czwartek, 30 października 2014

To już miesiąc

Nie mogę w to uwierzyć, ale oto mam w domu miesięczne niemowlę. Rany, jak ten czas leci!

Dni niby wyglądają tak samo, a jednak czuję się, jakbyśmy dopiero w zeszłym tygodniu wyszły ze szpitala... 

Tymczasem moja córcia zmienia się dosłownie codziennie. Buźka wygląda inaczej, jest większa, grubsza :) i bardziej kumata. O jej rozwoju nocnym nie będę tym razem pisała, bo ostatnio pochwaliłam i mnie trochę pokarało ;) Wspomnę tylko, że każda noc jest dla nas wciąż wielką niewiadomą... Choć chyba mimo wszystko jest coraz lepiej. I nie, wcale nie dlatego, że Laura lepiej przesypia noce tylko my (a przynajmniej ja :)) powoli się do tego stanu przyzwyczajam. 

Z naszych nowinek... 

W ubiegły weekend niespodziewanie odwiedził nas nasz dobry znajomy z Poznania - Turek. Biedaczek stęsknił się za ojczyzną i cały swój roczny urlop wykorzystuje jeżdżąc po Turcji. Przy okazji zahaczył o nas. Dziwnie się poczułam widząc go tutaj. Tak jakbym trochę znalazła się w Polsce. Znajomy przyjechał do nas późno wieczorem. Laura już spała. Oczywiście szykowała się nocna posiadówka i to na polską nutę, czyli z procentami. Niestety musiałam sobie odpuścić. H. bawił się w najlepsze, a ja walczyłam z dość marudną w tę noc córcią. Cóż, sama się na ten świat nie pchała... 

Następnego dnia H. odchorowywał imprezową noc, ale na trzeci dzień znalazło się też trochę przyjemności dla mnie. Wyskoczyliśmy wszyscy na śniadanie do restauracji pięknie położonej nad rzeczką. Laura większość wypadu przespała. Gdy obudziła się pod koniec przeżyłam mały dreszczyk emocji, ale na szczęście była w niezłym humorze :) Nakarmiłam ją przy gęsiach (fajnie tak na łonie natury! ;)), a potem przytuliłam do siebie i tak bez marudzenia wytrwała do końca spotkania. 

Takie wypady są dla mnie niesamowitą odskocznią od domowej monotonii. Łapię wtedy trochę powietrza i siły by przeżyć kolejne dni :)

Zaliczyliśmy też odwiedziny części rodziny H. Za jednym razem. Na szczęście kulturalnie uprzedzili, że chcą przyjechać. Z racji, że nasze mieszkanko jest niewielkie, uzgodniłam, że spotkamy się u teściów. Wszystko przebiegało całkiem sprawnie, choć musiałam troszkę wywalczyć wcześniejszą godzinę spotkania, bo nikt nie widział niczego nienormalnego w tym, by przyjechać do wciąż wtedy noworodka około 20. No sorry Batory, ale tym razem to inni powinni podporządkować się pod nas, a nie odwrotnie. Krewni nie rwali się do całowania małej, czego najbardziej się obawiałam, ale Mała przechodziła z rąk do rąk. Jak ta kwoka łaziłam za nią, dostając lekkich palpitacji za każdym razem, gdy główka nie była trzymana tak jakbym tego chciała. Nawiasem mówiąc, nie wiem, czy można zapomnieć obsługi niemowlaczka? Bo H. zwraca uwagę nawet własnej mamie (matki dwójki dzieci!) by lepiej trzymała główkę. W końcu Mała została ululana przez ciotkę więc usiadłam sobie w innym pokoju. Za chwilę teściowa tonem sugerującym, że coś jest na rzeczy zakomunikowała mi, że ciotka uśpiła i przykryła kocem Laurę i mam przyjść zobaczyć jak pięknie śpi. Idę, a tam Laura leży owinięta w 1) kocyk, który używamy by przykryć Małą na przejściach z samochodu do domu i 2) polarowy koc, którym przykryta była kanapa, tak, że niemal jej nie widać. Przypomnę, że był już wieczór i na przejście do auta mieliśmy wspomniany jeden kocyk. Oghghgh, krew mi się zagotowała. Powiedziałam, że Mała się poci i że się teraz przeziębi jak wyjdzie taka zgrzana na zewnątrz przykryta połową tych okryć i odwinęłam bidulkę z tych warstwa zaznaczając, że ma tak leżeć. Ciotka mnie podsumowała, że dziecko trzeba ciepło owijać i te kolki i bóle brzuszka to są na pewno od tego, że Mała marznie. H. podsłyszał temat więc przez jeden dzień wałkowaliśmy to jak Małą ubierać. Wczoraj teściowa też nagadała mu, że Mała marznie i wszystkie jej dolegliwości stąd się biorą. H. wrócił do domu mocno wkurzony. Co najlepsze, moja mama daje nam zupełnie odwrotne rady, typu nie ogrzewajcie dodatkowo sypialni przed kąpielą, itp. Przekonałam go więc, żebyśmy nie dali się zwariować i z racji, że to my jesteśmy rodzicami, kierujmy się własną intuicją. Na razie się ze mną zgadza :)

Wczoraj z kolei byliśmy na szczepieniu - druga dawka przeciwko żółtaczki. Jezzzu, jaki był ryk. Serce mi znowu pękło na milion kawałków, chociaż to przynajmniej trwało krótko - nie to co pobieranie krwi. Pielęgniarka jednak uprzedziła, że za miesiąc mamy trzy szczepionki więc będzie hardcore. Dałabym się ukłuć sto razy, żeby tylko oszczędzić Orzeszka...

Przy okazji było mierzenie i ważenie. Laura urosła 3cm, czyli mierzy teraz 51cm i wg pielęgniarkowej wagi waży 4,5kg (!). Czyli w niecały miesiąc miałaby przytyć kilogram. Nie wiem czy w to wierzyć, bo z doświadczenia już wiemy, że te pielęgniarkowe pomiary są trochę mało wiarygodne... W poniedziałek jedziemy na kontrolę dziecka miesięcznego do pediatry, to może dowiemy się czegoś więcej.

Pielęgniarka z kolei przestraszona tym, że mimo ochłodzenia pogody przyszłam w klapkach, zaczęła mnie zagadywać w sprawie ubierania Małej. Powiedziała, że wie, że my w Europie tak lekko ubieramy dzieci i że to bardzo dobrze, bo są potem bardziej odporne. I że nie mam słuchać rad teściowej :D :D :D Heheh, szkoda, że H. akurat wyszedł z gabinetu i tego nie słyszał :)


czwartek, 23 października 2014

Proza życia codziennego

Za nami 3 tygodnie!

Cóż, nie będę ściemniać, że zawsze jest różowo - mamy za sobą lepsze i gorsze dni i noce, ale w ogólnym rozrachunku wychodzimy zdecydowanie na plus! Nie chcę co prawda chwalić dnia przed zachodem słońca, ale wydaje mi się, że zrobiliśmy spory postęp w funkcjonowaniu Laury w nocy, a raczej jej przechodzenia w tryb stand-by ;) Po kąpieli/toalecie około 20 z większymi lub mniejszymi oporami Laura zasypia i śpi pięknie do mniej więcej 1. Te 4 godzinki są dla nas niezwykle cenne. H. jeszcze uparcie walczy by podtrzymywać normalny lifestyle i gdy Laura zostanie odłożona do łóżeczka zasiada wygodnie przed komputerem i zajmuje się "swoimi sprawami". Cóż, ja też na początku tak próbowałam, ale z racji, że dalsza część nocy stoi wciąż jednak pod znakiem zapytania wolę nie ryzykować i dlatego sama też kładę się spać. Po tych kilku godzinkach snu moje pokłady cierpliwości znacznie się zwiększają, na czym wszyscy dobrze wychodzimy ;)

Po 1 Laura budzi się mniej więcej co 2,5h, ale coraz rzadziej urządza nam maratony 2-godzinne płaczu, wiercenia się i stękania. Dziś mamy za sobą właśnie taką udaną noc. Pobudki oczywiście były, ale przystawienie do cyca i krótkie pokołysanie i już mogłam Orzeszka odłożyć do łóżeczka. Z kolei od około 7 zaczyna się już stękanie i kwękanie, więc nie ma zmiłuj się - wstajemy. H. odsypia swoje nocki, a my urządzamy sobie babskie przedpołudnia.

Czasem bywają miłe, czasem  mniej ;) Czasem Laura po godzince aktywności znowu zapada w sen, a ja mogę się ogarnąć i zjeść śniadanie. Czasem jednak córcia nie jest tak wyrozumiała. Dzięki takim porankom nauczyłam się maksymalnie wykorzystywać każdy moment i tak Laura zapada w 5min. letarg - myję zęby jednocześnie siedząc na toalecie. Po ukojeniu stękania i kwękania nadchodzi kolejny letarg - ubieram się nakrywając do stołu. I tak aż w końcu Mała padnie na dobre :)

Dlatego też dziewczyny, przepraszam, że nie ma mnie tu za wiele. Tzn. jestem - w czasie karmienia czytam Wasze  blogi, staram się na bieżąco komentować, ale często nie starczy mi już siły, żeby napisać swój własny post. Gdy Laura zapada w mocniejszy sen, szybko załatwiam jakieś krótsze tłumaczenia lub zwyczajnie zapadam przed telewizorem i cieszę się chwilą :)

Z nowinek rodzicielskich - 1) rozszyfrowałam prutki, czyli wiem już kiedy warto zajrzeć do pieluszki, 2) coraz lepiej rozumiem komunikaty płaczowe i 3) H. coraz bardziej przyzwyczaja się do roli taty. Przede wszystkim już tak nie schizuje. I nie, nie myślcie sobie, że powodów do kolejnych schiz nam brakuje :) Ostatnio na tapecie mamy problem kupkowy i kolki. A jakże, żadnego rodzica chyba ta zmora nie ominie. Otóż pewnego wieczora po całkiem udanym dniu i uśpieniu Małej, siedzimy sobie uśmiechnięci i podsumowujemy dzień. Przeglądam sobie nasz Dzienniczek Maluszka, w którym notujemy wciąż długość drzemek, karmienia itp. i ze zdziwieniem zauważam, że - kurde, kupa była tylko jedna i to o świcie! Całą noc słuchaliśmy stękanie, normalnie jak w szalecie. Laura przy tym nie była jakoś specjalnie marudna, tylko widać było, że się mocno męczy. Bidulka próbowała coś z siebie wycisnąć całą noc i cały następny dzień i nic! Dodam, że nie wprowadzałam niczego nowego do mojego jadłospisu. Próbowaliśmy jej jakoś pomóc, a to masażem, a to kładzeniem na brzuszku, a to ciepłym okładem na brzuszek. Wieczorem zdecydowaliśmy się nawet na mikroczopek. Ta cholera też nie pomogła. H. oczywiście przekopuje internety i co się okazuje? Turcy są w temacie kupkowym o wiele bardziej wyluzowani niż my. Oni tutaj twierdzą, że dziecko na piersi może nie robić kupki nawet tydzień i nie ma się czym martwić! No, ale to pewnie dlatego, że baby wpieprzają tutaj dokładnie wszystko, to pewnie są przyzwyczajeni do takich dolegliwości dzieci.

Ostatecznie Laura poradziła sobie sama, ale dnia następnego. Jak na razie kupkuje sobie raz na dzień, ale nie wygląda na nieszczęśliwą więc nie panikujemy. Chociaż patrząc na ilości mleka, które wypija człowiek łapie się za głowę gdzie ona to wszystko mieści!

Druga schiza to kolki. To znaczy podejrzewam kolki. Ładnie sobie pije mleczko i nagle jest odrzucenie od cycka, prężenie i ryk. Ryk również z cyckiem w buzi. Odbijamy, przystawiamy się znowu i to samo. Dodam, że takie atrakcje miewamy głównie w nocy i trochę nad ranem, kiedy nasze zmęczenie najbardziej daje o sobie znać. Zaczęłam podejrzewać kolkę, chociaż wujek Google twierdzi, że te pojawiają się dopiero u 6-tygodniowego bobasa. Z Polski przywiozłam sobie Espumisan i Delicol, ale jakoś utrwaliło mi się, że obydwa lekarstwa można podawać dopiero miesięczniakowi. Dopiero, gdy przeczytałam u Mariki o zbawiennym działaniu Delicolu, spojrzałam na ulotkę i dowiedziałam się, że można podawać i to od urodzenia. H. na początku miał obiekcje, bo gdzieś tam przeczytał o działaniach ubocznych leków antykolkowych (oh, ten przewrażliwiony tatuś!), ale w końcu uległ. I chyba jest poprawa. Mała przede wszystkim lepiej sypia i już tak nie cuduje przy cycku. Chociaż zastanawia mnie jedno - doświadczone Mamusie, pewnie będziecie wiedzieć. Ile razy można ten Delicol podać? Bo na ulotce napisane jest tylko, że przed każdym karmieniem, u nas 5 kropelek. Ale skoro karmimy się ponad 10 razy dziennie to co? 50 kropelek na dzień???? Jak dla mnie to brzmi jak zdecydowanie za dużo. Na razie podajemy jej trzy razy dziennie, wolałabym ją tak nie faszerować lekarstwami.

Z innych osiągnięć - mamy za sobą pierwszy wypad z Małą do Marmaris :) Musiałam trochę przycisnąć H., bo miał opory. Ale udało mi się go namówić perspektywą wyjazdu za miesiąc do Stambułu (po polski paszport dla Laury) i później do zimnej Polski. Laura większość wypadu przespała. Gdy tylko H. odpala silnik, ta odlatuje do krainy słodkich snów. W Marmaris po krótkim spacerku wpadliśmy na kawkę do ulubionej kawiarni. Gdy już prawie kończyliśmy swoje kawki, Mała się obudziła. Spokojnie sobie ją nakarmiłam, choć wtedy jeszcze jechaliśmy bez Delicolu i trochę mnie to kosztowało nerwów by wymanewrować cyckiem i jej buźką pod chustą do karmienia. Po karmieniu jednak Laura zdecydowała się zademonstrować siłę swoich płuc i ryyyyk. H. od razu poczęstował mnie spanikowanym wzrokiem i poleciał zapłacić rachunek. Powiedziałam mu, że chyba nie wywalą nas z kawiarnianego ogródka za to, że dziecko się rozpłakało, ale ten był już z wózkiem na chodniku :D Co śmieszne, po około 5 minutach Mała znowu zasnęła :)
No, ale z racji, że to był pierwszy dalszy wypad - zaliczam go do udanych ;)

Obym też mogła to powiedzieć o wypadzie do Stambułu. Mamy do przejechania niemal 1000km, ale innego wyjścia nie ma. Jedziemy, żeby wyrobić Małej polski paszport - bez niego wizyta w Polsce w grudniu nie byłaby możliwa. Rozmawiając z konsulem starałam się go namówić na wizytę jednego rodzica, myśląc oczywiście o H. Konsul to facet z poczuciem humoru - odpowiedział mi, że owszem, skoro córka jest taka malutka to możemy zrobić wyjątek i ... pani jako polski obywatel może przyjechać sama :D :D :D Miałam ochotę mu odpowiedzieć, że gdybym mogła pożyczyć mężowi cycki to pewnie byłoby to dla nas ułatwienie. Konsul obiecał mi za to, że paszport wydadzą nam w ciągu jednego dnia, no ale przyjechać trzeba. 19 listopada mamy więc w planach wycieczkę.

Dobra, lecę, bo przedpołudniowa drzemka właśnie się skończyła!
pierwszy wspólny wypad "za miasto"


Orzeszek

czwartek, 16 października 2014

Mama super power

Dni mijają nam powoli. 

Laura coraz bardziej rozkręca się w swoim bobasowym świecie. Coraz mniej śpi, coraz więcej się rozgląda i staje się mądrzejsza. Leżąc na brzuszku pięknie podnosi główkę, potrafi utrzymać z nami kontakt wzrokowy no i rośnie jak na drożdżach :) Właśnie odłożyłam pierwszą porcję za małych ubranek. 

My pomału odnajdujemy się w roli rodziców. Oczywiście doskwiera nam brak snu. I tak jak ja jadę jakoś na moim mama-super-extra-power, dzięki którym po zarwanej nocy wciąż potrafię być aktywna cały dzień i z uśmiechem na twarzy zajmować się dzieckiem, tak H. snuje się po kątach do południa wykorzystując każde 10 minut na dosypianie. 

H. jest córką po prostu zauroczony. Uwielbia się z nią tulić, pęka z dumy, gdy uda mu się ją uśpić, tęskni, gdy Mała śpi dłużej i z tej tęsknoty chodzi co chwilę do niej zaglądać. Moje serce rośnie. Mamy też za sobą pierwszą wizytę u teściów. Teściowa przez cały czas mówiła do Małej tak cienkim głosem, przechodzącym aż w pisk, że Laura w końcu się chyba wystraszyła. Teściowa ruszyła do uspokajania wnuczki, ale z marnym efektem. H. widząc to wziął Laurę na ręce, a ta natychmiast się uspokoiła. Ah, jaki był z siebie dumny :)))

Laura przez cały czas reguluje sobie rytm dnia. Jej drzemki nie są już tak długie i nie śpi też kamiennym snem, choć wciąż lepiej śpi w ciągu dnia niż w nocy :) Każda noc to dla nas niewiadoma. Czasem bywa całkiem ok, z pobudką około północy, potem między 2 i 3 i dalej 4-5 i 7-8  spokojnym snem. Czasem jednak od 4 Laura funduje nam pobudki co 30-40 minut i prężenie przy karmieniu plus piskliwy płacz nie wiadomo z jakiego powodu i wtedy też, przyznaję bez bicia - przeżywam ciężkie chwile. Ledwo co poczuję senność i uda mi się zapaść w lekki letarg, słyszę, że właśnie muszę wstać. Poza tym Laura śpi głęboko i zupełnie bezgłośnie do północy. Potem zaczyna się stękanie, machanie łapkami i robienie kupy :D 

No, ale podobno pierwszy miesiąc jest najtrudniejszy, czyż nie? :-)

Bo nie wiem na jak długo starczy mi tej bonusowej adrenaliny ;-]



poniedziałek, 13 października 2014

Kompromisy

Dni mijają nam powoli. W piątek byliśmy na kolejnym badaniu kontrolnym u pediatry. Tym razem pani doktor miała dla nas same dobre wieści. Przede wszystkim już na oko stwierdziła, że żółtaczka przechodzi. Bardzo mnie to ucieszyło, bo jak tylko pomyślałam o kolejnym pobieraniu krwi z piętki robiło mi się słabo. Teraz wreszcie mamy szansę by pozbyć się siniaków z malutkich nóżek... Poza tym pani doktor powiedziała, że Laura wygląda na szczęśliwego bobasa czym połechtała moją ostatnio nieco urażoną matczyną dumę. Zbadała też główkę Orzeszka. Niestety opuchlizna po próżnociągu, choć już mniejsza, wciąż się utrzymuje, dlatego też zostaliśmy wysłani na USG, bo zbadanie tylnego ciemiączka ręcznie okazało się niemożliwe. USG jednak nie wykazało żadnych nieprawidłowości, pozostaje więc czekać aż opuchlizna sama zejdzie. Oprócz tego Mała przybrała w ciągu ostatniego tygodnia aż 200g, czyli przekroczyła już swoją wagę urodzeniową i waży teraz 3530. Nom, to tyle byłoby w temacie, że niby moje mleko jest za chude (co nie omieszkałam się wypomnieć teściowej :)). Na koniec lekarka skontrolowała pępek. Byłam cała zestresowana z tego powodu, bo dzień wcześniej podczas przewijania H. dojrzał tam jakąś wydzielinę, jakby bezbarwny płyn i nieopatrznie klapnął, że jeśli okaże się, że to będzie infekcja to na pewno przyczyną są kąpiele Laury, przy których tak się upieram (uprzedzam Wasze pytania - podczas kąpieli nie moczyłam pępka, ale też nie panikowałam gdy woda zbliżyła się na kilka centymetrów do opatrunku lub kropelka na niego spadła). Pediatra po obejrzeniu pępka stwierdziła jednak, że wisi już na przysłowiowym ostatnim włosku i go ukręciła. Pamiętam, że któraś z Was niedawno pisała o ukręcaniu pępka i aż mnie wtedy dreszcze przeszły. Ale gdy zobaczyłam jak lekarka zabiera się za tą czynność na córkowym pępku poczułam tylko radość, że pozbędziemy się dziadostwa :D Ukręcony pępuszek został zdezynfekowany i zaklejony. Wczoraj wieczorem mieliśmy zdjąć opatrunek i więcej nie zaklejać. Dzisiaj jednak zauważyliśmy, że pępek podrażniony przez pieluszkę trochę krwawił. Psiknęłam więc octeniseptem i zakleiłam go gazą. Na marginesie tylko wspomnę, że dla H. jest to oczywiście kolejny świetny powód do dalszego schizowania się i słuchania wszystkich ludowych mądrości. Teściowa poradziła mu, byśmy posmarowali pępek oliwą z oliwek, co niby pomoże mu się zagoić. Kategorycznie odmówiłam takich eksperymentów, ale co się nasłucham to moje...

Staram się dogadać z H. bazując na kompromisach, aczkolwiek nasze wyobrażenia o wychowaniu dziecka są mocno zróżnicowane kulturowo :-] I tak na przykład wciąż walczymy o to czy małą przykryć polarkowym kocem czy flanelową pieluszką, czy założyć czapeczkę czy nie, czy założyć niedrapki, itp... Przy tym wszystkim wciąż zmierzam się z chwilami, gdy H. ogarnia kompletna panika, np. gdy Mała drze się w niebogłosy podczas kąpieli lub gdy wkurzona, że cycek nie czeka przy jej twarzy zaraz po przebudzeniu wykonuje sobie masaż twarzy wymachując przy tym niebezpiecznie wciąż ostrymi pazurkami. Lub gdy podczas spaceru wiatr zawieje nie z tej strony co trzeba, albo słońce zacznie padać na Laury buźkę. Oj wymieniać mogłabym długo. I tak jak cieszy mnie jego troska o córkę tak tych momentów paniki mam już serdecznie dość. Dopiero co trochę wyluzował po żółtaczce i pozwolił mi wreszcie karmić Małą na żądanie (ale to pewnie dlatego, że Mała żąda cycka zazwyczaj częściej niż co 2h :D), a już znajduje sobie kolejne powody do stresu. A jak już nic nie może znaleźć to zaczyna gdybać, że gdybyśmy nie zmienili lekarza to może doktorek Ali nie użyłby próżnociągu... I tak w koło Macieju!

Oprócz tego wszystkiego muszę tutaj przyznać, że H. bardzo mi we wszystkim pomaga. Wstaje nieraz w nocy do Laury i gdy ta już jest nakarmiona jak bąk i przewinięta a wciąż nie śpi - przejmuje pałeczkę. Laura uwielbia leżeć na brzuszku na jego klatce piersiowej, H. wykonuje jej tam jakieś tajskie masaże. To są takie ich chwile, do których się nie wtrącam. Małej jest na pewno u niego dobrze, bo najczęściej dość szybko odlatuje w ramiona Morfeusza. 

H. pomógł mi też bardzo ogarnąć turecką rodzinę. Przed porodem wielokrotnie wizja odwiedzin rodziny była powodem do kłótni i bardzo się obawiałam jak to będzie wyglądało. Życie jednak zweryfikowało wszystko samo. Z racji, że poród odbył się w tą samą noc, w którą zmarł nasz dziadek widok teściów w chwili, gdy przewozili mnie z Laurą z sali porodowej na poporodową wcale mnie nie wkurzył, a z pewnością tak by było gdyby okoliczności były inne. No, może mogli poczekać jeszcze te parę godzin, żebym doszła do siebie i żebyśmy mogli spędzić te magiczne pierwsze minuty tylko w trójkę, ale fakt śmierci dziadka wszystko zmienił. Teście mieli tego dnia pogrzeb, musieli zająć się organizacją wszystkiego więc wszystko wydawało się zrozumiałe. Poza tym narodziny Laury były dla nas wszystkim promyczkiem szczęścia w tym smutnym dniu, w szczególności dla teściowej, która dopiero co straciła ojca. Teście na szczęście zostali z nami być może z pół godziny i po upewnieniu się, że mamy się dobrze i niczego nam nie brakuje sobie pojechali. Wrócili po południu z babcią. Tutaj jednak H. stanął na wysokości zadania i po tym jak każdy rzucił na Małą okiem zaprosił ich do części pokoju dla gości i zamknął za sobą zasuwane drzwi, tak że praktycznie byłam z Laurą sama. 

Następnego dnia w drodze do domu zatrzymaliśmy się na chwilę w wiosce babci-wdowy, by ta mogła na chwilę zobaczyć prawnuczkę przez okno samochodu. Wtedy też zabraliśmy ze sobą teściową by ogarnęła sprawy kuchenno-żywieniowe. I tak to się właściwie zaczęło. Wszyscy oczekiwali, że po porodzie będę leżała plackiem w łóżku, na co ja w ogóle nie miałam ochoty. Podobno Turczynki tak właśnie robią, a ich matki zajmują się domem, jedzeniem i w odpowiednim momencie podają im dziecko do karmienia. Cóż, mnie to się w głowie nie mieściło. Laura w pierwszych dniach głównie spała więc chyba bym w tym łóżku zakwitła z nudów. Teściowej przekazałam jedynie kuchnię. Na początku teściowa zajmowała się tylko jedzeniem. Widziałam, że trochę się męczy z tym wszystkim, bo miała w planach gotowanie dla mnie fasoli, soczewicy i innych wzdymających tureckich specjałów, których kategorycznie odmówiłam bojąc się kolek i innych dolegliwości. Niestety turecka kuchnia to głównie warzywa wzdymające plus warzywa smażone i smażone mięso. Starałam się jej podsuwać pomysły co mogłabym zjeść, ale to tylko martwiło ją, że jedząc tak kiepsko stracę mleko lub w najlepszym wypadku będę je miała, ale chude.Temat żywieniowy wciąż jest między nami igłą zapalną, ale teraz gdy wszyscy przekonali się, że Laura ładnie przybiera na wadze trochę dali mi spokój :)

Pierwszego dnia w domu, ledwo co rozpakowaliśmy walizkę, pojawili się pierwsi goście - babcia, która odwiedziła nas już rano w szpitalu i jej siostra. Tej siostry w ogóle nie znałam, nie wiedziałam co to za kobieta. Ta wizyta maksymalnie podniosła mi ciśnienie, więc wykorzystałam moment gdy Mała zaczęła szukać cycka i zabrałam ją do sypialni na karmienie. Po chwili przyszła teściowa prosząc bym wyszła na chwilę do ciotki z Laurą, bo ta czeka z pieniążkiem dla Małej. Odpowiedziałam, że pieniążek może zostawić H., a ja się nigdzie nie wybieram. Po tej wizycie H. stanowczo powiedział rodzicom, że nie chcemy wizyt żadnych obcych osób.

Z czasem wizyty teściowej zaczęły być coraz dłuższe i co więcej, zaczął dołączać teść i siostra męża. Co najlepsze, H. wręcz domagał się ich obecności, w szczególności teściowej i kazał mi mówić jej co jest do zrobienia. Hmmm... dla mnie była to sytuacja arcyniezręczna, bo 1)nie mam w zwyczaju wyręczać się innymi, 2)w domu było mnóstwo rzeczy do zrobienia - pranie, prasowanie, sprzątanie, 3)teściowa wszystkie te czynności mocno zaniedbuje nawet w swoim domu :) Nie chcę jej tu osądzać, bo w końcu bardzo nam pomogła i wciąż pomaga, ale jej styl prowadzenia domu różni się na potęgę od mojego :) I po prostu przez gardło nie mogło mi przejść "Mamo, poprasuj te rzeczy" również z wagi na szacunek jakim ją darzę. H. z kolei nie miał żadnych oporów by dzwonić i z pretensją w głosie dopytywać kiedy przyjdzie nam ugotować kolację :D Chciałam go trochę wyhamować, ale H. twierdził, że w Turcji to zupełnie normalne i gdy ona urodziła jego i jego siostrę również leżała w łóżku przez tydzień (po porodzie sn) i jej mama tak się przy niej uwijała. Na  nic zdały się argumenty, że ja niczego takiego nie oczekuję, a wręcz przeciwnie, wolałabym żebyśmy czas ten spędzili sami. W międzyczasie poziom schizy H. spowodowany żółtaczką osiągnął apogeum i zaczął swoją mamę wołać do nas nawet wówczas, gdy zapas jedzenia mieliśmy przynajmniej na kilka dni, ale twierdził, że czuje się SPOKOJNIEJSZY, gdy teściowa jest z nami. Pozwolę sobie tylko przypomnieć, że nasze mieszkanie jest naprawdę malutkie, w salonie miejsca siedzące mamy praktycznie tylko na niewielkim narożniku. Gdy położę się na nim ja z Laurą i jeszcze usiądzie H. miejsca siedzące się tak naprawdę kończą. 

Problem rozwiązał się w święta, gdy jechaliśmy z Małą na kontrolę poziomu bilirubiny. Tego dnia czułam się naprawdę źle. Szwy ciągnęły mnie niemiłosiernie, zaczęłam się nawet obawiać, że dostałam jakiejś infekcji. Tak jak do tej pory miałam problem jedynie z siadaniem, tak tego dnia ledwo chodziłam. W szpitalu wstąpiliśmy na porodówkę i kazałam się obejrzeć położnej. Na szczęście nie stwierdziła żadnego stanu zapalnego. Po powrocie do domu położyłam się na wspomnianym narożniku, tym samym zajmując 1/2 miejsc siedzących. Czułam się źle, najlepiej leżałabym rozkraczona w samych siateczkowych majtach albo i bez. A akurat tego wieczoru teściowa i szwagierka czekały na teścia aż ich odbierze i będą mogły pojechać do babci, u której po śmierci dziadka codziennie nocowały. Jak na złość teściowi coś się przedłużało i nie przyjeżdżał. Ten wieczór to była dla mnie męczarnia, gdy sobie pojechały aż się popłakałam i jeszcze raz wytłumaczyłam H. że ciągła obecność teściowej wcale nie poprawia mojego komfortu. Poza tym widziałam też, że teściowa chce ten czas spędzić ze swoją dopiero co owdowiałą matką, co w zupełności rozumiałam. H. na szczęście tym razem załapał o co chodzi i obiecał przeorganizować wszystko.

Słowa dotrzymał.

Teraz teściowa najczęściej gotuje dla nas u siebie w domu, a H. odpowiada za transport. Jestem jej bardzo wdzięczna za pomoc, bo pomimo że czuję się już naprawdę dobrze, zwyczajnie nie mam czasu na stanie przy garach. Sprzątanie mieszkania, prasowanie&pranie i wszystkie inne czynności ogarniamy z H. sami i całkiem sprawnie nam to idzie. 

Reszta rodziny powstrzymała się od wizyt, co również bardzo doceniam i czym jestem ogromnie pozytywnie zaskoczona. Nasi sąsiedzi - żona kuzyna męża z rodziną wpadli zobaczyć Laurę pierwszego dnia w domu wieczorem, ale wizyta trwała dosłownie kilka minut. Zapewniła o gotowości do wszelkiej pomocy i sobie poszła. Podobnie ciotka z dołu. Druga ciotka spotkawszy H. na klatce schodowej przeprosiła, że nie przychodzi i wytłumaczyła, że pomyślała, że lepiej byśmy najpierw doszli do siebie po porodzie (woooow! :)) Przy tym wszystkim każdy (łącznie z teściami) trzyma się od Laury na bezpieczną odległość, tzn. zachwycają się nią bez zbędnego brania na ręce czy całowania. 

W Turcji jest tradycja urządzania modlitw za zdrowie dziecka 40 dni po jego narodzinach i taki obrządek urządzi również teściowa. Myślę, że pozostali ciekawscy czekają na ten moment. 

Okazało się więc, że niepotrzebnie panikowałam. Wszystko potoczyło się całkiem po mojej myśli, a to co odbiegało od mojego wyobrażenia, z racji na śmierć dziadka jakoś niespecjalnie mnie wkurzyło. 



PS. Dziewczyny, lepszy wózek z dziewuszką czy wcześniejsze ptaszki? Mamy z H. różnicę poglądów więc obiecałam mu zapytać się Czytelników :)

środa, 8 października 2014

Pierwszy wspólny tydzień

Ależ ten czas leci! Za nami pierwszy tydzień spędzony w trójkę. Tak naprawdę dopiero teraz łapiemy oddech, bo pierwsze dni po wyjściu ze szpitala minęły nam na nerwowej walce z bilirubiną. Nie wiem co prawda jaki jest teraz jej poziom, ale widać znaczną poprawę. Nawet gołym okiem można zauważyć, że Laura nie jest już takim żółtym kurczaczkiem, białka oczu też wracają do swojej normalnej barwy. W poniedziałek planujemy ponownie pojechać do pediatry by sprawdziła opuchliznę na główce po próżnociągu. 

Od kiedy poziom bilirubiny spadł, H. przestał się tak (no może jeszcze nie całkiem) schizować i wreszcie zaczynamy odczuwać pełną radość z rodzicielstwa. 

Nie chcę się chwalić, ale Laura jest przesłodkim bobaskiem. Przede wszystkim bardzo ładnie ssie pierś, co raduje moje serce. Pierwszy tydzień karmienia zaliczam do dość bolesnych w tym temacie, tym bardziej, że miałam nad sobą H. i pediatrę z batem by karmić ją co bite 2 godziny. Moje sutki przeszły małą drogę krzyżową, ale teraz z każdym dniem jest coraz lepiej. Po pierwszym zaciągnięciu się jest już całkiem ok, w nocy nawet muszę uważać, bo zdarza mi się przysnąć podczas karmienia. 

Jak już wcześniej wspominałam, Laura ogólnie fajnie nam przesypia dni i noce, jedynie nad ranem od godziny przeciętnie 6 urządza mi mały maraton pierś-kupa-przewijanie-pierś-czkawka-pierś-prutki-bujanie&lulanie-łóżeczko,płacz, itp... Przyjmuję to jednak z pokorą, w końcu to noworodek i powtarzam sobie w takich chwilach "sama chciałaś". Gdy już zaśnie, wystarczy, że popatrzę na jej słodką niewinną buźkę i spokojny sen, jakim śpią chyba tylko takie malce, i cała irytacja mi przechodzi. 

Od czasu gdy bilirubina spadła, przestaliśmy też budzić ją co 2h. Teraz Laura tak naprawdę sama reguluje sobie tryb dnia i nocy. Budzi się mniej więcej co 3h. Cycka oczywiście chce za każdym razem. Ostatnio zauważyłam, że zaczęła też czasem traktować go jak smoczek, na co staram się nie pozwalać, ale same wiecie ile ode mnie zależy... :) 

Kilka razy w ciągu naszych maratonów porannych zaczęła też wypluwać cycka i się trochę prężyć, potem płacz i znowu pośpieszne szukanie cycka. Czy to możliwe, że to kolka? W necie wyszukałam, że te zdarzają się dopiero od 6 tygodnia, więc nie wiem już czy coś jej dolegało czy po prostu marudziła. Na wszelki wypadek zweryfikowałam jeszcze raz, ku rozpaczy teściowej, moją dietę i teraz nie jem już nic smażonego, tylko lekkie gotowane dania, makarony, ziemniaki, zupy jogurtowe. Dzisiaj sytuacja się nie powtórzyła, więc może to była przyczyna.

Mamy też za sobą pierwszy spacer :) Minął troszkę nerwowo, bo H. oczywiście zeschizował się z jakiegoś, nie pamiętam już nawet jakiego, powodu. A, przepraszam, pamiętam! Dookoła naszego domu ulice wyłożone są niestety niezbyt równą kostką brukową - tzw. kocimi łbami. Żeby dojść do asfaltu trzeba przejść około 400 metrów. H. puścił focha, że Małą tak trzęsie i już była nerwówka. Staram się w takich chwilach zachować anielską cierpliwość i tłumaczę co i jak, ale czasem nie ukrywam, że sporo mnie to kosztuje. 

Oprócz spacerów H. schizuje się też kąpielami Laury. Kąpiemy ją co drugi dzień - to kompromis między nami. H. trzyma Laurę, a ja ją myję. Nie sposób wyliczyć co niepokoi H, podczas tej czynności - a to że marznie, a to że zamoczę pępek, a to że Mała drze się jak potępieniec... Cała akcja w wodzie trwa tak naprawdę z 3-4 minuty, bo przez to wszystko przyspieszam z całych sił. A i tak już kilka razy powiedziałam mu, żeby wyszedł z pokoju, bo przez jego zdenerwowanie ja też zaczynam się stresować. I ku pamięci, zaliczyliśmy już siku do wanny i siku na mamę. 

Codziennie pstrykamy jej zdjęcia i gdy śpi, stajemy nad nią i zachwycamy się naszym cudem.

Jestem szczęśliwa. 



poniedziałek, 6 października 2014

Święto Ofiarowania

Od trzech dni Turcja wraz z całym światem muzułmańskim świętuje swoje drugie najważniejsze święto, czyli Święto Ofiarowania. Jest to taka muzułmańska wersja Wielkanocy, tylko muzułmanie biorą sobie ją bardziej dosłownie :S Symbolika tego święta idealnie oddaje to jak islam i chrześcijaństwo są tak naprawdę do siebie podobne. Tak, tak.. przynajmniej w swoich pierwotnych założeniach. Otóż święto to upamiętnia posłuszeństwo proroka Abrahama, który lojalnie wypełniając wolę Allaha gotowy był złożyć w ofierze swojego własnego syna. Allah jednak widząc jego oddanie, pozwolił mu poświęcić baranka zamiast dziecka. Znacie skądś tą historię? :)

Nom, i muzułmanie właśnie to świętują. Tylko, że baranek na świątecznym stole niestety nie jest tutaj z masła, tylko z krwi i kości, a właściwie z mięsa... :/// Turcy, jak muzułmanie na całym świecie, składają w pierwszy dzień tego święta ofiarę w postaci kozy, barana lub krowy. Im bogatsza rodzina, tym poświęcane zwierzę jest większe. W miastach już na miesiąc przed tym świętem w specjalnie wyznaczonych miejscach powstają targi zwierząt przeznaczonych na ofiarę. A w przeddzień święta na wsiach w większości przydomowych ogródków można zobaczyć nieszczęśnika czekającego na rzeź. Coraz więcej Turków decyduje się na powierzenie zarżnięcia ofiary rzeźnikom. Wówczas nie ogląda się całego rytuału zarżnięcia, tylko o umówionej porze odbiera już oprawioną i poćwiartowaną ofiarę z rzeźni. Niestety wciąż jest też sporo tradycjonalistów, którzy albo porywają się z nożem na ofiarę sami, albo wołają rzeźnika do swoich ogródków. 

Czy muszę pisać, że to ogólnie M A S A K R A???

W wiadomościach często pokazują, jak poboczami ulicy leje się krew ofiar, jak wody Bosforu przy brzegu zmieniają kolor na czerwony, jak koty latają z jelitami i jak ludzie doznają wypadków podczas zarzynania ofiary. Albo jak krowa czy byk czując, że to ich ostatnie minuty zrywa się ze sznura i tratuje ludzi, którzy próbują ją w szaleńczym pościgu złapać.

Sam rytuał zarzynania oglądają całe rodziny, włączając w to dzieci. Podsumowując - najlepiej w pierwszy dzień święta nie wychodzić z domu i nie włączać telewizora. 

Staram się uszanować to święto, tłumacząc sobie, że taką mają tradycję i gdyby się głębiej zastanowić, zabijanie karpia lub, o zgrozo, trzymanie go w wannie przed Wigilią też nie jest bardzo humanitarne... Ale serce mi się kraja na widok ofiar czekających na rzeź. W końcu to biedna kózka, baranek czy krówka.... Nie jestem wegetarianką, ale w to święto mięso staje mi kością w gardle.

A co się robi z mięsem? Ci, którzy składają ofiarę w ogródkach, pierwszy dzień świąt spędzają na jego dzieleniu, krojeniu, siekaniu i rozdzielaniu. Porcje mięsa rozdziela się wśród tych członków rodziny, których nie stać było na złożenie swojej własnej ofiary. Dobrze też jest oddać porcję biednym. W ten sposób muzułmanie wywiązują się z jednego z najważniejszych przykazań islamu, tj. jałmużny. W międzyczasie trwają w najlepsze krótkie wizyty, które wszyscy sobie nawzajem składają. Goście przyjmowani są herbatą, cukierkiem i wodą kolońską, którą obmywa się tutaj dłonie.

W niektórych rodzinach przyrządza się mięsną ucztę, czasem świąteczne śniadanie. 

Ogólnie nie przepadam za tym świętem. Wolę święto zakończenia Ramadanu z pewnym klimatem i słodyczami. Za mięsem jakoś specjalnie nie przepadam, za podrobami w ogóle. A to główna atrakcja Święta Ofiarowania.

Teraz, gdy karmię piersią, staram się trzymać od świątecznych przysmaków z daleka. Niestety tutejsze kobiety bardzo się temu dziwią i co chwilę dostaję propozycję zjedzenia wątróbki czy smażonej koziny. 

A teraz anegdotka z wczoraj. Zostałam z Laurą w domu sama. Mała zmienia sobie chyba rytm dnia, nie jest już taką śpiącą królewną. Częściej się budzi i nie każdy sen jest tak twardy jak to było, gdy poziom bilirubiny utrzymywał się na wysokim poziomie. Za każdym razem, gdy już zasypiała, a to zwaliła nam się kupa, a to zaczęła czkawka. W końcu gdy już byłam pewna sukcesu, nagle gruchnął na całego dzwonek do drzwi. Raz, dwa, trzy... Odessałam Laurę od piersi, wywijając piruety by nie usiąść na szwach wstałam, lecę do drzwi z zamiarem opierdzielenia natręta, którym jak przypuszczałam jest rozpieszczony dzieciak kuzynów z mieszkania na przeciwko. Otwieram drzwi, a tam... babcia. "Przyniosłam ci śledzionę kozła. Zjedz sobie, to będziesz miała lepsze mleko." (!!!!!!!!).


niedziela, 5 października 2014

Jest postęp

Dziewczyny, przede wszystkim dziękuję Wam za Wasze podpowiedzi - bardzo mnie uspokoiły i utwierdziły w przekonaniu, że postępujemy słusznie.

Dzisiaj byliśmy na kontroli. Pojechaliśmy przygotowani na noc w szpitalu, a tymczasem poziom bilirubiny spadł do 11,8 :)))) wróciliśmy więc z uśmiechami na twarzy do domu. 

Moje serce raduje się podwójnie widząc też ogromną ulgę jaką poczuł H. Mam nadzieję, że teraz trochę wyluzuje i zacznie czerpać przyjemność z ojcostwa. 

Oczywiście poziom będzie trzeba jeszcze sprawdzać, ale skoro jest jakiś spadek to liczę, że dobijemy przynajmniej do poziomu, z którym wychodziliśmy ze szpitala, czyli 7,5. 

Podajemy dalej wodę, bo widzimy wyraźnie, że siuśków jest więcej. Laura zresztą i tak woli moją pierś :) Przy podawaniu wody robi tak przekomiczne miny, że czasem musimy sobie robić przerwy byśmy mogli się wyrechotać. 

Poza tym, idąc za Waszymi radami będziemy ją wystawiać do słońca. Dzisiaj jak na złość pogoda akurat dość pochmurna, ale rolety zostały pozwijane i czekamy na promienie słoneczka.

Buziaki :***


sobota, 4 października 2014

Młodą mamą być...

Mamą jestem od 6 dni. Laura to naprawdę dziecko anioł. Nie jest jakoś specjalnie wymagająca. Pięknie śpi, pięknie je, robi kupki i siusiu, pępek ładnie się suszy, ogólnie miód cud i orzeszki. W ciągu dnia głównie śpi. Staram się karmić ją na żądanie, choć ta moda nie dotarła chyba jeszcze do Turcji. W szpitalu kazano nam budzić małą co 2 godziny na karmienie. Wydało mi się to trochę torturą dla małej, ale H. skutecznie nastraszony, z zegarkiem w ręku pilnował pory karmienia. Mała czasem się obudziła, czasem jednak nic nie dawało klepanie po policzkach, łapanie za nosek, pukanie w piętki czy otwieranie pieluszki. Przecież nie jestem w stanie wlać jej na siłę mleka do buzi, uważam, że jeśli będzie głodna, da nam znać. Tym bardziej, że gdy sama się obudzi, pięknie pokazuje, że ma ochotę na cycka i wówczas, natychmiast go dostaje. Kupki są takie, jakie powinny być, najczęściej 3 duże na dobę choć zdarza się więcej. Ja mam cycki pełne mleka. Czy to wszystko nie świadczy o tym, że mała się najada i wszystko jest ok?

Otóż dla pani pediatry nie. 

Już w szpitalu powiedziała nam, że z racji na nasze grupy krwi (moja 0 Rh+ i H. B Rh+) Laura jest w grupie podwyższonego ryzyka jeśli chodzi o żółtaczkę. Kazała nam przyjechać w czwarty dzień po porodzie na kontrolę. 

Czwartek to był również dzień, w którym musieliśmy pokazać się z małą w ośrodku zdrowia by pielęgniarka mogła pobrać krew. Pobierała ją z piętki tak nieudolnie, że myślałam, że serce wyskoczy mi z piersi z żalu. To jakieś obowiązkowe pobieranie, na kartkę z pięcioma kółeczkami wielkości opuszka małego palca dorosłej osoby. Krew noworodka ma pokryć dokładnie wszystkie pięć kółeczek i co więcej, przebić na drugą stronę kartki (!), bo inaczej badanie będzie nieważne. Pielęgniarkę miałam ochotę pierdalnąć w twarz, Laura płakała żałośnie, po prostu męczarnia. Całe piętki ma przez to sine, bidulka moja. Pielęgniarka zważyła też małą i wyszło 3400 (opuszczając szpital Laura ważyła 3300, czyli straciła 100g). Bardzo mnie to ucieszyło, że odzyskała swoją wagę urodzeniową - czyli moje mleko jej służy. Po pobieraniu krwi Mała była tak wykończona, że od razu zasnęła.

Do pediatry zdecydowaliśmy się więc pojechać po południu, tak by Malutka mogła trochę dojść do siebie i bym mogła ją w spokoju nakarmić. Tuż przed wyjazdem zauważyliśmy, że białka jej oczu są trochę zażółcone. Jej skóry nie jestem w stanie ocenić, bo jeśli chodzi o cerę wdała się mocno w tatę i ma dosyć ciemną karnację. H. od razu spanikował (w ogóle panikuje od narodzin Laury i to na każdy temat :-S), ja starałam się go uspokoić, że żółtaczka to nic takiego, przechodzi ją przecież większość dzieci. To jednak niezbyt go uspokoiło. Na wizycie pani doktor zachowywała się śmiertelnie poważnie, miała grobową minę i mówiła tak, jakbyśmy rozmawiali o nieuleczalnej chorobie. Powiedziała, że muszę ją karmić co 2 godziny, że mała jest niedożywiona i przez to poziom bilirubiny wzrasta (w czwartek wyniósł 14,7, a tutaj od 15,5 kierują do szpitala na fototerapię). Zapytaliśmy też o mocz, bo raz w pampersie znaleźliśmy trzy ciemnopomarańczowe plamki. Risercz w internecie przyniósł nam dwa wytłumaczenia: 1) krystalizacja moczu przez pieluszkę, 2) plamki krwi spowodowane obecnością moich hormonów w jej ciele. Pani pediatra podsumowała: "Tak, to też dlatego, że jest niedożywiona". Mała podczas osłuchiwania ją słuchawkami, rozbierania przez pielęgniarkę itp. bardzo się rozpłakała, co pediatra skwitowała, że płacze, bo jest BARDZO głodna i że mam ją natychmiast nakarmić. Poza tym zważyła Laurę na swojej wadze i wyszło 3200g, czyli Mała straciła kolejna 100g. Któremu pomiarowi wierzyć???? Myślałam, że mnie tam szlag trafi. Wzięłam Laurę na ręce i wyszłam z gabinetu by poszukać pokoju do karmienia. H. został dłużej by porozmawiać z pediatrą. 

Zanim ją nakarmiłam, odkryłam w pampersie kupę-giganta, która to z całą pewnością była przyczyną płaczu Malutkiej. W niedzielę, czyli jutro, mamy jechać na kolejną kontrolę poziomu bilirubiny.

H. jest cały zestresowany, ja po powrocie ze szpitala aż się rozpłakałam. Z żalu i ze złości. Wiem przecież, że żółtaczka to nic poważnego i że dotyczy zdecydowanej większości dzieci. Ja naprawdę robię wszystko by przystawiać Laurę do piersi jak najczęściej. Notuję każde karmienie i wychodzi ich mniej więcej 12 na dobę. Po mniej więcej 15-20 minut, wieczorem nawet 40. Mała pięknie śpi (to wg pediatry też przez podwyższoną bilirubinę). Ale usłyszeć tyle razy, że Twoje dziecko jest niedożywione lub za mało karmione to jak dostać siarczysty policzek. Poczułam się obwiniana przez pediatrę, że celowo głodzę swoje dziecko... W domu oczywiście każda ciotka, kuzynka, teściowa pospieszyła z inną wersją pomocy. Już usłyszałam, że to przez to, że odmawiam jedzenia grochu i fasoli moje mleko jest za chude, a to, że powinnam Małą dopajać wodą z cukrem... No same głupoty po prostu. Przecież ja mam cycki pełne mleka! Mała chętnie ssie! Dopiero rozmowa z mamą i konsultacja z polskim lekarzem pediatrą sprawiła, że się trochę otrząsnęłam z tego szaleństwa. Chociaż mama i polski lekarz to jakby zupełnie przeciwny biegun w stosunku do tureckiego frontu. Ci twierdzą, że wszystko jest w normie i że mam małą karmić tylko na żądanie, bez wybudzania, bo co mi to da, że Mała pociągnie kilka razy i znowu zaśnie.  

Moje postanowienie na teraz: karmić Małą jak najczęściej się da. W niedzielę jedziemy na kolejny pomiar bilirubiny, jeśli okaże się, że będzie trzeba zostać w szpitalu, to po prostu to zrobimy. Nie będę się dała zaszczuć lekarzowi i wciągnąć w jakiś głupi wyścig z bilirubiną, bo za chwilę z tych nerwów jeszcze stracę pokarm i to dopiero będzie tragedia. Żeby uspokoić trochę H., który jest zeschizowany na maksa (przejęty bardzo rolą ojca i mocno zestresowany, co też mnie mocno martwi, ale to już inny temat) i gotowy posłuchać każdej rady przychodzącej z rodziny oraz który całe wieczory spędza robiąc risercz na temat głupiej żółtaczki, zgodziłam się podać małej wodę. Bez cukru. Podajemy jej trzy strzykawki dziennie. Polska lekarka powiedziała, że nie zaszkodzi, więc dla świętego spokoju jej podaję. Może siuśków będzie więcej to i tą cholerną bilirubinę szybciej wydalimy. H. wybudza małą co 2-3 godziny na karminie. Trochę mi jej żal, nie tak to sobie wyobrażałam, ale z drugiej strony czy to jej nie zaszkodzi jeśli będzie spała ponad 3h bez karmienia? 

Z racji, że jestem młodą mamą każdy tutaj czuje się w obowiązku udzielić mi kilku rad, a ja tylko łapię się za głowę. Przede wszystkim jednak nie dam sobie wmówić, że moje mleko jej nie wystarcza, bo po prostu nie wierzę, że jest wygłodzona. Jest pogodnym, spokojnym noworodkiem. W ciągu dnia najczęściej sama budzi się co 2,5h, wieczorem po kąpieli kładę ją około 21 po długim karmieniu i Laura śpi do mniej więcej północy. Czasem musimy ją wtedy wybudzić. Na kolejne karmienie budzi się sama i jest to mniej więcej o 3 w nocy. Potem dociąga do ok. 5:30. Wówczas też jest już najczęściej wyspana i po karmieniu ma oczy jak 5zł więc oglądamy sobie wschód słońca, słuchamy pierwszego ezanu, plotkujemy, itp. Dzisiaj w nocy nawet tata do nas dołączył :) Po mniej więcej półtorej godzinie udaje mi się ją uśpić i wtedy śpi nawet do 10. 

Czy według Was to jest ok?


piątek, 3 października 2014

Historia naszego porodu

:)

Będzie ostro - uprzedzam. Te, które mają poród przed sobą niech zastanowią się dwa razy zanim przeczytają resztę posta.

A więc było to tak: 

W sobotę zaczęłam odczuwać przychodzące fale bólu krzyża. Kręgosłup jednak bolał mnie przez większość ciąży więc za  bardzo się tym faktem nie przejęłam. Wkrótce doszło do tego twardnienie brzucha, więc stwierdziłam, że to pewnie skurcze przepowiadające. I te przychodziły sobie i odchodziły. Brałam ciepły prysznic i miałam kilka godzin spokoju. W niedzielę fale bólu męczyły mnie w najlepsze, jednak nie był to jakiś ból nie do zniesienia. Oczywiście zrobiłam szybko risercz jakiego bólu się spodziewać i znalazłam fajną wskazówkę w necie mówiącą, że ból jakby od ściskania obręczą to nie to. Trzeba się spodziewać takiego bólu jakby nam ktoś przywalił kijem po kręgosłupie. Stwierdziłam więc ze spokojem, że to jeszcze nie to, choć mam akurat dość wysoki próg bólu więc obawa, że przegapię pozostawała. No ale wszyscy twierdzą, że tego nie da się przegapić, prawda? Ja w to uwierzyłam.

W międzyczasie rozgrywała się akcja z konającym dziadkiem H. Dziadek Hüseyin, przekochany człowiek, niestety schorowany, po ostatnim pobycie w szpitalu bardzo podupadł na zdrowiu i niestety wszystko zaczęło wskazywać na to, że należy spodziewać się najgorszego. Mieszkanie dziadków oddalone jest od nas o jakieś 15km, od kilku dni kursowaliśmy więc pomiędzy naszym domem i dziadkami. 

 Wieczorem w niedzielę jak zwykle zaplanowaliśmy wyjazd do dziadków. Żeby mieć przez te dwie godzinki święty spokój, poszłam wziąć ciepły prysznic, Tym razem bóle jednak nie ustały. Dałam znać H. że nie jestem pewna czy powinnam się ruszać w takiej sytuacji z domu. Zgodnie stwierdziliśmy więc, że zostajemy. Po mniej więcej 30 minutach dostaliśmy wiadomość, że dziadek zmarł. 

W takiej sytuacji nie pozostało nam nic innego jak wsiąść do samochodu i mimo wszystko pojechać, choć H. proponował bym została w domu. Nie uśmiechało mi się jednak zostawać samej, poza tym H. był w okropnym stanie, wręcz bałam się go puścić samego samochodem. Tureckie tradycje pogrzebowe sporo się różnią od naszych. Bliscy zbierają się w domu zmarłego zaraz po jego śmierci, odbywają się modlitwy i lamenty. Dziadek leżał w całunie w jednym pokoju, ja w drugim próbowałam rozchodzić skurcze przez cały czas myśląc, że mam jeszcze dużo czasu i że urodzę najwcześniej następnego dnia w nocy. 

Oczywiście wszyscy spoglądali na mnie z niepokojem i odsyłali do domu sugerując, że smutek wywołany widokiem zmarłego dziadka spowoduje jakieś komplikacje. Wolałam jednak być blisko H., zresztą czy w domu byłoby mi mniej smutno???

Około 23:00 wróciliśmy jednak do mieszkania. Już w drodze zaczęłam liczyć odstępy między skurczami - co mniej więcej 10 minut. Wykąpałam się i zdecydowałam się pójść spać by na wypadek, gdyby akcja nabrała tempa być w miarę wypoczętą do porodu. Zmusiłam H. by położył się ze mną. Oczywiście ze spania nic nie wyszło. Skurcze, choć rzadkie, były już tak silne, że nie było mowy o spaniu. I tak z telefonem w ręce odliczałam - co 10 minut, co 7 minut...  H, co chwilę proponował wyjazd do szpitala, ale ja upierałam się by jeszcze poczekać. Nie chciałam popełnić fall startu, po co tak długo czekać w szpitalu, albo co gorsza zostać odesłanym do domu. H. już smacznie spał, a ja krążyłam po mieszkaniu próbując znaleźć dogodniejszą pozycję do przetrwania skurczu i dopakowując ostatnie rzeczy do walizki. W końcu, gdy w tym amoku znalazłam się na czworakach zauważyłam, że od poprzedniego skurczu minęło raptem 5 minut. 

Wkroczyłam do sypialni i zarządziłam WYJAZD.

H. wyskoczył z łóżka jak oparzony. Po 20minutach, około 4:30 byliśmy w szpitalu. Dyżurujące położne na wiadomość, że wody mi jeszcze nie odeszły tylko mam skurcze zareagowały z wielkim spokojem przypuszczając pewnie, że zaraz odeślą nas do domu. Bez pośpiechu podpięły mnie pod KTG. Na sali leżała jeszcze jedna ciężarna w oczekiwaniu na cesarkę. Pacjentka doktorka Aliego. Nie miałam jednak siły z nią plotkować choć ta miała na to dużą ochotę.

Wkrótce zjawiła się położna i sprawdziła mi rozwarcie. Ze zdziwieniem w oczach stwierdziła 4cm. Kazała mi wstać z łóżka. Gdy tylko to zrobiłam, odeszły mi wody. Pamiętam, że gdy to zobaczyłam pomyślałam sobie "O k***, jednak rodzę" :D Położna z kolei powiedziała, że akcja bardzo szybko się rozwija i idzie dzwonić do lekarza. 

H. oczekiwał na korytarzu. Nigdy nie zapomnę jego twarzy, gdy wyszłam z sali i powiedziałam mu, że odeszły mi wody. Pielęgniarki zaprowadziły nas do pokoju, w którym zostaliśmy do końca pobytu w szpitalu. Pokój jednoosobowy z oddzieloną częścią dla gości, w której znajdowała się ława, tapczan i dwa fotele. Podpięto mnie znowu pod KTG i kazano leżeć. Oczywiście na leżąco najbardziej mnie bolało, więc gdy tylko położna odpięła mi pasy wstałam z łóżka. Chciałam chodzić, kręcić biodrami, siedzieć na łóżku. To wszystko nie podobało się położnym. One chciały mnie widzieć w pozycji leżącej. A ja w głowie miałam wszystkie wskazówki jak naturalnie niwelować ból skurczy, które przewertowałam podczas ciąży, z których wynikało jedno: leżąc rodzisz pod górkę! Stwierdziłam więc, że mam w dupie rady położnych, ufam sobie. I tak, najczęściej siedząc na skraju łóżka zwalczałam kolejne skurcze. Miałam ochotę na ciepły prysznic, który pewnie podziałałby łagodząco, tym bardziej, że łazienkę miałam w pokoju, ale akcja naprawdę szybko postępowała. W międzyczasie zaczęłam mieć jakieś dziwne drgawki, tak jakby dreszcze choć z pewnością nie było mi zimno. Trochę wystraszona zapytałam położną czy to normalne. Odpowiedziała, że tak. Nigdy wcześniej o czymś takim nie słyszałam.

W pokoju byłam sama z H. Położna co chwilę przychodziła sprawdzić jak postępuje rozwarcie. Zaczęłam się zastanawiać nad znieczuleniem, ale na tamtą chwilę skurcze były do zniesienia. BŁĄD!!! Jak za chwilę mi przywaliło, to oczy niemal wyszły mi z orbit. Mówię do H. by poszedł powiedzieć, że jednak chcę znieczulenie. Położna przyszła, sprawdziła rozwarcie, które wtedy wynosiło już 7cm i powiedziała, że po ptakach. Shit!!! 

Ale wiecie co? Wiedziałam, po prostu wiedziałam, że mnie to spotka. Że pohojrakuję, a potem będę żałować. No i tak właśnie się stało.

Trudno jednak. Zebrałam się jakoś w sobie i stwierdziłam, że dam radę. H. wrócił od położnych i powiedział mi, że przed chwileczką spotkał doktorka Aliego, który przyjechał by poprowadzić cesarkę (pewnie tej laski z KTG). Doktorek powiedział mu, że skoro mam już 7cm to za chwilę będzie po wszystkim. Hehhe...co za los...

Faktycznie po niecałych 30minutach położna stwierdziła pełne rozwarcie i zarządziła wyjazd na salę porodową. Władowały mnie na wózek i kazały H. podać rzeczy dla dziecka i rożek. H. spanikowany na maksa oczywiście nie pamiętał co kazałam mu podać :)) Ja siedziałam na wózku zwijając się w spazmach, a położna przeglądała rzeczy dla Laury i wybrzydzała mój przywieziony z Polski rożek :)) Krzyknęłam w końcu by wzięła cokolwiek, potem przebierzemy dziecko. Wszyscy wybuchnęli na to śmiechem :)

Zaraz po tym zabrano mnie na salę porodową, a H. kazano poczekać aż przyjdzie doktor Ayşe. Na widok sali porodowej, z łóżkiem, z podkładami porozkładanymi na podłodze, z wiadrem pomiędzy uchwytami na nogi poczułam się jak owca idąca na rzeź. Na szczęście zaraz po tym H. ubrany w fartuch wszedł na salę, a ja poczułam się pewniej. Kazano położyć mi się na łóżko porodowe, ale to rozłożone było na płasko. Od razu zarządziłam jego podniesienie do pozycji siedzącej. Na szczęście nikt nie oponował. Przyjechała też doktor Ayşe. Było kilkanaście minut przed 7.

Ayşe kazała mi przeć, gdy poczuję skurcz. Nie wiem jak to się stało, ale dziewczyny, bez żadnego znieczulenia ja w ogóle nie czułam skurczy. Bolało mnie przez cały czas tak samo. Zaczęłam więc przeć na czuja. Mała była już tuż u wyjścia. Ayşe kazała H. nacisnąć z góry mojego brzucha. Ból jaki wtedy poczułam jest nie do opisania, po prostu oszalałam (sorry, wiem, że to okropnie brzmi, ale muszę sobie to zapisać by nie zapomnieć o znieczuleniu przy kolejnym porodzie ;)). Z każdym uciskiem brzucha darłam się w niebogłosy. Nie bolało mnie tam na dole, tylko właśnie brzuch, normalnie jakby miał eksplodować. H. widząc mój ból bał się zdecydowanie nacisnąć. Ayşe zawołała więc jakiegoś kolesia z sali operacyjnej. Ten przyszedł prosto od cesarki, jeszcze z zakrwawionymi rękawiczkami. H. od razu powiedział mu, żeby je zmienił (dziękuję, kochanie!). Ten szybko to zrobił. Gdy zaczął naciskać mi na brzuch myślałam, że wyjdę z siebie. W tym amoku wyciągałam nawet nogi z uchwytów. Krzyczałam we wszystkich znajomych mi językach błagając by nie cisnęli na brzuch, że sama spróbuję ją wypchnąć. Ayşe widziała już główkę. 

Z relacji H. wiem, że Ayşe i reszta trochę spanikowali i widać było, że chcieli jak najszybciej zakończyć poród. Być może, gdybym rodziła w Polsce kazano by mi przeć dłużej. Ayşe jednak zdecydowała się użyć próżnociąg, czyli vacuum. Laura od razu wyskoczyła na zewnątrz. Dokładnie o 7:15, czyli w sumie uwinęłam się w jakieś niecałe 3 godziny od momentu przyjazdu do szpitala.

H. zaraz po tym wyszedł z sali. Dostał opieprz od Ayşe, że nie naciskał mi na brzuch. Szybko odpowiedziałam jej, że dziękuję Bogu, że był przy mnie. 

Zaraz po tym przygotowałam się do rodzenia łożyska. I tutaj właśnie zabrakło komunikacji między mną a Ayşe. Otóż w Turcji łożyska się nie rodzi. Oni je z ciebie wyciskają. Szlag! Ayşe znowu zaczęła naciskać mi na brzuch, co oczywiście okropnie bolało, ale łożysko faktycznie wypadło samo. Zaraz potem Ayşe przystąpiła do szycia. Szycie miało, kurde, nie boleć. Miało być tylko nieprzyjemne. Nie wiem czy znieczulenie było jakieś kiepskie czy co, ale mnie bolało wszystko. Poza tym wciąż trzęsłam się jak galareta, co z pewnością nie ułatwiało Ayşe pracy. 

W końcu, gdy już mnie ogarnęli, kazano mi przejść na kozetkę i w ramiona podano naszego orzeszka. Oczywiście w tym momencie nic więcej już się dla mnie nie liczyło, cały ból odszedł w (niemal ;))) niepamięć.

Mąż czekał na mnie pod drzwiami sali porodowej, gdy przewożono mnie do pokoju poporodowego kątem oka zobaczyłam teściów. Gdy tylko położyłam się do łóżka przystawiłam Laurę do piersi i cudownym sposobem mała się przyssała, a mleko pięknie poleciało. Był to dla mnie naprawdę magiczny moment, którego trochę się obawiałam, bo przez całą ciążę nie miałam żadnych wycieków. Teście pozachwycali się małą i po mniej więcej 10 minutach pojechali załatwiać pogrzeb dziadka (w Turcji zmarłych chowa się albo tego samego, albo najpóźniej następnego dnia po śmierci). 

H. w południe zostawił nas na godzinkę by uczestniczyć w pogrzebie. Poza tym cały dzień spędziliśmy w trójkę ciesząc się pierwszymi wspólnymi chwilami. Cały dzień z jednej strony odbieraliśmy kondolencje, z drugiej gratulacje. 

Opiekę w szpitalu oceniam na bardzo dobrą. Położne były bardzo pomocne, pomagały mi przystawić małą do piersi, dopytywały się czy potrzebuję dawki środku przeciwbólowego, Laurze zrobiono milion przeróżnych badań, co chwilę ktoś do nas przychodził - a to doktor Ayşe, a to pediatra, a to doradca laktacyjny. Z jednej strony było to fajne, z drugiej męczące, bo gdy tylko już niemal udało nam się przysnąć, ktoś otwierał drzwi. 4 godziny po porodzie pierwszy raz wstałam z łóżka. Trochę kręciło mi się w głowie, ale po odsiedzeniu kilku minut na łóżku dałam radę dojść do łazienki. Potem już było z górki.

Następnego dnia po południu wypisano nas do domu. Całkiem nieźle dajemy sobie radę. Najważniejsze, że mam sporo mleka i mała chętnie ssie pierś. 

Jest cudowna. Same zobaczcie :) 







środa, 1 października 2014

Merhaba świecie!

Kochane!

Od 29 września 2014r. od godz. 7:15 jesteśmy trzyosobową rodzinką :)

Wszystko u nas w porządku, pomału uczymy się siebie nawzajem.

Miłość do córeczki i męża jaką teraz czuję nie są w stanie opisać żadne słowa.

Niedługo relacja z tureckiego porodu :)