poniedziałek, 16 czerwca 2014

Podróż w znane i nieznane

Halo, halo! Tu lahana prosto z Polski!

Jesteśmy :)

Podróż minęła całkiem nieźle (chociaż moja tęsknota za Polską osiągnęła tak drastyczny poziom, że gotowa byłabym przyjechać nawet na ośle). Przede wszystkim do podwyższenia komfortu jazdy przyczynił się mój teść, któremu jestem naprawdę wdzięczna za taką troskę o mnie. Otóż teść stwierdził, że nie może pozwolić by jego synowa i wnuczka męczyły się 6-godzinną jazdą autobusem (choć tureckie autobusy są naprawdę wypasione - miałam Wam je pokazać, ale jednak zrobię to innym razem ;)) i osobiście odwiózł nas samochodem na lotnisko w Antalyii na Riwierze Tureckiej. Trasa wynosiła ponad 300km, ale wygodnymi tureckimi dwupasmówkami. Dojechaliśmy więc naprawdę szybko. W drodze towarzyszył nam wujek męża, który zaoferował swoją pomoc co by teść nie wracał potem do domu samotnie. Z niepozornej jazdy na lotnisko zrobiła się więc mała wyprawa. A ja uwielbiam takie wyprawy!

Drogę do Antalyii pokonywałam już wielokrotnie, ale zawsze nocą. Niewiele więc z niej pamiętałam. A trasa, jak to zazwyczaj w Turcji, jest niesamowicie malownicza. Wiedzie przez wysokie góry Taurus, których łańcuch ciągnie się przez całą szerokość Turcji wzdłuż brzegu Morza Śródziemnego. Krajobraz zmienia się jak w kalejdoskopie - przez górskie przełęcze po zielone doliny i górskie hale.



Mniej więcej w połowie trasy przejeżdżaliśmy przez miejscowość Fethiye, która również jest bardzo popularnym kurortem turystycznym. Nasz wujek stamtąd pochodzi. Wzięło go na sentymenty i zaczął wspominać swoje dzieciństwo z czasów, gdy Fethiye było tylko niewielką rybacką wioską. Jednym ze wspomnień była specjalność regionu - sorbet ze śniegu. O tym wynalazku słyszałam już kiedyś od męża, który dawno temu napomknął, że w dzieciństwie zajadał się śniegiem. Oczywiście nadziwić się nie mogłam co on wygaduje. Z racji, że na wspominki wzięło go późno w nocy po jakimś drinkowym wieczorze,  nieźle go wyśmiałam, że brudny śnieg wcinał, H. puścił focha i na tym się skończyło :) Temat powrócił wczoraj, gdy wujek zaczął jęczeć za śnieżnym sorbetem. Tym razem pokusiłam się o wypytanie cóż to takiego. Wujek spokojnie wyjaśnił, że miejscowi zbierają śnieg z gór Taurus, który potem mrożą. Gdy w upalne lato najdzie ich ochota na mroźny sorbet, wyciągają kawałek takiego śniegu, ucierają go z pekmezem i voila - sorbet gotowy! Gdy tylko zakończył wspominki, naszym oczom ukazał się wielki napis przy drodze "sorbet ze śniegu" :D Wujek oczywiście zarządził natychmiastowy przystanek i tym sposobem doświadczyłam sorbetu na własnej skórze ;)

Dokładnie tak jak wujek opisał, kobitka wyciągnęła z wora kawałek zmrożonego śniegu i polała go pekmezem. Pekmez to taki półprodukt z winogron, ciemny i bardzo esencjonalny syrop, który w smaku przypomina syrop klonowy (swoją drogą świetny pomysł na prezent do Polski); często sprzedaje się go w tureckich sklepach w zestawie z tahiną, czyli pastą sezamową. Jeżeli wymieszamy te dwa składniki otrzymamy naturalną nutellę :) - super smaczny krem świetny na kanapki czy naleśniki (chociaż ja te ostatnie uwielbiam też z samym pekmezem). Tak jak tahina jest już dostępna w Polsce w większych marketach, tak pekmez jest wciąż nieosiągalny. Jest to produkt niezwykle zdrowy, bogaty w żelazo i polecany w Turcji na wszelkie schorzenia. 

Pekmez ląduje do michy wraz z śniegiem

Ucieranie

Smacznego!
Jaki był w smaku? Hmm... rozumiem sens sorbetu. To tak naprawdę rozwodniony pekmez z lodem, czyli coś czego w upalny dzień spragniony człowiek często szuka. Aczkolwiek 1) w smaku nie powala - wolę sam pekmez, 2) jest cholernie słodkie - jak to pekmez i 3) kurde, to jest wciąż ze śniegu!!!!! Zważając na pkt. 3 miałam mnóstwo dylematów czy to ustrojstwo wypić, ale wujek chyba by się popłakał, bo jeszcze specjalnie podkreślał, że to przecież DLA MNIE taka atrakcja i się cieszy, że mogłam spróbować :D No więc... liczę tylko, że śnieg był jednym z tych pierwszych i wysoko z gór, tam gdzie psy&koty i górskie kozy nie docierają ;)

Kolejna przygoda czekała nas, gdy wszyscy zgłodnieliśmy. H. skierował auto w stronę restauracji, przy których też zatrzymują się autobusy rejsowe. Wujek zaczął jednak marudzić, że może byśmy się zatrzymali w bardziej klimatycznym miejscu. Twierdził, że zna takie i niedługo pojawią się przy drodze. Ok, wróciliśmy więc na trasę. Gdy zarządził postój moim oczom ukazała się buda ze stolikami i dużą lodówką na zewnątrz. Ale znam już Turcję na tyle by wiedzieć, że często bardzo niezachęcające wyglądem knajpy kryją w sobie przepyszną i prawdziwie turecką kuchnię. Śmiało więc weszliśmy do środka. Wnętrze ciemne i stoi kolejna lodówka, z której można sobie wybrać jedzenie. Już miałam zarządzić odwrót, gdy wujek po krótkiej pogadance z właścicielem miejsca oświadczył, że właśnie znalazł swojego krewnego i to nawet dość bliskiego. Super. W takiej sytuacji zdecydowałam się na zupkę z soczewicy (najpopularniejsza w Turcji i moja ulubiona) kierując się myślą, że gdyby zupka jednak chciała szybciej wyjść, to tak niewielkiej porcji pozbędę się jeszcze na lotnisku ;) Wujek z kolei poprosił o lokalny specjał - jogurt z owczego mleka. Jogurt wzbudził moje ogromne zainteresowanie, bo takiego z owczego mleka nigdy nie jadłam, a nauczyłam się już, że sery z koziego/owczego mleka czy koźlina, baranina itd. przyrządzone po turecku mogą być przepyszne i NAPRAWDĘ nie śmierdzą capem :D Szybko też na nasz stół wjechały zupki, jogurt i talerz pełen sałatki z świeżych soczystych warzyw polany prawdziwym, nieoszukanym sokiem z granatów (to też turecki specjał - słodko-kwaśny i ciemnobordowy sok z granatów jest świetnym dodatkiem do przystawek i właśnie wszelkich sałatek). Zupki okazały się całkiem porządne, a jogurt wujka... pychotką! Jogurt oczywiście tłuścioch, o konsystencji sera, ale w smaku bajka. 

Jogurt z owczego sera

Lodówka z jogurtami będącymi wyrobem knajpy - i wierzcie mi, chociaż plamy na podłodze przed nią nie zachęcają do konsumpcji - warto!
Rozochoceni dobrym smakiem wszystkiego co zamówiliśmy, teść poprosił o kolejny specjał miejsca, którym to chwalił się właściciel, czyli koźlęcinę (właśnie sprawdziłam, że tak się nazywa mięso z młodej kózki). Młode kózki widzieliśmy mijając górskie hale - sielskie widoczki, dookoła góry, zielona trawka i kózki po środku. Ja zachwyciłam się widokiem, a wujek-drapieżca stwierdził "Te koźlaczki to bardzo smaczne są" :D Tak więc doczekaliśmy się naszego koźlaczka - wjechał na stół na żeliwnym podgrzewaczu. I tak, też był przepyszny. 



Mięcho podano przyrządzone we własnym tłuszczu z minimalną ilością przypraw. Te dodawaliśmy sami już na talerzach - trochę soli, bazylii, co kto chciał. Koźlęcina była strzałem w dziesiątkę - po prostu rozpływała się w ustach i tak jak zawsze unikam mięsa w podróży i ogólnie jestem mało mięsna, tak danie to zjadłam naprawdę ze smakiem. 

Tak objedzeni dojechaliśmy na lotnisko. Szybko odnaleźliśmy kolejkę do zamkniętego wciąż kontuaru, którym jak zwykle, okazali się Polacy :) Nie wiem skąd się to u nas bierze, ale jesteśmy narodem wprost uwielbiającym stać w kolejkach! Gdy wróciliśmy tam po ok. 40min. odprawa już trwała. Ledwo co stanęliśmy w ogonku, H. mówi, że oto właśnie odprawili się nasi sąsiedzi z Poznania :D :D :D Oni też nas zauważyli. Właśnie wracali z wakacji na Tureckiej Riwierze. Nagadaliśmy się za wszystkie czasy nie mogąc się nadziwić jaki ten świat jest mały...

Przez całą odprawę nikt mnie nawet nie zapytał o ciążę czy zaświadczenie od lekarza. Tak też trafiłam do samolotu, zajęłam sobie miejsce i wyciągnęłam z torby Snickersa (mam teraz na nie fazę) co by zaspokoić nagły głód. Gdy właśnie opychałam się ostatnim kawałkiem przede mną wyrosła stewardessa z pytaniem "Który to tydzień". Zaskoczona, wyjąkałam "Szósty..". Dziewczyna patrząc na mój pokaźnych już rozmiarów brzuch: "Szósty?", a ja: "...miesiąc. Tydzień 24". Dziewczę zaczęło marudzić, że powinnam mieć chyba zaświadczenie, ale ona nie pamięta od którego tygodnia. Odpowiedziałam, że mogę ją poinformować, bo wszystko sobie sprawdziłam przed wylotem - zaświadczenie potrzebne jest od 26 t.c. ale ja na wszelki wypadek się o takie postarałam. I dodałam też, że trochę późno mnie przyuważyli z brzuchem - no bo co gdybym była po 26tc i bez zaświadczenia? Bagaż już nadany, jestem na liście pasażerów, ba, siedzę w samolocie i co? Wyprosiliby mnie? Dałam jej zaświadczenie. Dziewczę pyta czy może sobie zatrzymać. No w sumie nie jest mi ono już potrzebne, ale trochę się zirytowałam jej najściem i wypytywaniem na forum całego samolotu więc na złość powiedziałam, że nie, proszę skserować. I tak cały samolot czekał na ksero mojego zaświadczenia :D

Lot minął spokojnie, nogi nawet bardzo nie spuchły. Stewardessa nie dawała mi spokoju :) Co chwilę przychodziła z pytaniem, czy czegoś mi nie brakuje, czy nie chcę wody, że mam pić dużo wody  i czy mam wszystko co potrzebne. Poczułam się wręcz onieśmielona, no nie jestem przyzwyczajona do takiego vipowskiego traktowania w szczególności podczas lotu tanimi liniami :D

Tym sposobem postawiłam nogę na polskiej ziemi. Rodzice odebrali nas z lotniska i pomknęliśmy do domu.

A rano... obudziło mnie ćwierkanie ptaków. Otworzyłam oko, wytężyłam słuch i .... nie usłyszałam ani jednego uderzenia młotkiem, ani jednej wiertarki (w Turcji wokół naszego mieszkania są trzy place budowy). Wstałam, podeszłam do okna, otworzyłam. Popatrzyłam na zielony ogród, z dala dochodziło zawodzenie kościelnego (niedziela komunijna). Czy ja kiedyś pisałam, że polskie powietrze inaczej pachnie? :)

9 komentarzy :

  1. Coz za barwna podroz :) Ten sniegowy sorbet bardzo mnie zaciekawil, aczolwiek nie wirm czy zdedcydowalabym sie go spozyc.
    Kochana, kolejki na lotniskach to domena polakow. Chyba z komuny nam zostalo. Gdy M. po raz pierwszy lecial do Polski to przecieral oczy ze zdumienia. Ostatnio w Rzymie gate odlotu podali dopierp 40 minut przed odlotem, wiec ludzie byli zdesperowani - lol :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Haha, już sobie wyobrażam Polaków rozproszonych w panice po lotnisku i szukających kolejki, w której mogliby sobie bezpiecznie postać :) To chyba jakaś terapia uspokajająca :D

      Usuń
  2. Pewnie cudnie się teraz czujesz;) Nie ma to jak u mamy!
    Dobrze, że podróż przebiegła bez zakłóceń i z taką masą smakowitości, aż ślinka cieknie;D
    I te widoki...

    Śniegu bym chyba nie zjadła jednak, nawet dla dobra wujka;p

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z tym śniegiem to naprawdę miałam dylemat :S

      A u mamy jest... fajnie :)))

      Usuń
  3. Cudownie..
    Ślinka mi leciała jak to wszystko opisywałaś. Ten jogurt z owczego sera wygląda zachęcająco
    A stewardessa mnie zaskoczyła, że się tak martwiła, ale to pewnie było dla Ciebie krępujące. Dla mnie też by było :)
    Pozdrawiam. Buziaki :** <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A co do tego sorbetu to ja bym się chyba nie odważyła :) nie wiadomo co tam mogło być :]

      Usuń
    2. Jezu, nie strasz mnie. Myślę przez cały czas o tym cholernym sorbecie :/
      Tak, zachowanie stewardessy było z jednej strony miłe, z drugiej krępujące. Ale chyba chciała się zrewanżować za niezbyt udany start :)

      Usuń
  4. Super podróż :) i ile smakołyków po drodze :D sorbet ze śniegu.. fajna sprawa;)

    OdpowiedzUsuń
  5. aaaa będę się powtarzać - super, że się z nami dzielisz tym słońcem, klimatem i widokami. Aż chce się spróbować tych smakołyków...zwłaszcza sorbetu: )

    OdpowiedzUsuń