Jesteśmy z powrotem. Od dwóch dni w Turcji. Oczywiście okropnie tęsknię. Tym bardziej gdy spoglądam na posty pozaczynane w Polsce, w szczególności ten ostatni zaczynający się od słów:
"Cieszymy się ostatnimi dniami w Polsce, choć widmo sobotniego wyjazdu do Turcji czai się gdzieś w podświadomości psując moją radość. H. z jednej strony stara się mnie zrozumieć przypominając sobie czasy gdy to on mieszkał za granicą, z drugiej jednak strony obrusza się, że przesadzam. To prawda, krzywda nam się w Turcji nie dzieje, ale co ja mogę za to, że tęsknię za Polską, za Europą, za tutejszym życiem, za krajobrazem, za... wszystkim :-]"
Marzę o tym byśmy niedługo mogli wrócić do Polski na dobre. Kombinujemy z przeprowadzką, ale oczywiście warunkiem jest zdobycie przez H. w miarę przyzwoitej pracy. Coś tam niby się klaruje, ale nie będę tu jeszcze nic pisała, żeby nie zapeszyć i nie nakręcić się za bardzo. Dzisiaj skrobnę coś o naszej przeprawie do Turcji choć prawda jest taka, że najchętniej jak najszybciej bym o niej zapomniała. I tak, to była właśnie przeprawa, nie podróż.
Rano wszystko poszło zgodnie z planem - Laura sama obudziła się o 7, rozdawała uśmiechy zrozpaczonym dziadkom. O 7:30 wyruszyliśmy w drogę do Berlina. Miałam spore obawy jak tym razem Mała zareaguje na ten beznadziejny fotelik (dla przypomnienia - w drodze z Berlina do dziadków ryczała całą drogę), ale po krótkim płaczu zasnęła. 4-godzinna droga minęła nam całkiem nieźle. Laura ucinała sobie półgodzinne drzemki, a między nimi była zabawiana przez małpującą mamę. Dramatu nie było.
Dramat miał się dopiero zacząć. Wylot mieliśmy z lotniska Berlin Schonefeld i jeżeli ktoś kiedyś miałby lot z tego "lotniska" to uprzedzam by nastawić się na najgorsze....
Gdy przyjechaliśmy, odprawa była jeszcze zamknięta. Niestety Niemcy nie pomyśleli, że na hali odlotów przydałyby się jakieś miejsca siedzące. Po odstaniu około 40 minut wreszcie zaczęła się odprawa. Laura właśnie wtedy zaczęła marudkować, a na pocieszenie zauważyliśmy na tablicy informację, że nasz lot ma być opóźniony o godzinę. Ja parsknęłam śmiechem, H. szlag trafił. Na przesiadkę w Stambule mieliśmy mieć niecałe 2 godziny czasu. Rok temu pokonywaliśmy tą samą trasę, lot z Berlina również był opóźniony i ostatecznie drugi samolot zwiał nam sprzed nosa :] Co prawda trafiliśmy wtedy na noc do 5-gwiazdkowego hotelu na koszt linii lotniczych, ale średnio uśmiechała mi się cała ta bieganina zanim do niego dotarliśmy i to jeszcze z 3-miesięcznym bobaskiem. Z małymi pretensjami rozpoczęliśmy odprawę sugerując by drugi samolot ewentualnie na nas poczekał z racji, że obydwa loty wykupiliśmy u tego samego przewoźnika i połączyliśmy je telefonicznie w podróż z przesiadką (czyli bagaże mieliśmy odbierać na docelowym lotnisku). A tu pani Niemka twierdzi, że w systemie nasze bilety widnieją jako dwa osobne loty, czyli mamy jeszcze bagaż do odebrania w Stambule, a potem należałoby go ponownie nadać na drugi lot. No to szanse na to by zdążyć na drugi samolot mieliśmy takie, że ho ho! Niestety na lotnisku w Berlinie nasze linie Pegasus nie mają nawet swojego biura, czyli nie ma nawet z kim się kłócić!
Wkurwieni na maksa poszliśmy przemierzać korytarze co chwilę sprawdzając, czy nasze opóźnienie nie zostanie zwiększone o kolejne minuty... Laura pomału dawała znaki zmęczenia... Gdy w końcu mieliśmy przejść do gejtu okazało się, że mamy do pokonania serię wąskich schodów, a windy NIE MA. Obsługa lotniska zapytana o takową patrzyła na nas ze zdziwieniem pod tytułem czego my szukamy... Naprawdę nie wiem jak takie lotnisko może funkcjonować w UE skoro nie jest absolutnie dostosowane do niepełnosprawnych i rodzin z dziećmi! Ostatecznie musieliśmy podzielić się bagażem podręcznym i ja niosłam Laurę, a H. walczył z jakby nie było ponad 11 kilogramowym wózkiem. Przed gejtem kolejna kontrola. Czekamy w kolejce w jakimś podziemnym korytarzu, na którym piździ jak w kieleckim... Nie wiem co robić czy ubierać Laurę w czapkę i kombinezon, bo nie widać co jest za budkami z kontrolą - czy wychodzimy na zewnątrz, czy nie. Czy tam też będą takie przeciągi czy nie. No dramaaaaat... Ostatecznie po kontroli trafiliśmy do kolejnej poczekalni. No tam może już tak nie piździło, ale z kolei nie było żadnej toalety, a my pomału zaczynaliśmy odczuwać potrzebę zmiany pampka. Laura wtedy przeszła już z marudkowania do regularnego szlochu. Pod obstrzałem oczu tureckich matek udało mi się Ją jakoś uspokoić, zaraz potem Mała zasnęła w moich ramionach. Mieliśmy nadzieję, że do samolotu wejdziemy rękawem, czyli może uda nam się Jej nie obudzić. Niestety Niemcy zarządzili przejście do samolotu - uwaga, uwaga - na pieszo. Z racji, że miał to być tylko króciutki odcinek zdecydowaliśmy, że nie będziemy Jej już męczyć ubieraniem w kombinezon tym bardziej, że za chwilę przyszłoby nam Ją z niego rozbierać. Założyliśmy tylko czapkę i owinęliśmy kocykiem, ale oczywiście i tak się obudziła. Zamierzałam biegiem dostać się do samolotu, obsługa zaczęła nas wypuszczać z lotniska. Szybkim krokiem wychodzę z Laurą na płytę lotniska, a tam dupa, wszyscy stoją, bo jeszcze nie wolno nam wejść do samolotu. No szlaaag. Musiałam się cofnąć do poczekalni, bo na dworze wiało jak cholera. Mało tego, gdy wreszcie stanęłam na szczycie schodów prowadzących do samolotu, pan steward kazał mi czekać, bo w środku kabiny obsługa usadzała na miejscu jedną babcię, którą przywieziono na wózku inwalidzkim. No heeelloo, a my tu z dzieckiem stoimy na wygwizdowie! Łaskawie pozwolili mi poczekać wewnątrz.
Po takim wstępie mogło być tylko gorzej. Miejsca dostaliśmy na początku samolotu, czyli nie mogłam chodzić z Nią po przejściu czekając aż wszyscy pasażerowie zajmą miejsca. Musiałam siedzieć na fotelu, a wiecie ile jest między nimi miejsca... Mała szybko zaczęła popłakiwać. Miałam nadzieję, że zaśnie przy piersi podczas startu, ale nic z tego nie wyszło. W ogóle wystartowaliśmy tak jakoś gwałtownie, piąc się mocno w górę i to w dodatku chyba z połowy pasu startowego. Gdy wreszcie mogliśmy odpiąć pasy ruszyłyśmy na przechadzkę. Niestety, co Laurze zamykały się oczy, coś stawało Morfeuszowi na drodze - a to okropnie głośny anons, a to ktoś podszczypujący stópkę albo policzek. Starałam się być cierpliwa, ale Turcy są w stosunku do dzieci po prostu namolni! Jedna baba dosłownie mi Ją wyrwała mówiąc, że ona Ją uśpi a ja mam iść sobie do męża. No na pewno! Wiem, że miała dobre intencje, ale chyba zupełnie nie pomyślała jak ja się mogę poczuć nie wspominając o Laurze. Oczywiście nigdzie się nie ruszyłam, ale pozwoliłam jej wziąć Małą na ręce. Momentalnie jednak tego pożałowałam, bo Laura oddalająca się w objęciach obcej baby obdarzyła mnie tak pełnym wyrzutu spojrzeniem, że aż serce mnie zabolało. Kobieta ledwo zdążyła się odwrócić, Mała uderzyła w płacz. Hehhehe, moja ci ona! Baba jednak, jak to typowa Turczynka, była całkowicie pozbawiona samokrytyki - stwierdziła z lekkością, że mogę się nie trudzić - dziecku po prostu nie chce się spać! No pewnie, ona wie najlepiej.... :>>>> Innym razem, gdy Laurze udało się zdrzemnąć może z 20 minut, ledwo otworzyła oczy, a dopadła nas stewardesa. Wypachniona milionem zapachów i wysmarowana grubą warstwą fluidu. Mała leżała wtedy na fotelu między nami, a baba przechyla się przeze mnie i już bierze Ją na ręce pomimo, że wyraźnie dawaliśmy jej do zrozumienia by zostawiła nas w spokoju! Już miałam szukać wymówki by zabrać Ją z powrotem, a tu Laura jak nie ryknie :D hehhe :) muszę tu sobie zapisać, że nasza córcia zaczęła w ten oto sposób reagować na obcych. Stewardesa oczywiście szybko oddała nam płaczące dziecko i w sekundę zniknęła z pola widzenia, a ty, rodzicu, masz tu dziecko do uspokojenia. Faceci wcale są nie lepsi. Wśród obsługi był też steward, który po krótkim zagajeniu do Małej rzucił się do całowania. Nie pytajcie co wtedy czułam, wszystko się we mnie gotowało :>>>>>>
Gdy dotarliśmy do Stambułu padaliśmy z nóg, a Laura wyglądała jak półtora nieszczęścia. Oczka czerwone z niewyspania, spocona, wygnieciona, śpioszki wilgotne od naszych rąk. Szczerze powiedziawszy liczyłam po cichu, że nie zdążymy na drugi samolot i będziemy mogli odpocząć w hotelu. Jak na złość nasza walizka dość szybko pojawiła się na taśmie i odprawa na drugi lot wciąż jeszcze była otwarta... Laurę coraz trudniej było uspokoić, było mi Jej tak okropnie żal... Tuż przed wejściem do samolotu podeszła do mnie jakaś cudzoziemka i dzieciątkiem w ramionach z pytaniem czy mam przy sobie termometr. Jej dziecko było całe rozpalone, z wypiekami na twarzy i popłakujące. Zrobiło mi się ich tak żal, że miałam ochotę się rozpłakać. A termometr, owszem, miałam, ale w walizce nadanej na bagaż rejestrowany...
Drugi lot, choć trwał tylko 50 minut, był znowu męczarnią. Laurze udało się zasnąć zaraz po wejściu na pokład. Niestety pojawiła się stewardesa, która naciskała bym zapięła Ją w pasy. Odpowiedziałam, że ok, zapnę, ale gdy samolot będzie już kołował, bo zapięcie Ją w pasy równa się z kolejnym wybudzeniem. Baba najpierw skinęła głową, ale potem co chwilę do nas wracała. Miałam ochotę walnąć ją w łeb. Jakby te cholerne pasy miały faktycznie ochronić nasze dziecko... Pasy dla dzieci to ogromna ściema, w życiu to gówno nie byłoby w stanie utrzymać je przy matce w razie wypadku. No ale zapiąć trzeba. Gdy samolot zaczął kołować, zrezygnowana przypięłam Laurę do siebie co oczywiście Ją wybudziło. Szybko przystawiłam do piersi licząc na to, że uda Jej się z powrotem zasnąć a tu... pilot ogłasza, że stoimy w kolejce do startowania! Aaaaaa! Miałam ochotę pierdalnąć tym wszystkim i wysiąść. Gdy wreszcie udało nam się wzbić w powietrze Laura dała mały koncert. H. wziął Ją na ręce by się trochę uspokoiła. Dobrze, że to był ON, a nie ja, bo słyszałam za plecami jak steward przyszedł zapytać go czy może próbowaliśmy użyć smoczka (!!!!). No tak, wszyscy lepiej wiedzą jak zająć się moim dzieckiem. Naprawdę podziwiam H. że miał cierpliwość zacisnąć zęby i w miarę grzecznie odpowiedzieć facetowi.
Gdy wreszcie wylądowaliśmy przy akompaniamencie płaczu trójki maluchów obecnych na pokładzie (w tym naszego Orzeszka) odetchnęliśmy z ulgą. Tu jednak czekała nas kolejna niespodzianka - mianowicie piździawka. Podczas gdy zimą temperatura spada tu normalnie do góra 10 stopni, nas musiała spotkać zima 50-lecia. Na dworze może z 4 stopnie, całe lotnisko zimne jak cholera. H. pobiegł odebrać bagaże, a ja lecę z Małą do samochodu. Wtedy też usłyszałam jak nadchodzi... kupa :-] No nie wiem co jeszcze mogło nas spotkać. W takiej piździawce nie miałam najmniejszej ochoty rozbierać Laurę więc zdecydowałam, że tą 40-minutową drogę jakoś uda nam się pokonać z kupencją w pampie. Posadzona w swoim wygodnym foteliku, Laura w aucie natychmiast zasnęła i przespała całą drogę do domu.
W mieszkaniu czekała na nas teściowa i siostra H., które poprosiłam by nam trochę posprzątały, bo po miesiącu nieobecności mieszkanie z pewnością zarosło kurzem. Wchodzimy do mieszkania z bananami na twarzy, że oto męka się skończyła i teraz szybciutko wykąpiemy Laurkę i położymy spać, a tu... w domu 15 stopni. Ciepłej wody brak. Teściowa nie pomyślała, by nagrzać nam wcześniej mieszkanie i włączyć grzanie wody :-/ Miałam ochotę się popłakać. Laura przelewała mi się przez ręce, kupa lała się po plecach. Zarządziłam grzanie wody w garnku, ale z kupą nie dało się czekać. Po całym dniu męczącej podróży w nagrodę rozebrałam moją dzielną córkę do golaska w temperaturze około 15 stopni, położyłam taką szlochającą na brzuszku i wycierałam mokrymi, zimnymi chusteczkami. Nawet teraz, gdy o tym myślę, chce mi się płakać. Zawinęłam ją potem już bez ubierania w ciepły kocyk i położyłam się z nią do łóżka licząc na to, że od razu nie zaśnie, bo na samą myśl o kolejnym przerwaniu Jej snu robiło mi się niedobrze. Na szczęście woda szybko się nagrzała, mogliśmy więc Ją wykąpać, a potem szybko położyć spać. Jak się spodziewałam, Laura po prostu zemdlała ze zmęczenia i chyba z 4 godziny nawet nie drgnęła, bidulka moja.
Dopiero dzisiaj doszliśmy do siebie. Trasa do Polski to była kaszka z mleczkiem, bo skończyła się tak właściwie o 18. Ale droga powrotna to była jakaś masakra... Wymęczyliśmy dziecko na maksa. Już teraz wiemy, że gdyby kiedyś znowu przyszło nam pokonywać tą drogę, musimy ją sobie rozłożyć na dwa dni, bo drugi lot o 20 to dla naszej Laury zdecydowanie za późno.
|
Stacja: lotnisko w Berlinie. Za chwilę nas obudzą :-( |
|
Zszargane nerwy leczymy takimi widokami :) |