:)
Będzie ostro - uprzedzam. Te, które mają poród przed sobą niech zastanowią się dwa razy zanim przeczytają resztę posta.
A więc było to tak:
W sobotę zaczęłam odczuwać przychodzące fale bólu krzyża. Kręgosłup jednak bolał mnie przez większość ciąży więc za bardzo się tym faktem nie przejęłam. Wkrótce doszło do tego twardnienie brzucha, więc stwierdziłam, że to pewnie skurcze przepowiadające. I te przychodziły sobie i odchodziły. Brałam ciepły prysznic i miałam kilka godzin spokoju. W niedzielę fale bólu męczyły mnie w najlepsze, jednak nie był to jakiś ból nie do zniesienia. Oczywiście zrobiłam szybko risercz jakiego bólu się spodziewać i znalazłam fajną wskazówkę w necie mówiącą, że ból jakby od ściskania obręczą to nie to. Trzeba się spodziewać takiego bólu jakby nam ktoś przywalił kijem po kręgosłupie. Stwierdziłam więc ze spokojem, że to jeszcze nie to, choć mam akurat dość wysoki próg bólu więc obawa, że przegapię pozostawała. No ale wszyscy twierdzą, że tego nie da się przegapić, prawda? Ja w to uwierzyłam.
W międzyczasie rozgrywała się akcja z konającym dziadkiem H. Dziadek Hüseyin, przekochany człowiek, niestety schorowany, po ostatnim pobycie w szpitalu bardzo podupadł na zdrowiu i niestety wszystko zaczęło wskazywać na to, że należy spodziewać się najgorszego. Mieszkanie dziadków oddalone jest od nas o jakieś 15km, od kilku dni kursowaliśmy więc pomiędzy naszym domem i dziadkami.
Wieczorem w niedzielę jak zwykle zaplanowaliśmy wyjazd do dziadków. Żeby mieć przez te dwie godzinki święty spokój, poszłam wziąć ciepły prysznic, Tym razem bóle jednak nie ustały. Dałam znać H. że nie jestem pewna czy powinnam się ruszać w takiej sytuacji z domu. Zgodnie stwierdziliśmy więc, że zostajemy. Po mniej więcej 30 minutach dostaliśmy wiadomość, że dziadek zmarł.
W takiej sytuacji nie pozostało nam nic innego jak wsiąść do samochodu i mimo wszystko pojechać, choć H. proponował bym została w domu. Nie uśmiechało mi się jednak zostawać samej, poza tym H. był w okropnym stanie, wręcz bałam się go puścić samego samochodem. Tureckie tradycje pogrzebowe sporo się różnią od naszych. Bliscy zbierają się w domu zmarłego zaraz po jego śmierci, odbywają się modlitwy i lamenty. Dziadek leżał w całunie w jednym pokoju, ja w drugim próbowałam rozchodzić skurcze przez cały czas myśląc, że mam jeszcze dużo czasu i że urodzę najwcześniej następnego dnia w nocy.
Oczywiście wszyscy spoglądali na mnie z niepokojem i odsyłali do domu sugerując, że smutek wywołany widokiem zmarłego dziadka spowoduje jakieś komplikacje. Wolałam jednak być blisko H., zresztą czy w domu byłoby mi mniej smutno???
Około 23:00 wróciliśmy jednak do mieszkania. Już w drodze zaczęłam liczyć odstępy między skurczami - co mniej więcej 10 minut. Wykąpałam się i zdecydowałam się pójść spać by na wypadek, gdyby akcja nabrała tempa być w miarę wypoczętą do porodu. Zmusiłam H. by położył się ze mną. Oczywiście ze spania nic nie wyszło. Skurcze, choć rzadkie, były już tak silne, że nie było mowy o spaniu. I tak z telefonem w ręce odliczałam - co 10 minut, co 7 minut... H, co chwilę proponował wyjazd do szpitala, ale ja upierałam się by jeszcze poczekać. Nie chciałam popełnić fall startu, po co tak długo czekać w szpitalu, albo co gorsza zostać odesłanym do domu. H. już smacznie spał, a ja krążyłam po mieszkaniu próbując znaleźć dogodniejszą pozycję do przetrwania skurczu i dopakowując ostatnie rzeczy do walizki. W końcu, gdy w tym amoku znalazłam się na czworakach zauważyłam, że od poprzedniego skurczu minęło raptem 5 minut.
Wkroczyłam do sypialni i zarządziłam WYJAZD.
H. wyskoczył z łóżka jak oparzony. Po 20minutach, około 4:30 byliśmy w szpitalu. Dyżurujące położne na wiadomość, że wody mi jeszcze nie odeszły tylko mam skurcze zareagowały z wielkim spokojem przypuszczając pewnie, że zaraz odeślą nas do domu. Bez pośpiechu podpięły mnie pod KTG. Na sali leżała jeszcze jedna ciężarna w oczekiwaniu na cesarkę. Pacjentka doktorka Aliego. Nie miałam jednak siły z nią plotkować choć ta miała na to dużą ochotę.
Wkrótce zjawiła się położna i sprawdziła mi rozwarcie. Ze zdziwieniem w oczach stwierdziła 4cm. Kazała mi wstać z łóżka. Gdy tylko to zrobiłam, odeszły mi wody. Pamiętam, że gdy to zobaczyłam pomyślałam sobie "O k***, jednak rodzę" :D Położna z kolei powiedziała, że akcja bardzo szybko się rozwija i idzie dzwonić do lekarza.
H. oczekiwał na korytarzu. Nigdy nie zapomnę jego twarzy, gdy wyszłam z sali i powiedziałam mu, że odeszły mi wody. Pielęgniarki zaprowadziły nas do pokoju, w którym zostaliśmy do końca pobytu w szpitalu. Pokój jednoosobowy z oddzieloną częścią dla gości, w której znajdowała się ława, tapczan i dwa fotele. Podpięto mnie znowu pod KTG i kazano leżeć. Oczywiście na leżąco najbardziej mnie bolało, więc gdy tylko położna odpięła mi pasy wstałam z łóżka. Chciałam chodzić, kręcić biodrami, siedzieć na łóżku. To wszystko nie podobało się położnym. One chciały mnie widzieć w pozycji leżącej. A ja w głowie miałam wszystkie wskazówki jak naturalnie niwelować ból skurczy, które przewertowałam podczas ciąży, z których wynikało jedno: leżąc rodzisz pod górkę! Stwierdziłam więc, że mam w dupie rady położnych, ufam sobie. I tak, najczęściej siedząc na skraju łóżka zwalczałam kolejne skurcze. Miałam ochotę na ciepły prysznic, który pewnie podziałałby łagodząco, tym bardziej, że łazienkę miałam w pokoju, ale akcja naprawdę szybko postępowała. W międzyczasie zaczęłam mieć jakieś dziwne drgawki, tak jakby dreszcze choć z pewnością nie było mi zimno. Trochę wystraszona zapytałam położną czy to normalne. Odpowiedziała, że tak. Nigdy wcześniej o czymś takim nie słyszałam.
W pokoju byłam sama z H. Położna co chwilę przychodziła sprawdzić jak postępuje rozwarcie. Zaczęłam się zastanawiać nad znieczuleniem, ale na tamtą chwilę skurcze były do zniesienia. BŁĄD!!! Jak za chwilę mi przywaliło, to oczy niemal wyszły mi z orbit. Mówię do H. by poszedł powiedzieć, że jednak chcę znieczulenie. Położna przyszła, sprawdziła rozwarcie, które wtedy wynosiło już 7cm i powiedziała, że po ptakach. Shit!!!
Ale wiecie co? Wiedziałam, po prostu wiedziałam, że mnie to spotka. Że pohojrakuję, a potem będę żałować. No i tak właśnie się stało.
Trudno jednak. Zebrałam się jakoś w sobie i stwierdziłam, że dam radę. H. wrócił od położnych i powiedział mi, że przed chwileczką spotkał doktorka Aliego, który przyjechał by poprowadzić cesarkę (pewnie tej laski z KTG). Doktorek powiedział mu, że skoro mam już 7cm to za chwilę będzie po wszystkim. Hehhe...co za los...
Faktycznie po niecałych 30minutach położna stwierdziła pełne rozwarcie i zarządziła wyjazd na salę porodową. Władowały mnie na wózek i kazały H. podać rzeczy dla dziecka i rożek. H. spanikowany na maksa oczywiście nie pamiętał co kazałam mu podać :)) Ja siedziałam na wózku zwijając się w spazmach, a położna przeglądała rzeczy dla Laury i wybrzydzała mój przywieziony z Polski rożek :)) Krzyknęłam w końcu by wzięła cokolwiek, potem przebierzemy dziecko. Wszyscy wybuchnęli na to śmiechem :)
Zaraz po tym zabrano mnie na salę porodową, a H. kazano poczekać aż przyjdzie doktor Ayşe. Na widok sali porodowej, z łóżkiem, z podkładami porozkładanymi na podłodze, z wiadrem pomiędzy uchwytami na nogi poczułam się jak owca idąca na rzeź. Na szczęście zaraz po tym H. ubrany w fartuch wszedł na salę, a ja poczułam się pewniej. Kazano położyć mi się na łóżko porodowe, ale to rozłożone było na płasko. Od razu zarządziłam jego podniesienie do pozycji siedzącej. Na szczęście nikt nie oponował. Przyjechała też doktor Ayşe. Było kilkanaście minut przed 7.
Ayşe kazała mi przeć, gdy poczuję skurcz. Nie wiem jak to się stało, ale dziewczyny, bez żadnego znieczulenia ja w ogóle nie czułam skurczy. Bolało mnie przez cały czas tak samo. Zaczęłam więc przeć na czuja. Mała była już tuż u wyjścia. Ayşe kazała H. nacisnąć z góry mojego brzucha. Ból jaki wtedy poczułam jest nie do opisania, po prostu oszalałam (sorry, wiem, że to okropnie brzmi, ale muszę sobie to zapisać by nie zapomnieć o znieczuleniu przy kolejnym porodzie ;)). Z każdym uciskiem brzucha darłam się w niebogłosy. Nie bolało mnie tam na dole, tylko właśnie brzuch, normalnie jakby miał eksplodować. H. widząc mój ból bał się zdecydowanie nacisnąć. Ayşe zawołała więc jakiegoś kolesia z sali operacyjnej. Ten przyszedł prosto od cesarki, jeszcze z zakrwawionymi rękawiczkami. H. od razu powiedział mu, żeby je zmienił (dziękuję, kochanie!). Ten szybko to zrobił. Gdy zaczął naciskać mi na brzuch myślałam, że wyjdę z siebie. W tym amoku wyciągałam nawet nogi z uchwytów. Krzyczałam we wszystkich znajomych mi językach błagając by nie cisnęli na brzuch, że sama spróbuję ją wypchnąć. Ayşe widziała już główkę.
Z relacji H. wiem, że Ayşe i reszta trochę spanikowali i widać było, że chcieli jak najszybciej zakończyć poród. Być może, gdybym rodziła w Polsce kazano by mi przeć dłużej. Ayşe jednak zdecydowała się użyć próżnociąg, czyli vacuum. Laura od razu wyskoczyła na zewnątrz. Dokładnie o 7:15, czyli w sumie uwinęłam się w jakieś niecałe 3 godziny od momentu przyjazdu do szpitala.
H. zaraz po tym wyszedł z sali. Dostał opieprz od Ayşe, że nie naciskał mi na brzuch. Szybko odpowiedziałam jej, że dziękuję Bogu, że był przy mnie.
Zaraz po tym przygotowałam się do rodzenia łożyska. I tutaj właśnie zabrakło komunikacji między mną a Ayşe. Otóż w Turcji łożyska się nie rodzi. Oni je z ciebie wyciskają. Szlag! Ayşe znowu zaczęła naciskać mi na brzuch, co oczywiście okropnie bolało, ale łożysko faktycznie wypadło samo. Zaraz potem Ayşe przystąpiła do szycia. Szycie miało, kurde, nie boleć. Miało być tylko nieprzyjemne. Nie wiem czy znieczulenie było jakieś kiepskie czy co, ale mnie bolało wszystko. Poza tym wciąż trzęsłam się jak galareta, co z pewnością nie ułatwiało Ayşe pracy.
W końcu, gdy już mnie ogarnęli, kazano mi przejść na kozetkę i w ramiona podano naszego orzeszka. Oczywiście w tym momencie nic więcej już się dla mnie nie liczyło, cały ból odszedł w (niemal ;))) niepamięć.
Mąż czekał na mnie pod drzwiami sali porodowej, gdy przewożono mnie do pokoju poporodowego kątem oka zobaczyłam teściów. Gdy tylko położyłam się do łóżka przystawiłam Laurę do piersi i cudownym sposobem mała się przyssała, a mleko pięknie poleciało. Był to dla mnie naprawdę magiczny moment, którego trochę się obawiałam, bo przez całą ciążę nie miałam żadnych wycieków. Teście pozachwycali się małą i po mniej więcej 10 minutach pojechali załatwiać pogrzeb dziadka (w Turcji zmarłych chowa się albo tego samego, albo najpóźniej następnego dnia po śmierci).
H. w południe zostawił nas na godzinkę by uczestniczyć w pogrzebie. Poza tym cały dzień spędziliśmy w trójkę ciesząc się pierwszymi wspólnymi chwilami. Cały dzień z jednej strony odbieraliśmy kondolencje, z drugiej gratulacje.
Opiekę w szpitalu oceniam na bardzo dobrą. Położne były bardzo pomocne, pomagały mi przystawić małą do piersi, dopytywały się czy potrzebuję dawki środku przeciwbólowego, Laurze zrobiono milion przeróżnych badań, co chwilę ktoś do nas przychodził - a to doktor Ayşe, a to pediatra, a to doradca laktacyjny. Z jednej strony było to fajne, z drugiej męczące, bo gdy tylko już niemal udało nam się przysnąć, ktoś otwierał drzwi. 4 godziny po porodzie pierwszy raz wstałam z łóżka. Trochę kręciło mi się w głowie, ale po odsiedzeniu kilku minut na łóżku dałam radę dojść do łazienki. Potem już było z górki.
Następnego dnia po południu wypisano nas do domu. Całkiem nieźle dajemy sobie radę. Najważniejsze, że mam sporo mleka i mała chętnie ssie pierś.
Jest cudowna. Same zobaczcie :)