Dzisiaj przypadło drugie spotkanie z doktorkiem Alim. Ostatnie dni wypełniały mi ciągłe atrakcje w postaci kolektowania różnych badań i ich wyników, a czas przy tym zleciał jak z bicza trzasnął :-) Ani się nie obejrzałam, a w kalendarzu stuknął termin kolejnej wizyty.
Z samego rana pojechaliśmy więc w znanym kierunku, tym razem z numerkiem 4 więc czekaliśmy naprawdę niedługo. Przed wejściem do gabinetu standardowo trzeba było zgłosić się do "pani kasy" i zapłacić za wizytę. Mój mężulek ukochany po ostatniej wizycie uparł się, by szybko zapłacić nasz dług względem ubezpieczenia publicznego (takie tureckie NFZ). Streszczając temat, dług powstał podczas służby wojskowej męża - pracodawca przestał płacić ubezpieczenie, a po powrocie z wojska mąż z pracy zrezygnował i przerzucił się na własną działalność. W ten sposób powstała w ubezpieczeniu dziura, która skutkowała tym, że nie mogliśmy z niego korzystać. Będąc poprzednio u doktorka Aliego zapłaciliśmy pełną stawkę za wizytę, co odpowiadało wizycie prywatnej u polskiego ginekologa "z wyższej półki". Nie powiem, tym razem przyjemnie było zapłacić tylko 1/3 tej kwoty :-D
Doktorek przywitał się z nami serdecznie - bardzo to lubię w Turcji, że lekarze w szpitalach prywatnych zachowują się w stosunku do pacjenta bardzo uprzejmie, zawsze się uśmiechają, podają ręce przy przywitaniu, naprawdę widać różnicę między nimi a tymi z państwówek. Przejrzał wyniki moich badań, pogratulował wzorowych i szybko zaprosił do oglądania bąbelka. Tym razem stopień mojego oszołomienia wizytą, ciążą i tym wszystkim był znacznie niższy więc udało mi się zauważyć, że gabinet owszem jest niewielkich rozmiarów, ale sprzęt usg naprawdę wypasiony ;-) Doktorek zachwycił się powiększonymi rozmiarami naszego maleństwa, pokazał nam główkę, serduszko, a nawet nóżki i zaciśniętą w piąstkę rączkę. To niesamowite, że w 11 t.c. widać już tak dużo! Na ten czarno-biały obraz mogłabym patrzeć się godzinami, obserwować pulsowanie serduszka i podziwiać zmieniające się kształty. Mąż też z zachwytem w oczach patrzył na naszego potomka :-) Dostaliśmy oczywiście pamiątkowe zdjęcie usg, mamy już razem cztery i myślę pomału o założeniu osobnego albumu na te pamiątki. Doktorek zapowiedział, że na kolejnej wizycie za 3 tygodnie wykona badanie przezierności karkowej maluszka. Właśnie czytam, że pomiar ten jest najbardziej miarodajny między 11. a 14. t.c., ja będę tuż przed 14. ale doktorek zapewnił, że to nie będzie za późno. Dodał też, że nie będzie to jedyny taki pomiar wykonywany w czasie mojej ciąży - w planie ma jeszcze dwukrotne powtórzenie badania. Przyznam, że brzmiał bardzo przekonywująco, nie jestem oczywiście lekarzem, ale jako przyszłej mamie podoba mi się taki pomysł. Gdy przyszedł moment na moje pytania, zapytałam o jego plany związane z przeprowadzeniem "normalnego" badania ginekologicznego. Moje pytanie chyba trochę zszokowało doktorka i obecne w gabinecie pielęgniarki, bo na krótką chwilę zapadła grobowa cisza :-)) doktorek wytłumaczył mi, że według ICH książek takie badanie nie jest konieczne w ciąży, bo wszystko to co ma z nią związek widoczne jest na usg. Mówił też, że takie badanie wykonuje się gdy są podejrzenia, że kobieta pod kątem ortopedycznym nie będzie w stanie urodzić naturalnie. Powiedział jednak, że jeżeli chcę się poddać takiemu badaniu, nie ma sprawy, możemy je zaplanować. Odpowiedziałam, że chciałabym i że powiem mu kiedy. Tuż przed zajściem w ciążę wykorzystując pobyt w Polsce byłam u swojego polskiego ginekologa, miałam robioną cytologię, itp. więc w sumie na razie jestem spokojna, bo wiem, że wszystko jest ok. Ale jeżeli nie będzie mi dane wybrać się do Polski przed porodem, myślę, że przełom maja/czerwca będzie dobrym momentem by powtórzyć te badania. Spodobało mi się, że doktorek jest elastyczny i się nie obraża na moje "wymysły", czuję, że jeśli trochę nad nim popracuję, może być całkiem fajnym ginem ;-) Tym razem też się tak nie spieszył, a pielęgniary nie gadały, więc komfort wizyty oceniam znacznie wyżej ;-) Na koniec zaproponował mi w ramach kosztów wizyty spotkanie z "panią pilates", która zajmuje się też instruktażem gimnastyki dla kobiet w ciąży i tzw. aktywnego porodu. Ucieszyłam się na te konsultacje, bo sama rozważam może jakąś jogę dla ciężarnych lub coś podobnego. Bardzo chcę też chodzić na basen, ale na to przyjdzie czas latem, gdy zrobi się naprawdę ciepło (tutejsze baseny są hotelowe, więc otwarte). Ale do brzegu. Rzekomą panią okazało się dziewczę około lat dwudziestu najwyżej pięciu, które przywitało nas szerokim uśmiechem i poprosiło o moją kartę ciąży. Zamiast o ćwiczeniach zaczęła mówić o odżywianiu i diecie. I teraz nastąpi mała dygresja na temat wielce osobisty, pod tytułem waga :-S dziewczęta kochane, nie wiem czy kiedyś wstawię tu swoje zdjęcie, być może nadejdzie ten moment i same zobaczycie, żem nie kłamię... bo ja bardzo lubię ruch, uwielbiam pływać, jeździć na rowerze, grać w tenisa, spacerować i naprawdę często to robię, a jak już nie mam możliwości ruszać się w żaden inny sposób, to chociaż spaceruję i gimnastykuję się przed telewizorem. Jem normalnie bez obżerania. Chleba w mojej diecie bardzo niewiele, a jak już to razowy. Wyglądam też normalnie. Nigdy nie byłam chudzielcem, ale też nigdy nie miałam nadwagi. Owszem tłuszczyk odkłada mi się w brzucholu, ale bez przesady, gdybym pokatowała się brzuszkami byłoby całkiem ok, choć tych akurat nie lubię. Ale nogi mam już jak trzeba ;-) Ubrania noszę w rozmiarze 36-38 czyli kurde small albo medium, nie? Ale moja waga zawsze była z tych większych ;-) tylko, żebym nie została źle zrozumiana - nadwagi nie mam i nigdy nie miałam. Po prostu mieszczę się w tzw. drugiej połówce swojego przedziału BMI i pomimo wszystkich ćwiczeń, które wykonuję (latem np. codziennie jeździłam rowerem po 10km) ta waga nie spada. I teraz powracam do "pani pilates". "Pani pilates" puściła długą gadkę o odżywianiu się, rzuciła okiem na moją kartę, zakreśliła w kółko moją wagę i powiedziała "Pani zaszła w ciążę z lekką nadwagą. Powinna pani ważyć 50-55kg" (a ważę 64). Przepraszam: nosz kurwa jego mać!!! Czy pani pilates nie słyszała o czymś takim jak wskaźnik masy ciała??? No chyba nie słyszała, bo jak dotąd jedyną osobą, którą zainteresował mój wzrost była nasza zachukana (po raz pierwszy piszę ten wyraz) wsiowa pielęgniarka z ośrodka zdrowia! No jak można tak, i to przy mężu jeszcze!!! W tym momencie poraziłam ją swoim wzrokiem, a wierzcie - potrafię to robić! Nosz jak śmie ona ta durna, głupia zołza jedna ta! Dziewczę zauważyło mord w moich oczach, ale zapędziło się już w kozi róg i brnęło dalej na oślep mówiąc, że w moim przypadku mogę przybrać na wadze do 10-12 kg. Policzyłam w myślach do trzech i zastosowałam najłagodniejszą z możliwych reakcji: roześmiałam jej się w twarz i powiedziałam (odpowiednim tonem), że zrobię co w mojej mocy, ale to nie zawsze zależy od samej kobiety. Na to dziewczę w ogóle straciło wątek i zaczęło coś jęczeć, że moja waga jej osobiście nie interesuje, ale to dla mojego dobra i dla dobra dziecka i jeżeli spasę się przed 20 tygodniem to będzie bardzo źle, bo dopiero po nim zaczyna się prawdziwy przyrost masy. No jakbym obżerała się jak świnia! Takie gadanie o limitach wagi, jaką w ciąży się przybiera tylko mnie stresuje. No bo co do cholerki? Jak przybiorę 15 to dadzą mi karę????? Klapsa? Postawią w kącie?? Mąż na szczęście zauważył, że moja wyrozumiałość niebezpiecznie się kończy i szybko podziękował za konsultacje i wyprowadził mnie z gabinetu. A ta guła jedna jeszcze na odchodnym gada jak katarynka, żeby do niej przychodzić, żebyśmy się spotykały, bo ona będzie mi mówiła jakie ćwiczenia wykonywać. Aaa ...tam właśnie mam jej ćwiczenia, o! No co za gafa z jej strony! Żal.pl po prostu! Jeszcze teraz dopada mnie agresja, gdy sobie to przypomnę. Bezczelna jedna... Co więcej, pogryzdoliła moją kartę ciąży, podkreśliła falbankowymi krechami przedział 10-12kg i zakreśliła kółkiem moją wagę początkową. No brakuje jeszcze, żeby ją zaznaczyła czerwonym długopisem i wpisała uwagę do dzienniczka! Oczywiście puściłam mega omega supersize focha i małżonek mój biedny przez całą drogę powrotną zmuszony był wysłuchiwać moich niewybrednych komentarzy pod wiadomym adresem. No sorry, co mam robić? Odchudzać się w ciąży? Głodzić? Przecież to jakaś paranoja, bo ja nadwagi nie mam, no kurde! Siedzę i wyszukuję przeliczniki BMI i wszędzie wynik wychodzi ten sam: nadwagi brak! A w ciąży od 2,5 miesiąca nie przybrałam jeszcze nawet pół kilo i to wiem najlepiej ja sama, bo ważę się na golasa w domu, a nie w dżinsach, swetrach i nawet butach, tak jak robią to w szpitalu. Czy ja naprawdę muszę się tak denerwować? Co za gulina jedna, żeby w tak niedelikatny sposób strzelić taaaką gafę! I powtarzam sobie, żeby się nie denerować, żeby nie psioczyć, żeby odpuścić, no ale powiedzcie, proszę, czy Wy byście umiały? :-)