, że skoro był dla mnie fajnym tatą to dla Laury będzie też fajnym dziadkiem :) 

czwartek, 22 stycznia 2015

Wiosna w styczniu

Ostatnio pogoda nas rozpieszcza. Jest pięknie, wiosennie! Codziennie świeci słońce, jest ciepło, chwilami nawet tak, że wypuszczam się do sklepu w klapkach. Tak, w styczniu :) Staramy się więc nie marnować tego dobrodziejstwa natury i codziennie wychodzimy na spacer.

Laura niestety (albo i stety, co tam :)) nie zasypia już w wózku takim kamiennym snem jak to było w Polsce. Śpi raczej płytko i reaguje na niemal każdy przejeżdżający motor czy gdekające kaczki. Ale nie uderza już od razu po wybudzeniu w płacz tylko rozgląda się na boki i ... ciumka paluszki :) Czasem udaje Jej się zapaść w kolejną drzemkę. Czasem spacerujemy w ten sposób ponad 2 godzinki, czasem zwiewamy szybciej do domu. Córcia coraz bardziej oswaja się też ze słoneczkiem, bo wcześniej Jej stosunek do słońca, pomimo płynącej w żyłach tureckiej krwi, był czysto polski :) Teraz już nie krzywi się tak, gdy tylko promienie padną na Jej buźkę.

Spacerujemy sobie rodzinnie i to jest najfajniejsze. Gdy Laurze uda się zdrzemnąć mamy chwilę z H. na "dorosłą" rozmowę :) Szkoda tylko, że nie możemy się gdzieś zatrzymać i wypić kawkę czy coś. Laura wówczas natychmiast się budzi i ...no nie jest zadowolona :) Także chodzić, chodzić, chodzić panie! Może to i w sumie dobrze - matka spali trochę kalorii.

Na takich spacerach mogę trochę docenić piękne widoki, jakie tu mamy. Będę za nimi tęsknić, gdy przeprowadzimy się do Polski. Ale cóż.. nie można mieć wszystkiego. Widoki są więc wspaniałe, mamy teraz sezon na cytrusy, więc wszędzie widać drzewka pomarańczowe i cytrynki. Jest zielono, soczyście, tak jak lubię. Szkoda tylko, że podłoże nas nie rozpieszcza. Jest ... typowo wiejskie, czyli generalnie wertepy, a w najlepszym wypadku nierówne kocie łby. Bardziej jednak wkurzają mnie non stop przejeżdżające obok nas motorki. No nienawidzę typów! Laura okropnie się ich boi. I tak spacerując rozmyślam sobie o tym jak bardzo ludzie są bezmyślni. Nie wiem, może przesadzam. Wiadomo, że cały świat nie podporządkuje się jednej matce z dzieckiem. I wcale nie jestem roszczeniowa, nie oczekuję, że wszyscy padną mi do stóp, bo jestem z niemowlakiem. Może ja kiedyś też nie zwracałam na to zupełnie uwagi i doprowadzałam spacerujące z dziećmi matki do szału... Ale czy ludzi naprawdę nie stać na odrobinę empatii??? Czy nie mogą pomyśleć, że oto jedzie malutkie dziecko, które z całym prawdopodobieństwem właśnie śpi? Albo po prostu boi się nagłych hałasów??? 

Czy typy na motorach muszą dawać pokaz sił silnika właśnie wtedy, gdy zrównują z naszym wózkiem?

Czy trzeba drzeć się do kolegi oddalonego o kilkanaście metrów właśnie wtedy, gdy przejeżdżamy obok?

Czy trzeba otworzyć drzwi samochodu, w którym głośna muzyka już rozsadza okna dokładnie wtedy, gdy pojawimy się obok?

Czy trzeba właśnie wtedy odpalać wiertarkę, walić młotem?

No nie uwierzę, że trzeba...

Ehhh... no to sobie ponarzekałam, żeby było tradycyjnie po polsku ;) Dla ścisłości zaznaczam, że takie utrudnienia czekają na matkę z dzieckiem pewnie nie tylko w Turcji, ale po prostu wszędzie...

Teraz pozytywny akcent, czyli troszkę fotek :)


Tak nasza Laurencja drzemie na spacerkach

Z daleka widoczek nawet podobny do Polski, prawda? :) Tylko drzewka oliwne przypominają mi gdzie jestem.


W drogę!

W naszej miejscowości wszystkie domki buduje się podłóg jednego stylu architektonicznego - dom musi być biały i mieć drewniane balkony oraz ozdoby

A tu cytrynki :)







A na koniec zagadka.

Co to jest? :)



sobota, 17 stycznia 2015

Powrót do codzienności

Powoli aklimatyzujemy się w tureckim domu. Nie wiem dla kogo jest trudniej - dla nas czy dla Laury, ale podejrzewam, że raczej dla nas. No dobra, dla mnie. Nie ukrywam, że tęsknię za Polską i nie zdążyłam nią się przez ten miesiąc pobytu nacieszyć. Wiem, że nie jest u nas idealnie, że ludzie są złośliwi, że pogoda szarobura, że biurokracja, że kiepskie zarobki... ale chyba jak ten Mickiewicz trzeba najpierw Polskę stracić by ją docenić :-)

Jak nam minął pierwszy tydzień po powrocie? Przede wszystkim utknęliśmy w domu. Turcja przywitała nas deszczową pogodą, która uwięziła nas całkowicie w domu. A że mieszkanie małe to wynudziłyśmy się na maksa. Mata, fotelik, grzechotki, bajeczka, lustro, dwa kroki w prawo, trzy w lewo i to wszystko co było w naszym zasięgu. Potem pozostawało już tylko tęskne spojrzenie przez okno. Bo polubiłyśmy te spacery, oj tak. W szczególności ja, ale myślę, że Laurze też odpowiadały, bo za każdym razem ucinała sobie całkiem długą drzemkę. Raz przespała nawet po powrocie do domu nawet 2 godziny! No, ale do tego trzeba polskiego mrozu -8, a nie tych 15 stopni jakie tutaj mamy. Suma sumarum, w ciągu całego tygodnia udało nam się wyjść na spacer raptem dwa razy. Laura, owszem, zasnęła. Chyba gondolka zaczęła Jej się kojarzyć ze snem :-) Nie był to jednak sen kamienny, bo okoliczności ku temu nie sprzyjały. W Polsce naszym jedynym problemem były szczekające psy, w szczególności z zaskoczenia, gdy człowiek spokojnie przechodził obok czyjejś bramy. Tu psy nam nie straszne, uciekamy natomiast przed motocyklami i wiertarkami, a że zimę tutejsi hotelarze wykorzystują na remonty to zadanie to nie jest łatwe... Tak jak lawirowanie między dziurami w chodnikach. W Polsce na spacerze, gdy tylko Laura zamknęła oczy, mogłam się wyłączyć i pomyśleć o niebieskich migdałach. Tutaj natomiast przez cały spacer główkuję jak przejechać kolejne 5 metrów.

Turecka rodzina nie może nadziwić się jak Laura urosła. Faktycznie w tym miesiącu niesamowicie skoczyła. Przede wszystkim wzdłuż. Ja nie wiem czy nasze dziecię to jakiś wielkolud czy co... Czytam u Was, że Wasze 5-miesięczniaki noszą wciąż rozmiar 62-68, a my o 62 dawno już zapomniałyśmy! Obecnie wałkujemy 68, ale widzę, że za chwilę i ten będzie za mały. Najśmieszniejsza jest turecka rozmiarówka - czyli na miesiące. Obecnie więc jesteśmy w przedziale 6-9 miesięcy (a mamy 3,5 :D), za chwilę więc będę chyba kupowała ubranka na roczne dziecko :D Poza tym urosła Jej stopa :) Musiałam obciąć stópki dwóch par spodenek, które mogłaby jeszcze ze spokojem ponosić, gdyby nie za mała stópka :)

Laura coraz dłużej jest aktywna i z dnia na dzień bystrzejsza. Bardzo ładnie bawi się już zabawkami i intensywnie ćwiczy przewrót na brzuszek. Fajna z niej dziewczynka. Pierwsze dwa dni po powrocie do domu odsypiała (to chyba przez te ciągłe wybudzenia podczas podróży :)). Zapadała w długie drzemki po niemal 2 godziny (niestety na naszych nogach, bo wciąż jest nieodkładalna, czyli nogi mieliśmy sparaliżowane:-S), a jak nie daj Boże obudziła się wcześniej niż chciała, od razu uderzała w ryk. Aż się bałam jaka będzie noc. Ostatecznie jednak nie było tak źle, choć pierwszego dnia chyba Jej się popieprzył czas, bo obudziła się o 6 rano, co jest jak na Nią bardzo bardzo wcześnie. Jak na mnie też - możecie być pewne :-] Córcia wynagrodziła mi to jednak dnia następnego budząc się dopiero o 9 - yuhuu! 

A tak na poważnie, budzimy się zazwyczaj o 8, ale 9 to dla mnie naprawdę wielkie święto. Oczywiście rano chce mi się spać najbardziej, dlatego taka bonusowa godzinka to prawdziwy luksus. Niestety kość ogonowa i plecy nad ranem tak strasznie mnie bolą, że ledwo wytrzymuję kolejne minuty... Okropnie żałuję, że nie udało mi się w Polsce skoczyć do ortopedy, albo chociaż iść na prześwietlenie tym bardziej, że miałam już w ręce skierowanie. Czasem zdarzają się noce, że cyckujemy się tylko z 3 razy, a poza tym mogę dość wygodnie ułożyć się na plecach i wtedy budzę się jak nowo narodzona. Niestety takich nocy jest wciąż niewiele. Laura uwielbia nad ranem wręcz wisieć na cycku, a wtedy moje plecy przechodzą istne tortury. Smaruję się maścią końską, ale to tylko łagodzi ból "po", ale nie zapobiega następnego, który czeka mnie co noc. 

Ale dla mojego Orzeszka wszystko wytrzymam :)






poniedziałek, 12 stycznia 2015

Droga krzyżowa

Jesteśmy z powrotem. Od dwóch dni w Turcji. Oczywiście okropnie tęsknię. Tym bardziej gdy spoglądam na posty pozaczynane w Polsce, w szczególności ten ostatni zaczynający się od słów:

"Cieszymy się ostatnimi dniami w Polsce, choć widmo sobotniego wyjazdu do Turcji czai się gdzieś w podświadomości psując moją radość. H. z jednej strony stara się mnie zrozumieć przypominając sobie czasy gdy to on mieszkał za granicą, z drugiej jednak strony obrusza się, że przesadzam. To prawda, krzywda nam się w Turcji nie dzieje, ale co ja mogę za to, że tęsknię za Polską, za Europą, za tutejszym życiem, za krajobrazem, za... wszystkim :-]"

Marzę o tym byśmy niedługo mogli wrócić do Polski na dobre. Kombinujemy z przeprowadzką, ale oczywiście warunkiem jest zdobycie przez H. w miarę przyzwoitej pracy. Coś tam niby się klaruje, ale nie będę tu jeszcze nic pisała, żeby nie zapeszyć i nie nakręcić się za bardzo. Dzisiaj skrobnę coś o naszej przeprawie do Turcji choć prawda jest taka, że najchętniej jak najszybciej bym o niej zapomniała. I tak, to była właśnie przeprawa, nie podróż.

Rano wszystko poszło zgodnie z planem - Laura sama obudziła się o 7, rozdawała uśmiechy zrozpaczonym dziadkom. O 7:30 wyruszyliśmy w drogę do Berlina. Miałam spore obawy jak tym razem Mała zareaguje na ten beznadziejny fotelik (dla przypomnienia - w drodze z Berlina do dziadków ryczała całą drogę), ale po krótkim płaczu zasnęła. 4-godzinna droga minęła nam całkiem nieźle. Laura ucinała sobie półgodzinne drzemki, a między nimi była zabawiana przez małpującą mamę. Dramatu nie było.

Dramat miał się dopiero zacząć. Wylot mieliśmy z lotniska Berlin Schonefeld i jeżeli ktoś kiedyś miałby lot z tego "lotniska" to uprzedzam by nastawić się na najgorsze....

Gdy przyjechaliśmy, odprawa była jeszcze zamknięta. Niestety Niemcy nie pomyśleli, że na hali odlotów przydałyby się jakieś miejsca siedzące. Po odstaniu około 40 minut wreszcie zaczęła się odprawa. Laura właśnie wtedy zaczęła marudkować, a na pocieszenie zauważyliśmy na tablicy informację, że nasz lot ma być opóźniony o godzinę. Ja parsknęłam śmiechem, H. szlag trafił. Na przesiadkę w Stambule mieliśmy mieć niecałe 2 godziny czasu. Rok temu pokonywaliśmy tą samą trasę, lot z Berlina również był opóźniony i ostatecznie drugi samolot zwiał nam sprzed nosa :] Co prawda trafiliśmy wtedy na noc do 5-gwiazdkowego hotelu na koszt linii lotniczych, ale średnio uśmiechała mi się cała ta bieganina zanim do niego dotarliśmy i to jeszcze z 3-miesięcznym bobaskiem. Z małymi pretensjami rozpoczęliśmy odprawę sugerując by drugi samolot ewentualnie na nas poczekał z racji, że obydwa loty wykupiliśmy u tego samego przewoźnika i połączyliśmy je telefonicznie w podróż z przesiadką (czyli bagaże mieliśmy odbierać na docelowym lotnisku). A tu pani Niemka twierdzi, że w systemie nasze bilety widnieją jako dwa osobne loty, czyli mamy jeszcze bagaż do odebrania w Stambule, a potem należałoby go ponownie nadać na drugi lot. No to szanse na to by zdążyć na drugi samolot mieliśmy takie, że ho ho! Niestety na lotnisku w Berlinie nasze linie Pegasus nie mają nawet swojego biura, czyli nie ma nawet z kim się kłócić!

Wkurwieni na maksa poszliśmy przemierzać korytarze co chwilę sprawdzając, czy nasze opóźnienie nie zostanie zwiększone o kolejne minuty... Laura pomału dawała znaki zmęczenia... Gdy w końcu mieliśmy przejść do gejtu okazało się, że mamy do pokonania serię wąskich schodów, a windy NIE MA. Obsługa lotniska zapytana o takową patrzyła na nas ze zdziwieniem pod tytułem czego my szukamy... Naprawdę nie wiem jak takie lotnisko może funkcjonować w UE skoro nie jest absolutnie dostosowane do niepełnosprawnych i rodzin z dziećmi! Ostatecznie musieliśmy podzielić się bagażem podręcznym i ja niosłam Laurę, a H. walczył z jakby nie było ponad 11 kilogramowym wózkiem. Przed gejtem kolejna kontrola. Czekamy w kolejce w jakimś podziemnym korytarzu, na którym piździ jak w kieleckim... Nie wiem co robić czy ubierać Laurę w czapkę i kombinezon, bo nie widać co jest za budkami z kontrolą - czy wychodzimy na zewnątrz, czy nie. Czy tam też będą takie przeciągi czy nie. No dramaaaaat... Ostatecznie po kontroli trafiliśmy do kolejnej poczekalni. No tam może już tak nie piździło, ale z kolei nie było żadnej toalety, a my pomału zaczynaliśmy odczuwać potrzebę zmiany pampka. Laura wtedy przeszła już z marudkowania do regularnego szlochu. Pod obstrzałem oczu tureckich matek udało mi się Ją jakoś uspokoić, zaraz potem Mała zasnęła w moich ramionach. Mieliśmy nadzieję, że do samolotu wejdziemy rękawem, czyli może uda nam się Jej nie obudzić. Niestety Niemcy zarządzili przejście do samolotu - uwaga, uwaga - na pieszo. Z racji, że miał to być tylko króciutki odcinek zdecydowaliśmy, że nie będziemy Jej już męczyć ubieraniem w kombinezon tym bardziej, że za chwilę przyszłoby nam Ją z niego rozbierać. Założyliśmy tylko czapkę i owinęliśmy kocykiem, ale oczywiście i tak się obudziła. Zamierzałam biegiem dostać się do samolotu, obsługa zaczęła nas wypuszczać z lotniska. Szybkim krokiem wychodzę z Laurą na płytę lotniska, a tam dupa, wszyscy stoją, bo jeszcze nie wolno nam wejść do samolotu. No szlaaag. Musiałam się cofnąć do poczekalni, bo na dworze wiało jak cholera. Mało tego, gdy wreszcie stanęłam na szczycie schodów prowadzących do samolotu, pan steward kazał mi czekać, bo w środku kabiny obsługa usadzała na miejscu jedną babcię, którą przywieziono na wózku inwalidzkim. No heeelloo, a my tu z dzieckiem stoimy na wygwizdowie! Łaskawie pozwolili mi poczekać wewnątrz.

Po takim wstępie mogło być tylko gorzej. Miejsca dostaliśmy na początku samolotu, czyli nie mogłam chodzić z Nią po przejściu czekając aż wszyscy pasażerowie zajmą miejsca. Musiałam siedzieć na fotelu, a wiecie ile jest między nimi miejsca... Mała szybko zaczęła popłakiwać. Miałam nadzieję, że zaśnie przy piersi podczas startu, ale nic z tego nie wyszło. W ogóle wystartowaliśmy tak jakoś gwałtownie, piąc się mocno w górę i to w dodatku chyba z połowy pasu startowego. Gdy wreszcie mogliśmy odpiąć pasy ruszyłyśmy na przechadzkę. Niestety, co Laurze zamykały się oczy, coś stawało Morfeuszowi na drodze - a to okropnie głośny anons, a to ktoś podszczypujący stópkę albo policzek. Starałam się być cierpliwa, ale Turcy są w stosunku do dzieci po prostu namolni! Jedna baba dosłownie mi Ją wyrwała mówiąc, że ona Ją uśpi a ja mam iść sobie do męża. No na pewno! Wiem, że miała dobre intencje, ale chyba zupełnie nie pomyślała jak ja się mogę poczuć nie wspominając o Laurze. Oczywiście nigdzie się nie ruszyłam, ale pozwoliłam jej wziąć Małą na ręce. Momentalnie jednak tego pożałowałam, bo Laura oddalająca się w objęciach obcej baby obdarzyła mnie tak pełnym wyrzutu spojrzeniem, że aż serce mnie zabolało. Kobieta ledwo zdążyła się odwrócić, Mała uderzyła w płacz. Hehhehe, moja ci ona! Baba jednak, jak to typowa Turczynka, była całkowicie pozbawiona samokrytyki - stwierdziła z lekkością, że mogę się nie trudzić - dziecku po prostu nie chce się spać! No pewnie, ona wie najlepiej.... :>>>> Innym razem, gdy Laurze udało się zdrzemnąć może z 20 minut, ledwo otworzyła oczy, a dopadła nas stewardesa. Wypachniona milionem zapachów i wysmarowana grubą warstwą fluidu. Mała leżała wtedy na fotelu między nami, a baba przechyla się przeze mnie i już bierze Ją na ręce pomimo, że wyraźnie dawaliśmy jej do zrozumienia by zostawiła nas w spokoju! Już miałam szukać wymówki by zabrać Ją z powrotem, a tu Laura jak nie ryknie :D hehhe :) muszę tu sobie zapisać, że nasza córcia zaczęła w ten oto sposób reagować na obcych. Stewardesa oczywiście szybko oddała nam płaczące dziecko i w sekundę zniknęła z pola widzenia, a ty, rodzicu, masz tu dziecko do uspokojenia. Faceci wcale są nie lepsi. Wśród obsługi był też steward, który po krótkim zagajeniu do Małej rzucił się do całowania. Nie pytajcie co wtedy czułam, wszystko się we mnie gotowało :>>>>>>

Gdy dotarliśmy do Stambułu padaliśmy z nóg, a Laura wyglądała jak półtora nieszczęścia. Oczka czerwone z niewyspania, spocona, wygnieciona, śpioszki wilgotne od naszych rąk. Szczerze powiedziawszy liczyłam po cichu, że nie zdążymy na drugi samolot i będziemy mogli odpocząć w hotelu. Jak na złość nasza walizka dość szybko pojawiła się na taśmie i odprawa na drugi lot wciąż jeszcze była otwarta... Laurę coraz trudniej było uspokoić, było mi Jej tak okropnie żal... Tuż przed wejściem do samolotu podeszła do mnie jakaś cudzoziemka i dzieciątkiem w ramionach z pytaniem czy mam przy sobie termometr. Jej dziecko było całe rozpalone, z wypiekami na twarzy i popłakujące. Zrobiło mi się ich tak żal, że miałam ochotę się rozpłakać. A termometr, owszem, miałam, ale w walizce nadanej na bagaż rejestrowany...

Drugi lot, choć trwał tylko 50 minut, był znowu męczarnią. Laurze udało się zasnąć zaraz po wejściu na pokład. Niestety pojawiła się stewardesa, która naciskała bym zapięła Ją w pasy. Odpowiedziałam, że ok, zapnę, ale gdy samolot będzie już kołował, bo zapięcie Ją w pasy równa się z kolejnym wybudzeniem. Baba najpierw skinęła głową, ale potem co chwilę do nas wracała. Miałam ochotę walnąć ją w łeb. Jakby te cholerne pasy miały faktycznie ochronić nasze dziecko... Pasy dla dzieci to ogromna ściema, w życiu to gówno nie byłoby w stanie utrzymać je przy matce w razie wypadku. No ale zapiąć trzeba. Gdy samolot zaczął kołować, zrezygnowana przypięłam Laurę do siebie co oczywiście Ją wybudziło. Szybko przystawiłam do piersi licząc na to, że uda Jej się z powrotem zasnąć a tu... pilot ogłasza, że stoimy w kolejce do startowania! Aaaaaa! Miałam ochotę pierdalnąć tym wszystkim i wysiąść. Gdy wreszcie udało nam się wzbić w powietrze Laura dała mały koncert. H. wziął Ją na ręce by się trochę uspokoiła. Dobrze, że to był ON, a nie ja, bo słyszałam za plecami jak steward przyszedł zapytać go czy może próbowaliśmy użyć smoczka (!!!!). No tak, wszyscy lepiej wiedzą jak zająć się moim dzieckiem. Naprawdę podziwiam H. że miał cierpliwość zacisnąć zęby i w miarę grzecznie odpowiedzieć facetowi.

Gdy wreszcie wylądowaliśmy przy akompaniamencie płaczu trójki maluchów obecnych na pokładzie (w tym naszego Orzeszka) odetchnęliśmy z ulgą. Tu jednak czekała nas kolejna niespodzianka - mianowicie piździawka. Podczas gdy zimą temperatura spada tu normalnie do góra 10 stopni, nas musiała spotkać zima 50-lecia. Na dworze może z 4 stopnie, całe lotnisko zimne jak cholera. H. pobiegł odebrać bagaże, a ja lecę z Małą do samochodu. Wtedy też usłyszałam jak nadchodzi... kupa :-] No nie wiem co jeszcze mogło nas spotkać. W takiej piździawce nie miałam najmniejszej ochoty rozbierać Laurę więc zdecydowałam, że tą 40-minutową drogę jakoś uda nam się pokonać z kupencją w pampie. Posadzona w swoim wygodnym foteliku, Laura w aucie natychmiast zasnęła i przespała całą drogę do domu.

W mieszkaniu czekała na nas teściowa i siostra H., które poprosiłam by nam trochę posprzątały, bo po miesiącu nieobecności mieszkanie z pewnością zarosło kurzem. Wchodzimy do mieszkania z bananami na twarzy, że oto męka się skończyła i teraz szybciutko wykąpiemy Laurkę i położymy spać, a tu... w domu 15 stopni. Ciepłej wody brak. Teściowa nie pomyślała, by nagrzać nam wcześniej mieszkanie i włączyć grzanie wody :-/ Miałam ochotę się popłakać. Laura przelewała mi się przez ręce, kupa lała się po plecach. Zarządziłam grzanie wody w garnku, ale z kupą nie dało się czekać. Po całym dniu męczącej podróży w nagrodę rozebrałam moją dzielną córkę do golaska w temperaturze około 15 stopni, położyłam taką szlochającą na brzuszku i wycierałam mokrymi, zimnymi chusteczkami. Nawet teraz, gdy o tym myślę, chce mi się płakać. Zawinęłam ją potem  już bez ubierania w ciepły kocyk i położyłam się z nią do łóżka licząc na to, że od razu nie zaśnie, bo na samą myśl o kolejnym przerwaniu Jej snu robiło mi się niedobrze. Na szczęście woda szybko się nagrzała, mogliśmy więc Ją wykąpać, a potem szybko położyć spać. Jak się spodziewałam, Laura po prostu zemdlała ze zmęczenia i chyba z 4 godziny nawet nie drgnęła, bidulka moja.

Dopiero dzisiaj doszliśmy do siebie. Trasa do Polski to była kaszka z mleczkiem, bo skończyła się tak właściwie o 18. Ale droga powrotna to była jakaś masakra... Wymęczyliśmy dziecko na maksa. Już teraz wiemy, że gdyby kiedyś znowu przyszło nam pokonywać tą drogę, musimy ją sobie rozłożyć na dwa dni, bo drugi lot o 20 to dla naszej Laury zdecydowanie za późno.

Stacja: lotnisko w Berlinie. Za chwilę nas obudzą :-(
Zszargane nerwy leczymy takimi widokami :)

piątek, 2 stycznia 2015

Sylwester z niemowlakiem

Widzę, że blogosfera wysypała podsumowaniami minionego roku... Cóż, chętnie i ja bym takie smarnęła... ale niestety czasu brak. Ukończenie przez Laurę magicznych trzech miesięcy przyniosło naprawdę wiele zmian na lepsze, ale problem nieodkładalności niestety wciąż nam towarzyszy. Teraz więc korzystam z wolnej chwili, dzięki temu, że to H. jest udupiony pod śpiącą córcią :)

Ale słów kilka o Sylwestrze, pierwszym dla naszej pociechy... Wszystko odbyło się znowu na wariata ;) Mama tradycyjnie rzuciła się z mega wypasioną sylwestrową kolacją, do której mieliśmy malutką nadzieję usiąść wszyscy razem po uśpieniu córci. Nasza Laura miała jednak inne plany :-] Gdy tylko wszystkie potrawy zostały podane do stołu, otworzyła ślepia i... tak Jej już zostało do 23. Przyznam, że o 22 miałam już spory kryzys. Nie dość, że dotrwanie do 24 jawiło mi się tym, czym jeszcze kilka lat temu nieprzespanie całej nocy, to jeszcze odświętny strój sylwestrowy okazał się jednak mało wygodny do usypiania dziecka... Niestety nikt nie był w stanie zrozumieć mojego braku cierpliwości i nawet poczęstowanie mnie łyczkiem szampana nie pomogło...

Gdy wreszcie udało nam się uśpić Małą o 23, na samo słowo "fajerwerki" oblewał mnie zimny pot. No tyle godzin bujania miało iść się pierdzielić? Nieeee! Dlatego też 5 minut przed północą tęsknym wzrokiem spojrzałam na butelkę szampana, za której otwarcie powoli zabierał się mój tato, złożyłam wszystkim noworoczne życzenia i poszłam położyć się do łóżka z Laurką. Metoda podziałała, bo gdy tylko zaczęła się wiercić, włożyłam Jej do paszczy cycka i odesłałam z powrotem w ramiona Morfeusza.

No i to by było na tyle z mojej szampańskiej zabawy. Ale coś za coś, prawda? Tak naprawdę nie przepadam za tym sylwestrowym szaleństwem, że gdzieś trzeba iść, że trzeba się świetnie bawić. Jestem trochę sentymentalna, zawsze smutno mi się robi, gdy pomyślę o tym jak szybko mija czas więc pożegnanie z każdym rokiem, nieważne jak kiepski by był, przychodzi mi z trudem.

2014 rok w całości zdominowała moja córka licząc od samego początku stycznia, gdy Ją sobie machnęliśmy :P Czas mijał na wyczekiwaniu na kolejne wizyty i podglądaniu naszego Orzeszka oraz tego jak rośnie, wyobrażaniu sobie jak będzie wyglądała, jaka będzie, jak nam z Nią będzie. Już od stycznia ubiegłego roku czekałam też na to Boże Narodzenie, bo miała to być pierwsza podróż do Polski w powiększonym składzie :)

Nie mogę uwierzyć, że kolejny Sylwester przyjdzie nam spędzić z 15-miesięcznym dzieckiem.

Spoglądam na ten Nowy Rok z wielką nadzieją. Czuję, że przyniesie spore zmiany. Przede wszystkim liczę na chociażby przybliżenie nas do docelowego miejsca na Ziemi, które jest nam przeznaczone. Pracujemy z H. nad przeprowadzką i choć dostaję gęsiej skórki, gdy wyobrażam to sobie z takim brzdącem to też nie mogę się już doczekać.

Ale... na razie muszę się powstrzymać przed snuciem wielkich planów, bo już z autopsji wiem, że wówczas nic nie wychodzi. Dlatego cieszę się dniem dzisiejszym, tym bardziej, że niewiele czasu już pozostało do naszego powrotu do Turcji...

W miarę pogodowych możliwości chodzimy więc na spacery, a potem po powrocie pokazujemy Tacie jak było zimno :)


 Nosimy się po domu, okrążamy stoły i choinki :)



Ciumkamy wszystko co popadnie...



Zaprzyjaźniamy się z pieskami, które są okropnie ciekawskie i najchętniej wlazłyby za Laurą do leżaczka :)

A tak na marginesie, wspominałyście, że nasz husky groźnie wygląda :) hehhe, no bo to taki straszak jest :) suczka ma 5 miesięcy i jest mega tchórzem. Przez pierwszy tydzień po naszym przyjeździe w ogóle nie chciała wejść do domu, a gdy H. chciał się z nią zaprzyjaźnić i skusić kiełbaską, popuściła ze strachu :D gdy wreszcie przełamaliśmy pierwsze lody, wyjechaliśmy na spacer okropnie straaasznym wózkiem i zabawa zaczęła się od nowa :))