czwartek, 30 kwietnia 2015

Wiosno nie odchodź!!!


Czy Wy też macie tak piękną pogodę??? U nas jest po prostu bosko! Wreszcie!!! Ostatnio krakowska pogoda przyprawiała mnie wciąż o ból głowy i wyrzuty sumienia - za cholerkę nie umiałam przewidzieć jak będzie naprawdę - albo wychodziłyśmy ubrane za cienko, albo za grubo. Wciąż biłam się z myślami, że przegrzewam dziecko, albo co gorsza, że marznie. Tak właściwie wciąż trochę tak jest, że gdy świeci słońce to mam ochotę ubrać ją w krótki rękaw, a gdy nagle słońce schowa się za chmurą przykrywam ją kocykiem. Na szczęście ostatnio miałyśmy więcej tych pierwszych momentów. I korzystamy na maksa!

Tak piękna pogoda mocno nas mobilizuje do ruszenia tyłków z domu. W ciągu tygodnia wybywamy z Laurą na spacery, które ostatnio wydłużamy nawet do trzech godzin, czyli zaliczamy pierwszą drzemkę, zwiedzamy okolicę i wracamy do domu na kolejne spanko (przy dobrych wiatrach). W weekendy z kolei zabieramy tatę i wypuszczamy się w dalsze wojaże dookoła komina.

Dzięki Waszym komentarzom nazbierało mi się całkiem sporo pomysłów na takie wypady - dzięki!

W sobotę pojechaliśmy do Wieliczki. Uwierzycie, że nigdy nie byłam? Oczywiście miałam wielką ochotę na zwiedzanie kopalni, ale jakoś nie potrafiłam wyobrazić sobie tego z Laurą, która na każdą ciemność reaguje wybałuszeniem oczu do wielkości orzechów włoskich. Za Waszą radą połaziliśmy po ryneczku i na koniec zaliczyliśmy tężnie. Tam też mieliśmy okazję po raz pierwszy wypróbować Tulę bez wkładki dla niesiedzących niemowlaków i bardzo nam się to spodobało - jest jeszcze wygodniej, a Laura słodko się do mnie przytula.










Wszystko nam się podobało, aczkolwiek zabrakło nam jakiejś fajnej kawiarni przy tężniach. Trudno, dobrą kawkę wypiliśmy sobie więc w domu.







I moje dwa ulubione :-)




W niedzielę z kolei pojechaliśmy do ogrodu botanicznego. Ten wypad uznaję jednak za mniej udany. Ogród, ok - fajny, ładny, ALE powierzchniowo naprawdę nieduży i zupełnie nieprzystosowany do wózków. Regulamin ogrodu zabrania jedynie wjeżdżania wózkiem do szklarni, ale prawda jest taka, że większość ścieżek jest znacznie za wąska i przez to w niemal całym parku obowiązuje ruch jednostronny :) czyli przez cały czas manewrowanie, kręcenie, przeczekiwanie w bocznej alejce aż inny wózek przejedzie itp. Poza tym ok, rozumiem, że to ogród, ale nawierzchnia tych ścieżek też pozostawia sporo do życzenia. Naprawdę umęczyliśmy się pchając wózek po tych wertepach, żwirku, korzeniach drzew i często wystających większych kamieniach. Gdybyśmy mieli powtórzyć ten wypad to zdecydowanie Laura wylądowałaby w Tuli.

Ale zdjęcia mamy ładne ;-)


Główna alejka - lepiej już nie było





Laura pierwszy raz w swoim życiu dotyka trawę :-)
Nasz kwiatuszek :-*


Jakie macie plany na majówkę?
My początkowo myśleliśmy o Zakopanem, ale trochę boimy się tamtego tłumu i korków na Zakopiance :D Babcia z dziadkiem zapraszają nas z kolei do siebie i teraz bijemy się z myślami czy jechać... Bardzo byśmy chcieli, ale to jednak kawał drogi... 


środa, 29 kwietnia 2015

7!

Jakie duuuuże dziecko ja już mam!!! 7 miesięcy - fiuuuu, kiedy to zleciało???

Zanim zostałam mamą wydawało mi się, że najfajniejszym okresem będzie to pierwsze półrocze, gdy dziecko jest takie malutkie. Ale teraz już wiem jak bardzo się myliłam :-] Cieszę się ogromnie, że te 6 miesięcy już za nami i teraz będzie już z górki. Bo będzie, nie? ;-)


7. miesiąc minął nam tak szybko, że w ogóle nie zauważyłam kiedy. Wszystko przez przeprowadzkę. Ale kalendarz nie kłamie. Za chwilę zaczynamy 8. miesiąc życia naszej Laurencji. Rany, jak ten czas leci!

Ale do brzegu.

Nie wiem czy właśnie przypada na nas jakiś skok rozwojowy, bo przyznaję się, że ich nie śledzę, ale trochę nam się Laura w tym miesiącu zepsuła. Mianowicie, zepsuło nam się spanie. Laura co noc funduje mi jakąś atrakcję - albo wybudza mi się totalnie w środku nocy i muszę bawić się w ponowne usypianie walcząc jednocześnie z własną sennością, albo budzi się o 4-00 - 4:30 wyspana, roześmiana i gotowa do zabawy! Nie wiem co gorsze, ale chyba jednak te pobudki :S Przez takie jazdy ostatnio chodzę jak zombie. Całe szczęście, gdy uda mi się potem zasnąć razem z nią na pierwszą drzemkę, ale niestety nie zawsze mi się to udaje choć padam ze zmęczenia. Nawet wczoraj w nocy zostałam przeczołgana na maksa. Laurencja wybudziła się o 22 i  urządziła matce maraton do 1:30. Tymczasem ja chodzę normalnie spać o 22:30 i jestem już wtedy mega zmęczona i śpiąca... Po raz pierwszy miałam przy brykającej Laurze kryzys i aż wstyd przyznać, ale wrzasnęłam na drobiznę na co ona zareagowała wielkim płaczem... Teraz oczywiście targają mną wyrzuty sumienia, ale sorry Gregory.. jestem tylko człowiekiem...

Poza tym popołudniowa drzemka to teraz jakiś horror... Laura najpierw fika w łóżeczku przez co najmniej 20 minut, a potem daje taki koncert, że naprawdę zaczynam obawiać się reakcji sąsiadów... Sama już nie wiem co z tym zrobić. Początkowo myślałam, że może nie potrzebuje już tego snu, ale mała nie daje rady dociągnąć do wieczora. Trze oczy, jest marudna - ewidentnie nadaje się na drzemkę. Tylko zasnąć nie chce. Zamiast ładnie ułożyć się do snu (tak, tak, wiem, że to małe i nierozumne :D) to wali girkami w materac łóżeczka, siup - na brzuszek, siup - na bok, wygina się w pałąk, podnosi na piętach, normalnie cuda-nie-widy. Usypianie trwa często godzinę, a drzemka albo niewiele więcej, albo też Laura przebudza się co 10-15 minut by potem w końcu zasnąć głębiej i spać niebezpiecznie długo. Powinnam się wtedy cieszyć,  że wreszcie mogę obiad w spokoju ugotować, a tymczasem zaczynam bać się wieczora :D

Na szczęście to jedyny kłopot jaki mamy.






Oprócz kwestii spania, Laura super się rozwija. Jest coraz mądrzejsza i... przywiązana do mnie. Zdarza się, że wybucha nagle płaczem, gdy zostawiam ją na chwilę w bujaczku. Lubi oglądać bajki, które są też moim wybawieniem. Jej faworytami z polskiego repertuaru Disney Junior jest Myszka Mickey, Zou i Limonka&Kruczek (swoją drogą, wiedziałyście, że ta ostatnia to turecka bajeczka? :). Wreszcie zaczyna się z też z większym zainteresowaniem przyglądać książeczkom - ku mojej dużej radości. Reaguje na swoje imię - polskie i tureckie i coraz częściej "gada" :) od mniej więcej tygodnia jesteśmy na etapie sylaby "ma", która pięknie układa się w "mamma" :) Lubi też sobie popiszczeć, w szczególności razem ze mną. Cała się wtedy trzęsie z radości i słodko rechocze :)



Coraz więcej też podjada. Na szczęście na razie nie odnotowałyśmy żadnej reakcji alergicznej, a Laura zdążyła spróbować już naprawdę sporo. Od niedawna podaję jej też słoiczki z mięsem i od dwóch tygodni gluten. Pediatra zaleciła nam dwa razy w tygodniu przez miesiąc pół łyżeczki kaszki, potem można codziennie. Najpierw dawałam jej zwykłą mannę, teraz lecimy już ze Zdrowym Brzuszkiem z lipą, która chyba Małej bardziej smakuje. Wciąż jednak głównym jej pokarmem jest moje mleko. Z jednej strony się z tego cieszę, z drugiej nie, bo wciąż jestem równo do niej przywiązana :-] Wydaje mi się też, że Laurze bardziej smakują warzywa niż owoce. Czyżby bardziej lubiła konkretne smaki? Widzę, że na razie nie jest stała w swoich decyzjach. Wielką radością zareagowała na wszystkie rodzaje mięsa, a z owoców na jabłka z jagodami. Kupiłam więc tych jagódek więcej, będąc pewna, że córce przyjemność robię. A tu co? Zamykanie paszczęki i krzywienie nosem! Skończyło się na tym, że jagódki matka zjadła sama :-] Poza tym jedziemy przez cały czas na słoiczkach i przestałam już się tym przejmować. Słoiczki to jakiś fenomen. Laura lubi na przykład słoiczkowy szpinak z ziemniakami, ale już przygotowany przeze mnie - nie. Hue hue, nigdy nie zapomnę jej reakcji na szpinak mojej produkcji - podskoczyła jak oparzona, łapki do buzi, szpinak wypluty i rozmazany po całej twarzy, no i oczywiście wszędzie - nawet w dziurkach nosa :D Nie wiedziałam za co najpierw łapać - chusteczkę czy aparat :D



Z fizycznych osiągnięć mamy wreszcie przewrót na brzuszek przez prawe ramię, czyli już w każdą stronę może fiknąć. Laura przymierza się też ostro do raczkowania - właśnie zaczęła podnosić dupkę przy jednoczesnym oparciu na wyprostowanych rączkach. Mamy też stópki w buziaku i to przez cały czas! :) Lubię patrzeć na nią gdy tak fika i marzy mi się laurowe zdjęcie z giczałą w paszczy, ale za każdym razem gdy próbuję uwiecznić ten moment, skubana przyuważa telefon i natychmiast zamiera w półruchu :)



Mamy też etap fascynacji kąpielą. Kąpiemy się z trzema żółtymi kaczkami :) Laura uwielbia się pluskać. Nie przeszkadza jej woda w uszach, woda w nosie czy w oczach :) Fika w wannie na brzuchu, na plecach, siedzi :) Aż trudno uwierzyć, że początki naszych kąpieli były takie jakie były (czytaj: na myśl o nich dostawałam gęsiej skórki). 




Z danych statystycznych:
- 7,8 kg - ważona wczoraj przy okazji szczepienia. Pani doktor podsumowała, że "drobna", ale w normie i nie ma się czym martwić.
- pampki 3 - brakuje nam tu tureckich 3+ bo byłyby akurat idealne

Wczoraj byłyśmy na ostatnim szczepieniu, teraz wreszcie będziemy miały przez dłuższy czas spokój. Laura strasznie płakała i to przy każdym bliższym kontakcie z pielęgniarką czy lekarzem - rozpoczynając od mierzenia&ważenia. Nie wiem czy to możliwe, że zapamiętała przychodnię z poprzedniego szczepienia 2 tygodnie temu???



Fajna z niej dziewczynka. Przede wszystkim bardzo wesoła :) Z jednej strony wydaje mi się taka duża, ale gdy tylko przystawię ją do piersi i widzę jak się we mnie wtula, myślę sobie "oooo... jaka kruszynka" :)


Córeczka tatusia ;-)



wtorek, 21 kwietnia 2015

Mama 6 miesięcy po porodzie

Skoro robię comiesięczne podsumowania rozwoju Laury, skrobnę też słowo o tym jak czuję się ja. Ten post zaczynałam pisać, gdy Laura miała zaledwie 4 miesiące :) 

Cóż... mam w sobie tyle mieszanych, skomplikowanych i mega złożonych uczuć, że aż nie wiem jak je wyrazić. Nie wiem nawet czy chcę.

Żeby jednak wstęp nie zabrzmiał zbyt ponuro, spieszę z zapewnieniem, że jestem naprawdę szczęśliwa, że mam Laurę. Czuję się spełnioną mamą, którą od dawna chciałam być. Laura była dzieckiem bardzo przez nas chcianym, oczekiwanym i zaplanowanym z dokładnością co do miesiąca. Wiedziałam więc co mnie czeka, byłam przygotowana na życie pod górkę, na zmęczenie, kupki, siuśki, rzygi itp.

Jak jest? Obsługa kupek i siusiek to jedna z moich ulubionych czynności :) Laura jest tak słodkim dzieckiem, że zajmowanie się Nią to naprawdę przyjemność, choć... niezwykle męcząca :-] Gdy czytam teksty mamusiek typu "kocham swoje dziecko tak bardzo, że nie pamiętam jak to było bez niego" spoglądam z niedowierzaniem. Ja kocham swoje dziecko nad życie, ale bardzo dobrze pamiętam jak to było zanim się urodziło i wcale nie było tak źle! Takie osoby musiały mieć chyba okropnie nudne życie, że do niczego nie tęsknią! Mnie nie brakuje nawet wyjść z domu, podróży czy spotkań, tylko poczucia, że nikt nie jest ode mnie zależny. Że oto mogę wejść do łazienki i siedzieć w niej przez nawet 2 godziny relaksując się w wannie z szampanem i nie myśleć, że dziecko na mnie czeka, albo że może zgłodnieć/zrobić kupę/rozpłakać się na dobre. No ale na pocieszenie powtarzam sobie, że jeszcze przyjdzie czas na takie przyjemności.

Jestem przemęczona. W nocy spanie idzie nam całkiem nieźle, ostatnio gorzej jest w ciągu dnia. Laura ma razem 2 drzemki lub 3, jeżeli obudzi się o 5 rano (czyli ostatnio niemal codziennie). Jedną zaliczamy na spacerze. Pierwsze dwie to bułka z masłem, ale ta ostatnia, popołudniowa, wywołuje u mnie ostatnio gęsią skórkę. Dziecko zmęczone, trze oczy, bez szans, że wytrzyma do wieczora, a przy bliższym kontakcie z łóżeczkiem odstawia takie koncerty, że boję się, że któryś z sąsiadów wezwie opiekę społeczną. Bujam więc w łóżeczku, wyśpiewuję kołysanki, sprawdzam swoje granice, w końcu zdaję sobie sprawę, że usypianie trwa już prawie 2h i szlag mnie trafia. Potem wyrzucam sobie, że złoszczę się na dziecko - cały wachlarz uczuć :S Gdy Laura ładnie zasypia wieczorem i mamy z H. te 3-4h dla siebie, wszystko jest super. Nie zawsze się niestety to udaje. Czasem, a ostatnio częściej, Laurencja wciąż się wybudza, domaga się mojej obecności albo też w ogóle nie chce zasnąć i na usypianiu jej mija nam cały wieczór. Czyli praktycznie nie mam wtedy nawet 5 minut na odpoczynek. Idę spać wściekła, a od rana jazda zaczyna się od nowa. Ufff... oby tych dni było coraz mniej...

Niestety wciąż dokucza mi kość ogonowa, która w ostatnich dniach boli mnie jeszcze bardziej. Coraz bardziej się o nią martwię, bo wydaje mi się, że w ciągu 6 miesięcy wszystkie "normalne" poporodowe niedyspozycje powinny ustąpić. Kość czuję już nie tylko nad ranem po nocy spędzonej w niewygodnych pozycjach, ale też podczas zwykłego siadania. No nie jest za ciekawie, nie będę ukrywać. W Turcji nie jeździłam po lekarzach, bo nie chciało mi się tłumaczyć co i jak. Skoro porody naturalne to u nich taka rzadkość, nie sądzę by mieli doświadczenie w kontuzjach po nich. Zdecydowałam więc poczekać na wyjazd do Polski. Poskarżyłam się tutaj ginekologowi i ten zasugerował rentgen kości ogonowej. Byłam, zrobiłam. Kość cała, widocznych urazów brak. A boli nadal. Muszę chyba wybrać się do ortopedy, może coś wymyśli :S

Generalnie, gdy myślę sobie teraz z perspektywy czasu o moim porodzie, jestem pełna mieszanych uczuć. Z jednej strony pamiętam tą magię, z drugiej widzę wszystko to, co zostało spieprzone. Przede wszystkim ubolewam (dosłownie!) nad zastosowaniem chwytu Kristellera, czyli naciskaniem na brzuch. Wcześniej nawet nie wiedziałam co to jest, nie wiedziałam, że to niebezpieczne, prawie już nie praktykowane i tak bolesne... Żałuję, że nie wzięłam znieczulenia, że cichaczem (i moim zdaniem zupełnie niepotrzebnie) podano mi oksytocynę, a na końcu (też pewnie niepotrzebnie) potraktowano nas próżnociągiem :S Z drugiej strony tak dobrej opieki poporodowej i warunków, w których z Laurą byłyśmy po porodzie nigdy byśmy w Polsce pewnie nie miały... 

Co jeszcze ze spraw poporodowych? Zaliczyłam walkę z wypadaniem włosów. Choć nie, ja nie walczyłam, ja to przeczekałam :-] Będąc w grudniu w Polsce skróciłam trochę włosy biorąc poprawkę na to, że niedługo być może znowu będę chciała je podciąć wystraszona wypadaniem. No, nie musiałam długo czekać :) Ledwo wróciliśmy do Turcji, a włosy zaczęły wypadać hurtowo. Codziennie wyczesywałam dwie pełne szczotki włosów do wyrzucenia. Wyglądało to dość źle, ale powtarzałam sobie, że to normalne. Na szczęście włosów mam dość sporo, więc tragedii nie ma. Od mniej więcej miesiąca widzę poprawę. Tylko kitka jest cieńsza ;-) 

Swoją wagą też przestałam się przejmować. Przestałam nawet ją sprawdzać. Mam chyba z 2-3 kg na plusie, których tak właściwie nie odczuwam, ale widzę gdzie są :-D No brzuszek niestety. Brzuch, z którym zawsze miałam mały problem. Teraz jest trochę większy, bo zaczął mi odstawać :D Muszę teraz pamiętać o tym, że gdy siadam powinnam natychmiast schować sobie oponkę w spodniach :))) Na dietę nie mam jednak zupełnie ochoty, bo po prostu brakuje mi czasu na wszystko. Cieszę się jak mogę ugotować i zjeść przy stole ciepły obiad. Nie wyobrażam sobie kiedy niby miałabym planować menu, wyszukiwać przepisy i je analizować, o kompletowaniu dietetycznych składników nie wspominając. Zresztą ja diet nigdy nie lubiłam. Zdecydowanie łatwiej przychodzi mi sport, no ale skoro nie mam czasu na dietę, to na sport tym bardziej :) Stwierdziłam wiec, że trudno, poczekam na moment, w którym Laura będzie na tyle duża, bym mogła Ją komuś zostawić i wtedy zacznę chodzić na siłownię. Wiem z kolei co jest moim grzeszkiem... słodycze, niestety. Po całym dniu zajmowania się dzieckiem, gdy w końcu zostajemy z H. sami, natychmiast idą w ruch ciasteczka, muffinki, baklawy itp. Poza tym jeszcze przed przeprowadzką do Polski podjadałam sobie rano z głodu ciasteczka. Wstawałyśmy z Laurą dużo wcześniej niż H. i dopiero po jego pobudce jadaliśmy śniadanie. Oczywiście do tego czasu umierałam z głodu :S gdy tylko pogoda pozwalała, ładowałam Laurę w Tulę i maszerowałyśmy do piekarni, ale co w między czasie zdążyło mi się odłożyć to moje :D Poza tym, niestety, urosły mi cycki. W czasie ciąży rozmiarowo ani drgnęły. Po porodzie wydawało mi się, że również, bo przez cały czas elegancko mieszczę się w przedkarmieniowe staniki. Tylko jakimś dziwnym cudem przestałam się w cyckach mieścić w niektóre bluzki/płaszcze - może mi to ktoś wytłumaczyć???? :)

Generalnie nie jest źle, ale nie jest też różowo. Jest ciężko. Jest to czas bodajże największego sprawdzianu dla mojego związku z H. Mojej cierpliwości i wytrzymałości. Gdy myślę sobie o tych wszystkich znanych mi kobietach, mam większej ilości dzieci, jestem dla nich pełna podziwu. Mnie jedno dziecko potrafi wykończyć na maksa i nie wiem czy będę miała siły by zafundować sobie to wszystko kolejny raz. I kolejny. Bo z całą pewnością chciałabym mieć więcej dzieci. Ale... takich starszych :-P 

Fajnie jednak jest być Jej mamą :) kocham, kocham, kocham z całych sił!

Z 4-miesięczną Laurą, czyli wtedy, gdy zaczęłam pisać ten post...


... i teraz, z prawie 7-miesięczną :)










czwartek, 16 kwietnia 2015

Z życia matki

Muszę, po prostu muszę opisać dzisiejszą noc i dzień by móc sobie ten opis potem przeczytać, kiedy zachce mi się drugiego dziecka. Jezu, co to dzisiaj się działo. Jestem ledwo żywa. Dawno już Laura tak mnie nie przeczołgała.

W skrócie...

Wczoraj Mała elegancko poszła spać, po kilku pobudkach zarżnęła na dobre i pozwoliła matce z ojcem obejrzeć odcinek Gry o Tron. Sielanka. Nic nie zapowiadało armagedonu. Dobrze, że po obejrzeniu serialu szybko zmyłam się spać, bo gdybym nie przespała tej godzinki to nie wiem jak by się to wszystko skończyło. O 23:30 zaczęła się jazda. Laura obudziła się w swoim łóżeczku, spokojnie więc wzięłam ją sobie do łóżka. Mała gnida zamiast jednak zasnąć, wierci się i wierci. Popiła mleka i zaczęła swoje akrobacje. Wiecie jak ja na nie reflektuje świeżo wybudzona ze snu???? Najnowsze odkrycie naszej pociechy to umiejętność przesuwania się w górę. Podnosi się to małe na piętach i jak taka glista pnie do góry. W końcu napotyka łepetyną jakąś przeszkodę i ryyyyk! W nocy jest to najczęściej moja ręka. Staram się ją podnieść do góry najwyżej jak się da, byle tylko nie musieć podnieść małego Potwora i przesunąć go w dół (groźba całkowitego rozbudzenia). W końcu jednak napotykam fizyczną granicę, no sorry, dzieckiem-gumą to ja nie jestem. Wtedy też Laurencja z łepetyną w połowie pod poduszką i moją ręką, skrzywioną maksymalnie, zaczyna wydawać odgłosy niezadowolenia by w końcu rozwrzeszczeć się na dobre.... Grrrrrrrr... No to zaczęło się usypianie. Początkowo przy cycku - te próby kończyły się jednak fiaskiem. Poza tym ile razy mogę ją przystawiać do cycka? Pęknie przecież to kiedyś! Zresztą boję się, że taka opita tym bardziej nie będzie mogła zasnąć. Zrezygnowana zarzuciłam ją sobie na nogi. I jedziemy buju buju. W końcu zapadła w sen (tak mi się wydawało). Cała szczęśliwa przerzucam ją w rożku do łóżka, a ta zaraz po zetknięciu pleców z powierzchnią łóżka zarzuca giczały do góry i próbuje przegibnąć się na brzuch!!!! Lecę szybko z cycem licząc, że zapadnie w sen podczas ssania. Dooopa. 

W ciągu jednej nocy zaliczyłyśmy 4? 5? takich rundek??? Gdy za którymś razem nie wytrzymałam i puściłam wiązankę, zerwał się H. wystraszony, że zaraz dziecko przez okno wyrzucę. Już naiwnie myślałam, że przejmie pałeczkę, a tu małżonek zebrał z łóżka kołdrę i powędrował dosypiać w salonie. No wiem, wiem... on rano do pracy... Walczyłam wytrwale chyba do 4... Lulajże Lauruniu, Gdy śliczna panna... Dandindi dandini... wyczerpałam i polski i turecki repertuar. W końcu wściekła wrzuciłam ją do łóżeczka i tam udało mi się wysłać ją do Morfeusza. Nawet optymistycznie pomyślałam, że może to jest ta chwila przełomowa, którą trzeba przecierpieć, by Laura po raz pierwszy przespała w swoim łóżeczku do rana. W końcu "rano" to dla nas 6 więc szanse były duże. O naiwności... Zdążyłam położyć się do łóżka i zapaść w lekki letarg, gdy Laurencja podniosła mnie na równe nogi wrzaskiem. Znowu akcja ratunkowa "cycek" i potem jakoś zasnęła. Ufffffffff...

Pobudka oczywiście o 6. Standart. 

Rano wyprawiłyśmy H. do pracy i o 8:30 wróciłyśmy do łóżka. W końcu udało nam się zasnąć i tak obie spałyśmy do 11. Dzięki tym 2,5 godzinkom jeszcze żyję. 

Dzień zapowiadał się całkiem nieźle. Czekałam cierpliwie na czas popołudniowej drzemki. Już sobie obmyślałam co w jej czasie zrobię. Obiad miałam gotować, tłumaczenie zrobić, kawy się napić. Nom. Miałam... Po niemal godzinnym usypianiu Laurencja przespała 20 minut. Po drugim usypianiu 30. Miałam ochotę wystrzelić się w kosmos!!!!

Oczywiście po południu była już zmęczona i okropnie marudna. Przez cały czas "YYYYYY" (Agata, wiesz o czym mówię), wszystko na nie, udawało mi się ją czymś zainteresować na góra 10 minut. Do teraz nie dowierzam, że udało mi się obiad ugotować. 

Gdy H. stanął w drzwiach myślałam, że z radości fajerwerki odpalę. Zlitował się mąż nade mną i przejął usypianie małego potwora. Teraz delektuję się ciszą....

Nie wiem co się dzieje - zęby? skok? pogoda? ciśnienie? Ja pierdziu.... drugiej takiej nocy i takiego dnia nie przeżyję więc już się boję co będzie jutro, bo...  szczepienie mamy.


Akrobacje podczas usypiania


Potworek, na którego nie umiem się złościć...





wtorek, 14 kwietnia 2015

Z Orzeszkiem po Krakowie

I kolejny tydzień za nami. W Krakowie wciąż czujemy się bardziej jak turyści, ale pomału przyzwyczajamy się do myśli, że my tu nie przejazdem :-]

Weekend rozpoczęłyśmy z Laurą... szczepieniem. Już na koniec marca przypadała nam ostatnia dawka żółtaczki, skojarzonej i pneumokoków. Trochę się tego nazbierało. Szczęśliwie udało mi się znaleźć całkiem fajną przychodnię dosłownie tuż obok naszego mieszkania. Poszłam zorientować się jak to wszystko wygląda i wyszłam bardzo zadowolona. Za największy plus przychodni uważam "strony" :) Tak, ja na początku też nie wiedziałam o co kaman, gdy rejestrując córkę zostałam zapytana na którą stronę :) Okazało się, że w przychodni praktykują podział dzieci na chore i zdrowe i tak w jednej części budynku mamy stronę "chorą", a w innej "zdrową". Fajne, nie? :)

Oczywiście szczepieniem bardziej schizowałam się ja niż, jak przypuszczam, Laura. Do tej pory zawsze chodziliśmy na szczepienia z H., którego zadaniem było trzymanie córki. Do mnie należało tylko pocieszanie po fakcie. Nie było jednak tak źle - kazano mi posadzić Laurę na kolana bokiem i delikatnie złapać ramię i nóżkę. Mała z zainteresowaniem spoglądała przez okno na przejeżdżające tramwaje, a pielęgniarka szybko siup i było po pierwszym zastrzyku. Potem zmiana strony i to samo. Laura prawie nie zorientowała się co się dzieje, zapłakała krótko i było po krzyku. Po wyjściu z gabinetu już śmiała się w głos, więc obyło się bez traumy - Laury i mojej.

Po szczepieniu kazano nam jeszcze poczekać 15 minut na wszelki wypadek by sprawdzić reakcję Laury po szczepieniu, co też bardzo mi się spodobało. Troszkę inaczej to wygląda niż w Turcji :-] W międzyczasie podjechała do szczepienia dziewczyna z 7-tygodniowym bobaskiem. Dziecko kruszynka, przeraźliwie krzyczało przy szczepieniu. Dziewczyna pobiegła "po" do pokoju karmień by uspokoić szkraba, ale chyba nie bardzo jej to wyszło, bo wrzaski małej roznosiły cały budynek. Gdy wyszła, spojrzałam na jej zmęczoną twarz i pomyślałam sobie " jak dobrze wiem co teraz czujesz" :D hehhe, jak fajnie jest mieć już takie większe niemowlę... ufff... jak dobrze, że te trudne początki są już za nami ;-)

Na kolejny piątek mamy jeszcze Heameo coś tam influenzae i pneumokoki. I tak jak mogę trochę ponarzekać na turecki jak zwykle olewczy stosunek do szczepień tak w kwestii pneumokoków niestety im nie dorównujemy! Że co, przepraszam, ile to kosztuje?! Około trzech stówek???? Początkowo ta kwota mnie nie przestraszyła, bo pomyślałam, że skoro zaliczyliśmy już 2 z 4 dawek, to pewnie przypadnie nam zapłacić jakąś połowę. No to nieźle się zdziwiłam, gdy uprzejma pani na infolinii naszej przychodni powiedziała mi, że niestety to cena za jedną dawkę. A w Turcji 100% refundowana i do tego obowiązkowa!

No, ale teraz o przyjemnych sprawach..

W weekend, zgodnie z planem, zaliczyliśmy Kazimierz. Fajnie tam! Lubię takie klimatyczne miejsca i stare kamienice. Zawsze zastanawiam się jakie historie się w nich wydarzyły... H. też się podobało i nawet Laurencja nie marudziła. Nie robiliśmy jakiegoś wielkiego planu, po prostu trochę pobłądziliśmy po uliczkach. Pogoda była przepiękna. Laura zaliczyła swoje pierwsze chwile na dworze bez czapki :)




Laurencji tak dopisywał humor, że odważyliśmy się nawet odpocząć po spacerowaniu w kawiarni :) Tata poraczył się polskim piwkiem, mama kawą i prawdziwą paschą, którą zawsze chciałam spróbować...



... a Laura poręczą wózka :-] 

I po co było, matka, brać całą torbę pełną zabawek??? Dziecko zadowoliło się czystą prowizorką.


Na Kazimierz z pewnością jeszcze wielokrotnie wrócimy. Mamy do zaliczenia zapiekanki z Okrąglaka, które wszyscy tak chwalą :) Na Placu byliśmy, zapiekanki widzieliśmy i czuliśmy. Domyśliliśmy się też, że to musi być jakiś lokalny przysmak, bo kolejka do nich długa na 20m! Ale że głodni nie byliśmy, poszliśmy dalej.

Już obmyślamy plan na kolejny weekend choć pogoda się nieco popsuła i strasznie u nas wieje. Obstawiamy jeden z kopców albo Wisłę... albo targ śniadaniowy :)) Jest co robić w tym Krakowie!

czwartek, 9 kwietnia 2015

Nasza Wielkanoc

I pomyśleć, że jeszcze rok temu wielkanocne śniadanie zastępowałam z H. tureckim śniadankiem w naszej lokalnej restauracji :) Oh, jak ja wtedy tęskniłam za Polską :)) W tym roku byliśmy o krok od spędzenia tych Świąt z moją rodziną, niestety się nie udało, ALE byłam przynajmniej w Polandii :D Co prawda i tym razem nie uraczyłam się tradycyjnym wielkanocnym śniadaniem, ale akcenty były obecne :]

W sobotę zaliczyliśmy rodzinny wypad do supermarketu choć bardzo chciałam tego uniknąć spodziewając się tam istnego armagedonu. Rano pobiegłyśmy z Laurą zaopatrzyć się w pieczywko na (olaboga) aż trzy dni. Swoją drogą Turcja bardzo rozpieściła mnie zawsze świeżym pieczywkiem - świątek, piątek czy niedziela piekarnie ZAWSZE są otwarte. No, ale w Polandii wszyscy chcą świętować i choć nie przepadam za starym chlebem to cierpliwie staram się wytłumaczyć tą sytuację gderającemu mężowi :-] Wstyd przyznać, ale nic nie upiekłam. Postawiłam sobie za cel wbić się do lipca w przedciążowe dżinsy. To znaczy inaczej. Ja już się w nie wbijam. Ale właśnie.. dosłownie wbijam. A chciałabym, aby znów stały się wygodne :-] Dlatego też raczej będę wstrzymywała się do tego czasu z wypiekami. Skoro nie potrafię za bardzo znaleźć czasu na ćwiczenia, to chociaż ograniczę żarcie... No, ale święta bez słodkiego rzecz jasna nie wchodzą w rachubę :P dlatego poraczyliśmy się chociaż kupnymi wypiekami. Oczywiście nie były tak smaczne jak moje i dzięki temu obżarstwa nie było :D

Reszta soboty minęła mi na zabawie z dzieckiem, bo H. odsypiał pracę. Wiem, rozumiem, musi się wdrożyć :] Przez ostatnie 2 lata zajmował się swoim własnym biznesem, w którym nikt nie kręcił na niego bata by punktualnie rano stawić się do pracy. Także ten.. jestem wyrozumiała ;-)

Ale już w niedzielę po śniadaniu szybko zmobilizowaliśmy się do wyjścia z domu. Kierunek Stare Miasto! Trochę obawialiśmy się, że jak to bywa w katolandzie wszystko będzie zamknięte i tu przeżyliśmy pozytywne zaskoczenie! Stary Rynek tętnił życiem, było pełno ludzi, dorożki, budy z regionalnym jedzeniem, grała muzyka i padał śnieg :) Nosy zmarzły nam porządnie więc zaczęliśmy poszukiwać miejscówki na dobrą gorącą kawę. Przyszło nam obrócić wokół rynku kilka razy zanim udało nam się znaleźć wolny stolik - normalnie szok! :) H. również się podobało, przynajmniej sprawiał takie wrażenie i nawet nie marudził, że zimno :) Zjedliśmy sobie prawdziwego oscypka, mniam mniam. Mieliśmy też ochotę na inne regionalne małe co nieco, ale obawialiśmy się o cierpliwość Laurencji, a raczej jej brak... Poza tym pałaszowanie czegokolwiek na takiej piździawce w padającym śniegu jawiło nam się średnio fajnie ;-) ludziom jednak to chyba nie przeszkadzało, bo chwilami aż trudno było się przebić z wózkiem przez ich tłumy.

Wnioski z wypadu na Stary Rynek: GDZIE W KRAKOWIE PODZIAŁY SIĘ KEBABY się pytam??? huehue, Poznań przyzwyczaił nas do ich widoku na niemal każdym rogu ze szczególnym zagęszczeniem wokół Starego Rynku, a tymczasem w Krakowie zupełnie ich nie widać. Nie, żebyśmy tak szybko się za nimi stęsknili, ale sami rozumiecie, obecność kebabów lub jej brak to jedna z pierwszych rzeczy, na które uwagę zwraca polsko-turecka rodzina ;-)

W poniedziałek mieliśmy jeszcze ochotę na Kazimierz, ale ostatecznie zwyciężyło lenistwo. Zostawiamy go sobie na następny weekend. I tutaj pytanie do znawców Krakowa - od czego zacząć? Gdzie konkretnie się udać? Co koniecznie zobaczyć?

Poza tym przeszliśmy już chyba pierwszy etap aklimatyzacji. Walizki rozpakowane ;) i coraz bardziej przyzwyczajam się do myśli, że jednak nie wyjeżdżamy stąd za kilka dni :) Wyobrażam sobie jak nam tu będzie wiosną i latem i już się uśmiecham.

Poniżej krótka fotorelacja: