Kolejny tydzień za nami, a obiecałam sobie, że będę uważać z zaległościami.
W skrócie więc ostatnie 7 dni.
W niedzielę przyjechał do nam mój tato. Gdy stanął w drzwiach Laurze dosłownie zaświeciły się oczy. Natychmiast rzuciła mu się na szyję i nie odstępowała na krok. Dziadek był mega pozytywnie zaskoczony, a miłość dziadka i wnuczki rozkwitła na nowo. Po godzinie harców mój tato spływał potem, a Laurencja była wniebowzięta :) Zasnęła w 3 minuty :D
Gdy obudziła się w nocy kazała natychmiast zaprowadzić się do dziadka. Na nic zdały się nasze tłumaczenia, że jest noc, że śpimy, że dziadek śpi. Trzeba było do dziadka iść i pokazać, że chrapie. Dopiero wtedy pozwoliła położyć się z powrotem spać.
W poniedziałek przy naszym wychodzeniu z mieszkania jednak się rozpłakała, ale tata opowiedział nam potem, że rozpacz trwała 2 minutki. Cały dzień szaleli, a skalę tych szaleństw mogę sobie tylko wyobrazić skoro Laura odmówiła południowej drzemki po raz pierwszy w swoim życiu! Tata mówił, że około 18 nagle zamknęła oczy na kanapie, ale wtedy już było za późno na takie spanie, więc obudził ją szybko głośną rozmową ;-) Laura dotrwała do naszego powrotu kilkanaście minut po 20. Oczywiście znowu padła w 3 minutki :)
A my? Cóż, fajnie było spędzić cały dzień w drodze i do tego z mężem. Prawie jak za dawnych czasów :-) Droga do Warszawy przyjemna, bo przez cały czas autostradą. Pomimo długiej trasy nie czuliśmy zmęczenia. Przez niemal całą drogę ćwiczyłam turecki hymn, bo podobno czasem proszę o odśpiewanie ;-) a ja nienawidzę być nieprzygotowana. Hymnu uczyłam się na studiach, ale kiedy to było... Jest mega trudny - w połowie słowa kończy się jedna linia melodyczna i zaczyna druga, zupełnie nie pasowało to moim europejskim uszom. Do W-wy przyjechaliśmy jednak za wcześnie, postanowiliśmy więc sprawdzić czy pewna gruzińska restauracja jest tak zajebista jak to pani Gessler twierdziła ;-) Okazało się, że smacznie, ale bez szału. Z pełnymi brzuchami jednak na spokojnie obraliśmy kierunek na ambasadę. Gdy przyjechaliśmy nikogo tam nie było, szybko jednak poczekalnia zapełniła się kolejnymi petentami. Niestety okazało się, że nie jesteśmy pierwsi w kolejce - większość nowoprzybyłych wróciło po dokumenty, po które wnioskowali rano. A wiec czekanie, czekanie, czekanie. Potem, gdy wreszcie przyszła nasza kolej zaczął się następny etap czekania - aż przygotują nasze dokumenty. Oczywiście udało im się podnieść mi adrenalinę informacją, że nie mamy tłumaczenia przysięgłego jednego z dokumentów, a wcześniej twierdzili, że jest niepotrzebne. Całe szczęście mieliśmy potwierdzenie w postaci maila od nich, co niezwłocznie pokazaliśmy ;-) Postanowili więc pójść nam na rękę - jednak turecka biurokracja choć podobnie uciążliwa jest bardziej przyjazna petentom ;-) W międzyczasie przewertowaliśmy wszystkie ulotki i wydania o Turcji dostępne w poczekalni. Przykre było odkrycie specjalnych ulotek informujących o tym jak i gdzie informować o atakach rasistowskich :-( Czekanie umilano nam tureckimi herbatkami. W końcu zjawił się konsul, rozmowa z nim trwała po 5 min ze mną i z H. Był bardzo pozytywnie zaskoczony moją znajomością tureckiego, zamiast więc mnie maglować zrobił nam szybki sprawdzian z historii naszej znajomości, a że na szczęście H. pamiętał datę naszego ślubu to raczej zdaliśmy na 5. Potem poinformowano nam, że wysyłają wszystkie papiery do Turcji, możemy więc spodziewać się decyzji za... jakieś 6-7 mcy (!!!). No, ale oni już nam gratulują. Hue, hue. To tyle by było z mojego obywatelstwa.
We wtorek musiałam już zawieźć Laurę do niani, bo tato miał pociąg około 11. Laura nie mogła się zdecydować czy iść ze mną czy lepiej zostać z dziadkiem w domu. Ostatecznie jednak zdecydowała zostać, czyli musiałam po raz pierwszy wyciągać ją z mieszkania na siłę i w płaczu wieźć do niani :-( Było mi mega ciężko ją tak zostawić choć wiem przecież, że na pewno szybko jej przeszło :-((
Środa, czwartek, piątek - to tak naprawdę jedna masa. Laura zaczęła mówić "Oja" na koleżankę Olę z grupy u niani, w domu mówi "cho" (chodź) i "ić" (idź). Mówi też "iś" (miś) i "ko" (kot). Nie nazywa, ale gdy my mówimy i po polsku i po turecku potrafi pokazać oczy, nos, uszy, usta i włosy.
W piątek przywiozłam ją od niani w dobrym humorze, a gdy przyszła kolej kąpieli nagle diabeł w nią wstąpił. Nie dość, że był wrzask o wszystko, kąpać sie nie chciała, ubierać się nie chciała to jeszcze zaczęła znowu łapać się z uszy... Profilaktycznie zakropliłam jej kropelkami, które na tą okoliczność dostałyśmy wcześniej od lekarza, ale i tak usypiałam ją chyba z 2 godziny, po czym i tak budziła się co 10 minut. A ja padnięta po pracy i piątkowym sprzątaniu mieszkania. Aaaa! W nocy było źle....
Laura ma brzydki nawyk bicia. Bije nas po twarzy, potrafi zadrapać, uszczypnąć. Tak nagle, bez powodu. Wcześniej krzyczałam, od dzisiaj staram się bez większych emocji mówić i tłumaczyć, ze tak nie wolno, że oj oj i nie pozwalać uderzyć. Oby to zadziałało. W czwartek nagle uderzyła mnie w nos wbijając przy tym pazury, tak że poleciała krew. To, że jest ała i że mamę boli nie robi na niej większego wrażenia... Wiem, ze to bunt i że minie, ale bożżżże jak czasami cieżko to znieść!
A tymczasem za tydzień Święta!!! Jejjj, jak to zleciało! Poniedziałek mam wolny i robię sobie dzień dla siebie, a co! Plany mam ambitne, bo muszę rano wyskoczyć na szybkie zakupy świąteczne, uzupełnić prezenty dla H. i dla Laury, mam już umówiony masaż i chciałabym jeszcze napić się kawy i w spokoju poczytać książkę z Bożym Narodzeniem w tle :-) Trzymajcie kciuki by się udało.