Tęsknię okropnie!
Dom pusty, posprzątany, klocków na dywanie brak, porzuconych kanapek, nadjedzonych ciasteczek za poduszką też...
Po prostu jakbym nagle wbiła się w życie kogoś innego. Ja już nie pamiętam jak
to było bez dziecka :-] Mam teraz tyle czasu, że nie wiem co ze sobą robić. Po
pierwszych dniach w samotności zapisałam się do siłowni :-) Może chociaż mój
tyłek i boczki na tym skorzystają.
Jednocześnie zachłysnęliśmy się z H. wolnością. Spotykamy się ze znajomymi,
eksplorujemy wrocławskie knajpy i korzystamy ile się da. Ale gdzieś tam z tyłu
głowy wciąż zastanawiamy się co robi Laura :-) Chociaż z drugiej strony czas leci nam przez palce. O zakupie domu kiedyś i naszych "przygodach" z tym związanych kiedyś tu coś skrobnę, ale ostatecznie dobijamy do końca tej mordęgi kredytowej. Czas najwyższy jeździć po sklepach, oglądać, wybierać, zapisywać jak przykazał mi mój tato, czyli wykorzystać ten moment, w którym możemy to wszystko zrobić bez Laury wiszącej nam na nodze, a tymczasem... oglądamy wszystko przez internet :-S no nie ma kiedy. Serio. Albo wracamy do domu późno, albo jesteśmy tak wykończeni, że siły starczy tylko na serial. I już w połowie muszę wstawać, chodzić przed ekranem, bo odjeżdżam w objęcia Morfeusza.
Laura natomiast bije ostatnio rekordy słodkości. Wciąż by się tuliła i rozdawała
buziaki. Ma teraz fazę na zasypiania w naszym łóżku. W naszym albo dziadków.
Klepie wtedy słodko kawałek łóżka obok siebie na znak, że mam ja albo babcia
się tam położyć. A potem słodko wtula główkę, rozdaje buziaki, głaszcze
policzek i w końcu zasypia. Po takich czułościach na samą myśl o tym, że muszę
wracać do Wrocławia coś ściska mnie w dołku. I tak żyję od jednego wyjazdu do rodziców do drugiego. Łapię się na tym, że już ledwo wytrzymuję, a to raptem 3 dni minęły od powrotu do Wrocławia.
W miniony weekend Laura zaliczyła też swój pierwszy bal. Całą familią
byliśmy na weselu. To w ogóle był weekend z przygodami, bo zaliczyliśmy słynną nawałnicę atakującą Polskę od zachodu. Elegancko wyjechaliśmy sobie w piątek po południu z Wrocławia. Ja prosto po rozmowie kwalifikacyjnej więc psychicznie wykończona ;-) Krótko za Wrocławiem zatrzymaliśmy się by zatankować. I tak gdy H. lał paliwo ja patrzę i patrzę, a tam na niebie jak jakaś wielka czapa z trzech stron nadciąga brązowa chmura. Serio - brązowa była. Czegoś takiego jeszcze nie widziałam. Wsiedliśmy w auto i gnamy czym prędzej by uciec od dziadostwa. Ale się nie dało. Dopadło nas na ekspresówce i jak nie lujnęło... Ściana wody. Nic nie było widać, totalnie nic. Ale najgorszy był grad, który krótko po tym się zaczął. Huk w aucie taki jakby szyby miało wysadzić. H. zdesperowany zjechał szybko na przeciwny pas ruchu i schował się pod ścianą dźwiękochłonną, która ochroniła nas trochę przed gradem. Za nami zjechały wszystkie auta. I tak uwięzieni w samochodzie czekaliśmy aż przejdzie. No grad przeszedł, ale lało nam przez całą trasę. Już cieszyliśmy się, gdy byliśmy pod Poznaniem, że blisko, że niedługo będziemy w domu. A tymczasem siostra moja zadzwoniła, żebyśmy lepiej jechali do hotelu, żebyśmy pod żadnym pozorem tu nie przyjeżdżali, bo u nich istny armagedon. No płakać mi się chciało. Postanowiliśmy, że pojedziemy po prostu wolno licząc, że w międzyczasie u nich przejdzie. No i przeszło. Ale bałagan pozostał. Ostatnie 30km do moich rodziców jechaliśmy 3 godziny, co chwile stając w gigantycznych korkach w oczekiwaniu aż służby drogowe pousuwają poprzewracane na drogę drzewa. A leżały całe lasy. Drzewa, gałęzie, znaki drogowe, pozrywane dachy domów, poprzewracane ciężarówki... Jeden wielki bajzel. Trasę, która w normalnych warunkach zajmuje nam 3godziny, pokonaliśmy w prawie 8 godzin.
Na miejscu prądu brak, ciepłej wody brak. Dobrze, że jednak uparłam się, by od razu się wykąpać chociażby w zimnej, bo wody nie było jeszcze cały dzień, a tu przecież wesele! :-) Do południa nie wiedzieliśmy w ogóle czy się odbędzie. Fryzjer z rana odwołany, bo bez wody i prądu to tylko warkocz mogłaby zapleść :-D Hotel w sercu lasu, nie wiadomo było czy w ogóle da się tam dojechać. Dopiero koło południa doszła do nas informacja, że w hotelu jest agregator i jakoś dają radę. Fryzurę trzeba było opanować samemu, gorzej z prasowaniem męskich koszul :-) Tato wyczaił jakiś hotel, w którym był agregat. Była więc wycieczka z żelazkiem i prostownicą. Mówię Wam, koniec świata.
Przy tym wszystkim w głowie wciąż miałam myśl, że najpóźniej o 22 będziemy już w
domu, no bo ile 3-letnie dziecko może wytrzymać? Tymczasem Laura przeszła samą siebie. Dotrwała do północy i tak
właściwie mogliśmy jeszcze przeciągnąć, bo panna uparcie twierdziła, że nie
chce spać. I to bez żadnego przysypiania po kątach! Odstrzelona w swoją suknię
księżniczki (którą po prostu uwielbia :)) przez cały czas tańczyła, kręciła balony, witała się
z innymi gośćmi, biegała po sali, po prostu pękałam z dumy :-) Pozostałe dzieci
niestety nie chciały się integrować choć Laura kilkakrotnie do nich podchodziła
i wyciągała rączkę do zabawy. Nie, wisiały na swoich
mamach/dziadkach/opiekunkach, a o 21 po prostu padły. Laura natomiast pięknie
się bawiła i to z wszystkimi. Focha strzelała tylko wtedy, gdy tata za bardzo
mamę przytulał w tańcu ;-)
To, że Laura tak łatwo nawiązuje znajomości i nie ma żadnych oporów by
podejść do innego dziecka i rozpocząć zabawę niezmiernie mnie cieszy.
Inna sprawa, że dzieci niestety najczęściej zawstydzone uciekają :-/
trzymam się tej myśli w perspektywie zbliżającego się września. A wrzesień
oznacza jedno - przedszkole. Myśl, że Laura może się tam źle czuć nie daje mi
spokoju, no ale musimy jakoś przez to przejść. Całe szczęście toaletę mamy już
ogarniętą. Laura potrafi nawet zrobić siusiu sama i podciągnąć sobie majtki, a
potem przyjść zakomunikować nam, że "siusiu mam już" ;-) Na
wspomnianym weselu moja największa obawą było to, że w całym tym harmidrze nie
usłyszę wołania Laury, że chce do toalety oraz że nie zdążymy do niej dobiec.
Ale okazało się, że niepotrzebnie się martwiłam. Laura wołała, ba, nawet pokazywała, a potem
na luzaku szła do toalety i robiła siusiu. Zuch dziewczyna!
Poza tym zbieramy ślimaki. Laura na ślimaki mówi "ija"- nie wiem
skąd jej się to wzięło. Bez problemu powtarza zasłyszane od nas słowa, ale
wciąż lubi wymyślać swoje własne. No i ślimaki uwielbia. Czy one Laurę też tu
mam wątpliwości. Jej miłość do tych zwierząt rozpoczęła się niestety dość
brutalnie, bo z namiętnością je rozdeptywała. Ileż ja się natłumaczyłam, że to
źle, niedobrze, że ślimaki mają ała, że płaczą, bo nie mają domku (życia pewnie
też)... A Laura nienawidzi takiej krytyki. Od razu żałośnie płacze i robi minkę
kota ze Shreka. Ale w końcu pojęła. Teraz ślimaki są zbierane i układane do
szeregu, a jak któryś się przemieści to Laura znowu formuje linię. Życie na wsi
ewidentnie jej służy. Zna tu wszystkie kąty. Gdy tata szedł ulicą szybko go
strofowała, że "baba, nie, momo!" Momo to wciąż wszystko na kółkach
choć w laurowym słowniczku jest też "auto".
Gdy ją tu obserwuję dostaję dodatkowego powera do finalizowania akcji
zakupu domu choć temat trudny, bardzo trudny. Ale już widzę Laurę bawiącą się w
naszym ogrodzie i tylko dla tej wizji ściskamy tyłki i zasuwamy dalej.