niedziela, 24 grudnia 2017

Wesołych Świąt

Jak co roku jesteśmy u moich rodziców. Laura wniebowzięta obecnością dziadzi i cioci zapomniała już o męczącej ją od tygodnia ospie. Tak, tak... U nas ostatnio wybitnie chorobowo. Każdy na coś innego :-S 

Najważniejsze jednak, że Laura wychodzi z kropek. Jest niesamowitym slodziakiem i przytulasem i wszystkich "ucha" (*kocha).

A my ją najbardziej.



Zdrowych i wesołych Świąt dla wszystkich. Spokoju, rodzinnych chwil i wiele magii. A w Nowym Roku spełnienia wszystkich marzeń.

niedziela, 3 grudnia 2017

Jesteśmy!

Przede wszystkim to dziękuję Wam, że o nas pamiętacie. Ja o Was też pamiętam :) Przykro mi było (jest) gdy nie miałam możliwości nic napisać, ale za każdym razem gdy czytałam wiadomość od Was było mi bardzo bardzo miło. 

Jak się pewnie domyślacie powodem, dla którego nas nie było, jest tak błaha sprawa jak permanentny brak czasu. Co robiliśmy w międzyczasie? No to tak zacznę od początku... Czyli mniej więcej od maja, kiedy to znaleźliśmy nasz wymarzony dom i postanowiliśmy go kupić. Wkrótce potem podpisaliśmy umowę deweloperską i ... tego samego dnia na moim biurku wylądowało rozwiązanie umowy o pracę za porozumieniem stron. Nie jestem Wam w stanie opisać co wtedy czułam, ale generalnie to pod farbą chyba totalnie osiwiałam w czasie tamtych dni. W dodatku szlag mnie totalnie trafił, bo raptem niecałe 2 miesiące temu dostałam niezłą propozycję pracy, którą nie przyjęłam, bo mój wówczas obecny pracodawca zapewniał mnie, że jestem potrzebna itp. Nie wiedzieliśmy czy lepiej wycofać się z umowy deweloperskiej czy negocjować z moim szefem. Stanęło ostatecznie na tym drugim, ale sytuacja w pracy nie była już dla mnie komfortowa. Co prawda zostało powiedziane, że dopóki nie znajdę czegoś nowego to mogę się czuć bezpieczna, ale wcale się tak nie czułam. W zasadzie codziennie rano przychodziłam do biura z duszą na ramieniu i pytaniem co znajdę na biurku... Oczywiście jak na złość znalezienie nowej pracy tak na zawołanie wcale nie było takie łatwe. Albo mnie nie chcieli, albo nie chcieli dać tego co ja chciałam :-] A naprawdę wybredna nie byłam. Stresu jaki wtedy czułam nie da się opisać. Moje ciało też zaczęło się buntować. Ucisk w klatce piersiowej totalnie mnie przerażał. Trochę pomogły wakacje na jakie pojechaliśmy wtedy bez Laury. W zasadzie to wyjeżdżałam w bardzo niewakacyjnym humorze, ale wszystko było już załatwione, zapłacone, nie dało rady odwołać. Zresztą dobrze, ze wtedy pojechaliśmy, bo potem już nie byłoby szansy na żaden urlop. Po powrocie rzuciliśmy się w wir załatwiania kredytu, co też okazało się mega wyzwaniem, bo wiele banków robiło nam problem z racji, że H. jest cudzoziemcem. Na szczęście trafiliśmy na naprawdę porządnego doradcę, który nas zgrabnie poprowadził przez wszystkie procedury. Całość jednak trwała tak długo, że dopiero tydzień przed terminem oddania inwestycji dostaliśmy pozytywną decyzję od banku, na którym nam najbardziej zależało. Potem na gwałt trzeba było szukać majstrów :-) Oczywiście wszystko spadło na mnie, bo H. choć naprawdę dobrze radzi sobie z polskim to budownictwa jeszcze nie opanował. Mnie, babie, też nie było łatwo, ale czasem czułam, że majstry same się nade mną litowały, że muszę się tym wszystkim zajmować i w sumie nieźle na tym wychodziłam ;-)

We wrześniu Laura zaczęła przygodę z przedszkolem. Myślałam, że po prawie 1 latach u niani z grupą dzieci pójdzie z górki, a tymczasem wcale tak nie było. Laurę chyba przytłoczył ten tłum w przedszkolu, w każdym razie przez prawie 2 tygodnie codziennie rano przeżywaliśmy istne katusze, płacze, wrzaski i rzucanie się na podłogę. Serce mi się krajało. Kombinowaliśmy z H. jak tu urwać się z pracy i odebrać ją szybciej, ale to nie pomagało. W końcu się przekonała, choć nie jest to jakaś wielka miłość. Bywają dni, że ciężko ją tam zaprowadzić, choć bardziej współpracuje gdy to ja ją odprowadzam. Niestety teraz robi to H. 

Po odbiorze domu złożyłam wypowiedzenie w pracy. Miałam już dość tej sytuacji, kredyt był już załatwiony, a poza tym ktoś musiał majstrów pilnować. Pracę wciąż szukałam choć przestało mi już tak zależeć. Dostałam w międzyczasie zlecenie na tłumaczenie pewnej książki więc zajęcie miałam do marca. Już sobie wyobrażałam jak w zimowe dni siedzę w moim pięknym salonie przy kominku i sobie spokojnie klepię tłumaczenie. Tymczasem po tygodniu siedzenia na budowie dostałam pracę na przyzwoitych warunkach :-] 

Prace na budowie postępowały szybko. Wszystko super pasowało, bo rano na spokojnie odwoziłam Laurę do przedszkola i jeszcze dość wcześnie ją stamtąd odbierałam. Dziecko było zadowolone :-) Ja zmęczona, ale szczęśliwa. Do końca września jednak nie udało nam się skończyć, pałeczkę dowodzenia przejął mój tato, a ja ruszyłam do nowej pracy.

Pod koniec listopada w końcu przeprowadziliśmy się na nowy adres. Wciąż czujemy się trochę jak w hotelu. Laura ma teraz tyle miejsca, że zasuwa hulajnogą po domu :)

Tak. A ja mam teraz czas by napisać ten post, bo Laurencja z tatą pojechali odwiedzić dziadków w Turcji. Wracają w przyszłą sobotę i na razie chyba dobrze się bawią. Same zobaczcie :-)





sobota, 19 sierpnia 2017

Laura na wsi

Sierpień to dla nas zupełnie nowa nowość. To miesiąc, w którym nasza niania urlopuje. W zeszłym roku moi rodzice przyjeżdżali do nas na zmianę opiekować się wnusią. W tym roku jednak zaprotestowali. Tzn. zaprotestowali by do nas przyjechać. Stwierdzili, że skoro Laura tak dobrze się u nich czuła w czasie naszego wyjazdu, to wolą opiekować się nią u siebie. Trudno im się dziwić. I tak, wiem, że tam jest ogród, pieski, ciocia, którą Laura uwielbia, rowerki, hulajnoga, podlewanie kwiatków z dziadkiem i inne atrakcje, ale co ja poradzę na to, że wolę mieć dziecko przy sobie?

Tęsknię okropnie!

Dom pusty, posprzątany, klocków na dywanie brak, porzuconych kanapek, nadjedzonych ciasteczek za poduszką też... Po prostu jakbym nagle wbiła się w życie kogoś innego. Ja już nie pamiętam jak to było bez dziecka :-] Mam teraz tyle czasu, że nie wiem co ze sobą robić. Po pierwszych dniach w samotności zapisałam się do siłowni :-) Może chociaż mój tyłek i boczki na tym skorzystają.

Jednocześnie zachłysnęliśmy się z H. wolnością. Spotykamy się ze znajomymi, eksplorujemy wrocławskie knajpy i korzystamy ile się da. Ale gdzieś tam z tyłu głowy wciąż zastanawiamy się co robi Laura :-) Chociaż z drugiej strony czas leci nam przez palce. O zakupie domu kiedyś i naszych "przygodach" z tym związanych kiedyś tu coś skrobnę, ale ostatecznie dobijamy do końca tej mordęgi kredytowej. Czas najwyższy jeździć po sklepach, oglądać, wybierać, zapisywać jak przykazał mi mój tato, czyli wykorzystać ten moment, w którym możemy to wszystko zrobić bez Laury wiszącej nam na nodze, a tymczasem... oglądamy wszystko przez internet :-S no nie ma kiedy. Serio. Albo wracamy do domu późno, albo jesteśmy tak wykończeni, że siły starczy tylko na serial. I już w połowie muszę wstawać, chodzić przed ekranem, bo odjeżdżam w objęcia Morfeusza.

Laura natomiast bije ostatnio rekordy słodkości. Wciąż by się tuliła i rozdawała buziaki. Ma teraz fazę na zasypiania w naszym łóżku. W naszym albo dziadków. Klepie wtedy słodko kawałek łóżka obok siebie na znak, że mam ja albo babcia się tam położyć. A potem słodko wtula główkę, rozdaje buziaki, głaszcze policzek i w końcu zasypia. Po takich czułościach na samą myśl o tym, że muszę wracać do Wrocławia coś ściska mnie w dołku. I tak żyję od jednego wyjazdu do rodziców do drugiego. Łapię się na tym, że już ledwo wytrzymuję, a to raptem 3 dni minęły od powrotu do Wrocławia. 

W miniony weekend Laura zaliczyła też swój pierwszy bal. Całą familią byliśmy na weselu. To w ogóle był weekend z przygodami, bo zaliczyliśmy słynną nawałnicę atakującą Polskę od zachodu. Elegancko wyjechaliśmy sobie w piątek po południu z Wrocławia. Ja prosto po rozmowie kwalifikacyjnej więc psychicznie wykończona ;-) Krótko za Wrocławiem zatrzymaliśmy się by zatankować. I tak gdy H. lał paliwo ja patrzę i patrzę, a tam na niebie jak jakaś wielka czapa z trzech stron nadciąga brązowa chmura. Serio - brązowa była. Czegoś takiego jeszcze nie widziałam. Wsiedliśmy w auto i gnamy czym prędzej by uciec od dziadostwa. Ale się nie dało. Dopadło nas na ekspresówce i jak nie lujnęło... Ściana wody. Nic nie było widać, totalnie nic. Ale najgorszy był grad, który krótko po tym się zaczął. Huk w aucie taki jakby szyby miało wysadzić. H. zdesperowany zjechał szybko na przeciwny pas ruchu i schował się pod ścianą dźwiękochłonną, która ochroniła nas trochę przed gradem. Za nami zjechały wszystkie auta. I tak uwięzieni w samochodzie czekaliśmy aż przejdzie. No grad przeszedł, ale lało nam przez całą trasę. Już cieszyliśmy się, gdy byliśmy pod Poznaniem, że blisko, że niedługo będziemy w domu. A tymczasem siostra moja zadzwoniła, żebyśmy lepiej jechali do hotelu, żebyśmy pod żadnym pozorem tu nie przyjeżdżali, bo u nich istny armagedon. No płakać mi się chciało. Postanowiliśmy, że pojedziemy po prostu wolno licząc, że w międzyczasie u nich przejdzie. No i przeszło. Ale bałagan pozostał. Ostatnie 30km do moich rodziców jechaliśmy 3 godziny, co chwile stając w gigantycznych korkach w oczekiwaniu aż służby drogowe pousuwają poprzewracane na drogę drzewa. A leżały całe lasy. Drzewa, gałęzie, znaki drogowe, pozrywane dachy domów, poprzewracane ciężarówki... Jeden wielki bajzel. Trasę, która w normalnych warunkach zajmuje nam 3godziny, pokonaliśmy w prawie 8 godzin. 

Na miejscu prądu brak, ciepłej wody brak. Dobrze, że jednak uparłam się, by od razu się wykąpać chociażby w zimnej, bo wody nie było jeszcze cały dzień, a tu przecież wesele! :-) Do południa nie wiedzieliśmy w ogóle czy się odbędzie. Fryzjer z rana odwołany, bo bez wody i prądu to tylko warkocz mogłaby zapleść :-D Hotel w sercu lasu, nie wiadomo było czy w ogóle da się tam dojechać. Dopiero koło południa doszła do nas informacja, że w hotelu jest agregator i jakoś dają radę. Fryzurę trzeba było opanować samemu, gorzej z prasowaniem męskich koszul :-) Tato wyczaił jakiś hotel, w którym był agregat. Była więc wycieczka z żelazkiem i prostownicą. Mówię Wam, koniec świata.

Przy tym wszystkim w głowie wciąż miałam myśl, że najpóźniej o 22 będziemy już w domu, no bo ile 3-letnie dziecko może wytrzymać? Tymczasem Laura przeszła samą siebie. Dotrwała do północy i tak właściwie mogliśmy jeszcze przeciągnąć, bo panna uparcie twierdziła, że nie chce spać. I to bez żadnego przysypiania po kątach! Odstrzelona w swoją suknię księżniczki (którą po prostu uwielbia :)) przez cały czas tańczyła, kręciła balony, witała się z innymi gośćmi, biegała po sali, po prostu pękałam z dumy :-) Pozostałe dzieci niestety nie chciały się integrować choć Laura kilkakrotnie do nich podchodziła i wyciągała rączkę do zabawy. Nie, wisiały na swoich mamach/dziadkach/opiekunkach, a o 21 po prostu padły. Laura natomiast pięknie się bawiła i to z wszystkimi. Focha strzelała tylko wtedy, gdy tata za bardzo mamę przytulał w tańcu ;-)

To, że Laura tak łatwo nawiązuje znajomości i nie ma żadnych oporów by podejść do innego dziecka i rozpocząć zabawę niezmiernie mnie cieszy.  Inna sprawa, że dzieci niestety najczęściej zawstydzone uciekają :-/ trzymam się tej myśli w perspektywie zbliżającego się września. A wrzesień oznacza jedno - przedszkole. Myśl, że Laura może się tam źle czuć nie daje mi spokoju, no ale musimy jakoś przez to przejść. Całe szczęście toaletę mamy już ogarniętą. Laura potrafi nawet zrobić siusiu sama i podciągnąć sobie majtki, a potem przyjść zakomunikować nam, że "siusiu mam już" ;-) Na wspomnianym weselu moja największa obawą było to, że w całym tym harmidrze nie usłyszę wołania Laury, że chce do toalety oraz że nie zdążymy do niej dobiec. Ale okazało się, że niepotrzebnie się martwiłam. Laura wołała, ba, nawet pokazywała, a potem na luzaku szła do toalety i robiła siusiu. Zuch dziewczyna! 

Poza tym zbieramy ślimaki. Laura na ślimaki mówi "ija"- nie wiem skąd jej się to wzięło. Bez problemu powtarza zasłyszane od nas słowa, ale wciąż lubi wymyślać swoje własne. No i ślimaki uwielbia. Czy one Laurę też tu mam wątpliwości. Jej miłość do tych zwierząt rozpoczęła się niestety dość brutalnie, bo z namiętnością je rozdeptywała. Ileż ja się natłumaczyłam, że to źle, niedobrze, że ślimaki mają ała, że płaczą, bo nie mają domku (życia pewnie też)... A Laura nienawidzi takiej krytyki. Od razu żałośnie płacze i robi minkę kota ze Shreka. Ale w końcu pojęła. Teraz ślimaki są zbierane i układane do szeregu, a jak któryś się przemieści to Laura znowu formuje linię. Życie na wsi ewidentnie jej służy. Zna tu wszystkie kąty. Gdy tata szedł ulicą szybko go strofowała, że "baba, nie, momo!" Momo to wciąż wszystko na kółkach choć w laurowym słowniczku jest też "auto". 
Gdy ją tu obserwuję dostaję dodatkowego powera do finalizowania akcji zakupu domu choć temat trudny, bardzo trudny. Ale już widzę Laurę bawiącą się w naszym ogrodzie i tylko dla tej wizji ściskamy tyłki i zasuwamy dalej.

Laurencja przed kościołem - wesela jak najbardziej, ale śluby moje dziecko nie interesują. A w tle bajzel po nawałnicy w przykościelnym ogrodzie.
Co jakiś czas podbiegała do tego lustra się pooglądać. A jakie miny tam odchodziły, jakie figury... :))


czwartek, 6 lipca 2017

Uwalniamy się od pieluch

Jak w temacie i naprawdę moja radość, że mogę to wreszcie napisać jest ogromna! :-)

Laura ma już prawie 3lata. Z toaletą bywało różnie - czasem wołała, czasem nie. Kupa u nas od dłuższego czasu nie była już problemem. Laura ładnie i wyraźnie woła "papppa!" a my wiemy o co chodzi. Z siusiu jednak było gorzej. Dużo, dużo gorzej... Bywały chwile, gdy wołała, ale najczęściej wtedy, gdy było już po ptakach... Szłam jednak w zaparte i ze spokojem przebierałam. Gdy jednak po 2-3 godzinach naprawdę nie mieliśmy już gdzie usiąść, bo wszystko było mokre motywacja nam nieco opadła... I tak sobie żyliśmy z dnia na dzień, co 2tygodnie z nową dostawą pampków. Cichaczem miałam nadzieję, że babcia z dziadkiem ogarną sprawę, bo w końcu będą z nią 24h/dobę przez 2 tygodnie więc super okazja. Ale po przyjeździe babcia rozłożyła ręce i powtórzyła to co sama już wiedziałam: kupa bez problemu, siusiu masakra.

Ale zawzięłam się. Postanowiłam po powrocie do Wrocławia zacząć akcję odpieluchowania. Wizja przedszkola od września była dla mnie tym bacikiem do popędzania (tak przy okazji, znowu wychodzą moje braki w pisaniu - Laura dostała się do przedszkola, także od września będzie się działo), bo nawet w prywatnych placówkach dało się wyczuć niechęć do pieluch, gdy delikatnie o to pytałam.

Zrobiłam tak jak mówiłam. Pewnego piątkowego wieczora ściągnęłyśmy pieluchę, wytłumaczyłam Laurze, że pielucha jest dla dzidzi, a Laura przecież jest już duża. Mama nie ma pieluchy, tata też. Laura z przejęciem powtórzyła, że "Laula nie jest dzidzi, dziodzio-ja". Tego dnia miałyśmy dwie wpadki, ale też jeden sukces. W weekend jeszcze kilka razy się zdarzyło, ale bez dramatu. Mop spokojnie stał w szafie, pralka się nie nadwyrężała. W poniedziałek do niani Laura poszła z trzema kompletami na zmianę i jeszcze dwoma pieluszkami, na wypadek, gdyby niania się poddała. Bo nasza niania to jednak super babka. Obawiałam się, jak podejdzie do całej akcji, bo opiekuje się Laurą u siebie w domu... Wydawało mi się, że może mieć pewne obiekcje, że jej zasika mieszkanie czy coś... Zupełnie nie wiedziałam jak się do tego zabrać, czy w ogóle mogę oczekiwać od niej pomocy. Ale niania, gdy nieśmiało ją zapytałam, powiedziała - od poniedziałku 3 komplety na zmianę i już! Tak więc zrobiłyśmy.

Tego dnia H., który rano jest z Laurą sam, musi ją przygotować i odwieźć do niani, miał dodatkowe utrudnienie - Laura po przebudzeniu nie chciała usiąść na nocnik. Pojechała więc do niani w majtach bez sikania. Gdy mi to zakomunikował, od razu dzwoniłam do niani, żeby podniosła czerwony alarm, bo dziecko po nocy niewysikane. A niania mówi - spokojnie, Laura właśnie wstała z nocnika :-)

Wiecie jaka byłam zdziwiona, gdy tego dnia pojechałam po Laurę, a niania oddała mi ją w tym samym ubranku, w które H. ubrał ją rano? Zero wpadki!

I tak, drogie ciocie, już od dwóch tygodni :-)))

Tzn. u niani jej się wpadki nie zdarzają. W domu raczej też nie, ale czasem kilka kropelek poleci. To już jednak zdarza się coraz rzadziej. Najgorzej jest kiedy Laurę pochłonie zabawa. Wtedy nawet gdy pytam, czy chce siusiu, kręci głową, że nie, ale widzę, że to pytanie jakby w ogóle do niej nie dociera. Cieszy mnie natomiast to, że coraz częściej po nocy ma suchego pampersa i siadanie rano na nocnik weszło już na stałe do naszego grafiku. Myślę więc, że jest szansa, że niedługo całkowicie pozbędziemy się pieluch. Na drzemki niania zakłada jej jeszcze pieluchę, ale myślę, że to już niepotrzebne. Laura nie śpi dłużej niż godzinę (w domu wcale nie ma już drzemek). Kilka razy zasnęła nam w samochodzie i nie popuściła.

W samochodzie jeździmy z nocnikiem :-) Bałam się trochę jak ogarnąć wyjścia na spacer, na miasto itp. Szkoda mi było zakładać jej pieluchę skoro tak dobrze nam szło. Ale perspektywa, że Laura woła siku, a dookoła nigdzie nie ma miejsca by sprawę ogarnąć, trochę mnie przerażała. Pamiętam, że nawet za pierwszym razem chciałam jej założyć pieluchomajtki, ale Laura powiedziała "mama, nieee..., ja dziodzio (duża)". No i tak zostało. Jak gdzieś jedziemy to przed wyjściem z auta, Laura robi siku na nocnik i jak dotąd wytrzymuje do powrotu do samochodu.

Trzymajcie kciuki by dalej tak dobrze nam szło!

Kobietą być...

wtorek, 27 czerwca 2017

Postępy w mowie

Nasze dziecko gada :-) głównie po polsku, co trochę martwi H. ale trzymamy kciuki, że z tureckim też się podciągnie. Na razie Laura z zawrotną szybkością przyswaja polskie słowa i wreszcie mówi krótkimi zdaniami.

Nasze ostatnie osiągnięcia:
-pięknie mówi już "cześć"
-potrafi liczyć do trzech po polsku i po turecku
-z napisanych cyfr odróżnia 2,3 i 5
-gdy ma dobry humor pokazuje ile ma lat choć nie mogę jej wytłumaczyć, że z 2 zrobiły się 3 :-)
-potrafi wymówić swoje imię "Laula" ale robi to niechętnie :-)

A poza tym:
-dzi - drzwi
-pi -- pić
-momo - w dalszym ciągu od hulajnogi po samochód, wszystko co ma koła i jeździ
-miał - kot
-pies to wciąż łała
-bebe - brzuch
-"iesiu" - Miesiu (kolega od niani)
-"łola" - Ola (koleżanka)
-"isiu" - siusiu
-ciocia - pięknie i wyraźnie
-"teś" - też, Laura bardzo lubi podkreślać, że robi to co my i upewnia się za każdym razem "mama teś?", "baba teś?", "ja teś?" :)
-"dziodzio". Dziodzio znaczy duży. Nie wiem skąd jej się to wzięło. Laura uwielbia mówić, że jest dziodzio :)

Poza tym Laura tworzy proste zdania typu "baba śpi", "ja chće mniam-mniam", "cio robiś", "nie śpij" i odmienia czasowniki - mówi  "mama, pij" i "ja piję". 


Rozkoszna jest!


czwartek, 22 czerwca 2017

Powrót do domu


Melduję, że jesteśmy już w domu, szczęśliwie, razem i w trójkę.

Urlop się udał, ale tęskniłam okropnie. Na bieżąco byliśmy informowani przez dziadków co Laura aktualnie robi, co zjadła i jak spała. Nasza córcia była tak dzielna, że w ogóle nie płakała. Jedynie raz, kiedy obudziła się, a nas nie było - wyjeżdżaliśmy bardzo wcześnie i nie chcieliśmy jej budzić. Czasem tylko pytała o nas, gdzie jesteśmy. Dziadki i ciocia odpowiadali zgodnie z prawdą, a potem zapewniali, że niedługo wrócimy, a Laura ze zrozumieniem kiwała głową i bawiła się dalej. 

Gdy tylko zaczęliśmy drogę powrotną zaczęłam odliczać godziny. Oczywiście najbardziej dłużył się ostatni odcinek. Gdy przyjechaliśmy, Laura bawiła się klockami. Zrobiliśmy wielkie wejście :-) Laura jakby nie mogła uwierzyć, że my to my. Nawet siedząc na moich kolanach co chwilę odwracała się jakby sprawdzając czy to na pewno ja :)) Wytuliliśmy, wycałowaliśmy. Pobyt na wsi bardzo jej służył. Buźka opalona, wyspana, wyciszona. Nikt jej tu nie pospieszał, nikt nie budził, nikt nie kazał wcześnie spać :) 

W poniedziałek Laura wróciła do niani. Mieliśmy mały problem, żeby ją przestawić z powrotem na wcześniejsze spanie. Sami padaliśmy ze zmęczenia, a tu jeszcze namawianie upartej 2,5-latki do spania... Niestety starość-nie radość. Wcześniej wystarczyła nam jedna noc, żeby zregenerować siły, a teraz? Jeszcze 3. dnia walczyliśmy ze zmianą strefy czasowej i ogólnym jetlagiem. 

Cieżko jest wrócić do szarej rzeczywistości. Cichaczem planujemy jeszcze jakiś wyjazd do dziadków do Turcji, tym razem już razem, oczywiście. Chcielibyśmy spędzić trochę czasu na luzie w trójkę. Na razie jednak musi minąć trochę czasu, może uda się pod koniec lata. 

Takie zdjęcia dostawaliśmy od dziadków na uspokojenie ;-)

poniedziałek, 5 czerwca 2017

Wakacyjnie

Jesteśmy na wakacjach. Wszyscy, ale oddzielnie. My z H. za granicą, a Laurencja u dziadków. Nie pytajcie jak mogłam ją tam zostawić. Z jednej strony wiem, że tego bardzo potrzebowaliśmy - odpoczynku, takiego na 100% i czasu tylko dla nas. Z drugiej strony serce rozpada mi się na kawałki chociaż wiem przecież, że jest jej tam dobrze. Ma dziadków i ciocię, którą uwielbia - wszystkich zaangażowanych do opieki nad nią tak jakbyśmy my z H. na pewno nie byli. Co chwilę fundują jej różne atrakcje, przesyłają zdjęcia roześmianej Laury, ale i tak tęsknimy okropnie...

Laura ponoć śpi, je i funkcjonuje wzorcowo. Trzymamy kciuki by tak dalej, Wy też trzymajcie.

A my urlopujemy. W szalonym tempie i w szalonych miejscach. Jakby kogoś interesowały nasze podróżnicze poczynania to zapraszam na mojego drugiego bloga o podróżach http://polishturkishborder.blogspot.com/

Na razie naskrobałam jeden post. Dwa kolejne są w przygotowaniu.

Do usłyszenia!

czwartek, 1 czerwca 2017

Każda kobieta potrzebuje zmiany

Laurencja przeszła przemianę. Mamy za sobą pierwszą wizytę u fryzjera :-) 
Laurze włoski rosną bardzo szybko i ma ich naprawdę sporo. Oczywiście mznieść co najwyżej kilkarzą mi się kiteczki i spineczki, ale moja córcia potrafi je a minut. Grzywę musiałam jej przycinać już kilka razy, bo włosy niemiłosiernie właziły jej do oczu. H. wciąż mnie opieprzał, że nie umiem tego robić. Cóż... łatwe zadanie to z pewnością nie jest. Laura wciąż jest w ruchu więc żeby złapać ją w miarę nieuruchomioną, zabierałam się za strzyżenie kiedy Mała siedziała w wannie. Ale efekt bywał różny ;-) 

Ostatnio kiedy strzygł się tata, wyczaiłam zaraz obok fryzjera dziecięcego. Pomyślałam, że jakby nawet było źle to przecież odrosną ;-) a przynajmniej teraz, gdy jest coraz cieplej może nie będzie jej się tak pociła główka.

No i poszłyśmy. Laura, ku mojemu zaskoczeniu bez problemu wytrzymała, a fryzjerka bardzo się przykładała więc nie było to raz-ciach i już. Swoją drogą metodę mają niezłą - delikwenta wsadzają do samochodu (Laura od razu dorwała się do kierownicy - moja krew), w rękę dają lizaka, a przed małym klientem ustawiają tablet z filmikiem z you tube, wybranym przez rodziciela :) Gdy przychodzi czas na strzyżenie włosów nad karkiem tablet wędruje na kolanka :)

Efekt uważam za bardzo zadowolajacy ;) Nazywam to fryzurką na Amelię, jeśli ktoś jeszcze tą Amelię filmową pamięta.







W nagrodę dostałyśmy dyplom z puklem włosow.

sobota, 27 maja 2017

Przygoda z szpitalem

Nadrabiam zaległości. 

Ku pamięci, choć niezbyt miłej melduję pierwszy od narodzin Laurencji pobyt w szpitalu... Taak... nasz Orzeszek złapał rotawirusa. I to wyjątkowo paskudnego.
Zaczęło się bardzo niewinnie i jak zwykle niespodziewanie. Mama pojechała w sobotę na spotkanie z doradcą kredytowym zostawiając w domu zdrowe brykające dziecko, by po godzinie otrzymać wiadomość od zaniepokojonego taty, że Laura leży chora z gorączką. Potem było rozwolnienie. W poniedziałek wizyta u lekarza, który zwrócił uwagę na znowu zaczerwienione ucho. By nagle przy badaniu gardełka dziecko zaczęło wymiotować. Ale jak... 

W ten poniedziałek zaliczyłyśmy chyba z dzisięć rzyganek. Laura przez cały czas spała, cokolwiek by nie wypiła - nawet łyżeczkę wody, natychmiast uruchamiał się odruch wymiotny. Myślałam, że to tylko jeden taki dzień, że następnego wymiotów już nie będzie. A do pracy trzeba iść, bo wiadomo jak jest., do notariusza człowiek umówiony... Dziadka ściągnęłam, ale co z tego, gdy następnego dnia już rano dzwonił, że Laura wciąż wymiotuje. Całe szczęście, ze jeszcze mogę z domu pracować. 

Ale Laura wciąż ani nie jadła ani nie piła. Była tak wymęczona wymiotami, że aż serce mi pękało. Zawołałam do domu lekarza, bo porządnie juz się martwiłam. Niestety potwierdził moje obawy... Laura była już lekko odwodniona i trzeba było gnać do szpitala. 

Na miejscu czekało nas zderzenie z beznadziejnością polskiej służby zdrowia. W ciemnym obskurnym korytarzu przyszło nam czekać prawie godzinę, aż ktoś się wreszcie nami zainteresował. I to na pogotowiu!!! Tak, mieliśmy szczęście trafić na zmianę dyżurów. Nie wiem co się dzieje z dziećmi naprawdę wymagającymi natychmiastowej pomocy... Czy też muszą czekać, aż panie pielęgniarki łaskawie wypełnią wszystkie dokumenty? W poczekalni nie było z obsługi dosłownie nikogo... Oczywiście próbowaliśmy kogoś ściągnąć szybciej, za radą pani z rejestracji, ale w nagrodę za taką nadgorliwość spotkał nas opierdal od jednej z pielęgniarek i znudzona odpowiedź dyżurującej pani doktor "już idę...".

W skrócie - Laura została przyjęta na oddział. Po badaniu wskoczyłyśmy na szpitalną taśmę - wenflon, krew, organizacja łóżka, podłączenie kroplówki. Trafiłyśmy do pokoju dwuosobowego. Laura jak tylko położyłam ją na łóżko zasnęła, biedulka. Spała tak twardym snem, że nie budziło ją absolutnie nic. A po sąsiedzku w sali trafiła nam się dziewczynka również z rotawirusem, ale z bardzo skomplikowanej rodziny. Jej tata robił non stop tyle hałasu, wiecznie grzebał w torbach foliowych, uprawiał telekonferencje z matką, z ojcem, z kochanką, z byłą żoną, nawet śmieci wyrzucał do kosza z impetem. A potem zaliczyłyśmy kłótnię między rodzicami malutkiej i to również Laury nie ruszyło. 

Następnego dnia rano Laura wydała się już odrobinę żywsza. Zjadła nawet ze smakiem pół szpitalnej buły z masłem. No i nie wymiotowała!!! Na obchodzie obiecano nam wyjście następnego dnia o ile nie będzie wymiotów ani rozwolnienia. Laura jednak była jeszcze bardzo słaba, wciąż przysypiała. Ożywiła się dopiero po południu, gdy odwiedził nas H. z moim tatą. W czasie wizyty zasnęła, a gdy się obudziła i naszych gości już nie było zaczął się kolejny dramat - brak taty. Rany, ile się nasłuchałam, że baby nie ma, że gdzie on jest, i buzia w podkuwkę i wkurw, że jestem ja, a nie on. Widziałam, że czuła się już znacznie lepiej, ale tęsknota za tatą tak mi dziecko przybiła, że aż nie miało ochoty wstawać z łóżka. Nawet w środku nocy, gdy Laura się obudziła urządziła aferę, że taty nie ma. Wywaliła mnie z łóżka i nie pozwoliła się położyć. Musiałam więc grzecznie czekać, aż mi dziecko zaśnie, żeby móc się położyć na tych 10cm, które mi zostawało ;-]

W międzyczasie opieka nad naszą sąsiadką się zmieniła - przyszła mama. Rany, jak się cieszyłam dla tego dziecka. Tata za bardzo się nie przejmował. Wykorzystując to, że malutka leżała z gorączko często zostawiał ją samą i wychodził na papieroska, na lunch, szkoda gadać. Mówiłam do niej, podawałam wodę, przykrywałam, ale każde chore dziecko przecież potrzebuje mamy... Z mamą dziewczynki szybko się zaprzyjaźniłyśmy. Opowiedziała mi swoją historię o tym jak mąż z kochającego i troskliwego ojca zmienił się w potwornego psychopatę. Współczułam jej, ale też w duchu powtarzałam sobie, że jednak szczęściarą jestem.

Najtrudniej było nam wytrzymać kolejnego dnia do południa. Rano na obchodzie dostałyśmy zielone światło na wyjście. Laura była jeszcze bardzo słaba i totalnie bez życia, ale wyniki miała już dobre i od dwóch dni nie wymiotowała. Pani doktor dała nam i naszym sąsiadkom wypis, choć naszą małą koleżankę wciąż męczyła okropna biegunka. Potem w czwórkę załatwiałyśmy wypisy, opłaty za salę (co to w ogóle ma być, tego nie rozumiem - za co te opłaty??? Za 10cm niewygodnego łóżka, które dzieliłam z dzieckiem? Bo nic innego od szpitala nie otrzymałam. Za to, że wyręczałam pielęgniarki w opiece nad chorym? Bo jeśli się jakiejś nie zawoła, że kroplówka się skończyła, to dziecko może wisieć tak podłączone do wieczora.Koszmar) i całą resztę. Nie mogłyśmy się doczekać aż przyjedzie po nas H. W międzyczasie dziewczynkom wyciągnięto wenflony i pobrano po raz ostatni krew. Tuż przed przyjazdem H. zajrzała do nas lekarka i powiedziała naszym sąsiadkom, że niestety muszą zostać, bo Mała jeszcze ma kiepskie wyniki. Myślałam, że się rozryczę. Mała już od 2h co chwilę pytała mamę kiedy idą pa-pa, a tu ponowne zakładanie wenflonu i pod kroplówkę. Niby obiecano im, że wieczorem je wypuszczą, ale nie mogłam patrzeć na rozczarowanie tego dziecka. Od całego stresu natychmiast zasnęło :-(

A my pojechałyśmy do domu. Laura okropnie marudkowała, a ja szybko pod prysznic i ... na rozmowę kwalifikacyjną. A potem jeszcze na budowę domu dać ostatnie wytyczne deweloperowi. Gdy wróciłam do domu miałam ochotę płakać ze szczęścia na myśl, że wyśpię się w swoim własnym łóżku... 

Laura następnego dnia wciąż była osłabiona, ale miała już ochotę, żeby pobawić się z dziadzią, nawet pójść na spacer. 

Niesamowite jak szybko dzieci słabną i jak szybko wracają do zdrowia.

Laurencja pałaszująca szpitalną bułę - pierwszy posiłek po 3 dniach głodówki 

piątek, 5 maja 2017

2,5-letnia Laura

Jest tak jak się pewnie domyślacie. Istne urwanie głowy. Jestem już tym wszystkim zmęczona i marzę o wakacjach :-) a te też będą w tym roku wyjątkowe, bo pierwsze bez Laurencji. Strasznie mi z  tym ciężko, nie wiem jak uda mi się wyjść ot tak z domu z myślą, że zobaczę Ją dopiero za 2 tygodnie... Laura zostanie u dziadków i choć wiem, że będzie jej tam bardzo dobrze to wcale nie jest mi łatwiej. Z drugiej jednak strony wiem, że potrzebujemy z H. tego czasu tylko dla nas, że potrzebuję się porządnie wyspać (to będzie pierwszy raz od narodzin naszej córci) i oderwać od rzeczywistości. 

Mam tak dość tego pędu, że już ledwo daję radę, o czym coraz częściej przypomina mi moje ciało. Co chwilę choruję albo prawie choruję, wciąż łapię jakieś infekcje, szkoda gadać. Jedno się kończy drugie zaczyna. Ale nie odpuszczam, bo różne kluczowe w naszym życiu sprawy się teraz klarują. Przede wszystkim sprawa domu, o którym marzymy z każdym dniem coraz bardziej. Szukamy, oglądamy, sprawdzamy, obliczamy... Powaga tego wszystkiego tak mnie przytłacza, że czasem aż płakać mi się chce. Gdy pomyślę o kolejnej rozmowie w sprawie kredytu to już czuję gęsią skórę, bo czuję się na nich jak totalny debil. A zrozumieć muszę by przekazać H...

Ale lepiej nadrobię wiadomości o Laurze.

Laura ostatnio strasznie urosła, dosłownie w ciągu 2 miesięcy, co widzę po zdjęciach, po tym jak jej włoski urosły. Jest coraz bardziej samodzielna, a przynajmniej stara się być. Choćby się więc paliło i waliło, muszę poczekać aż Laura SAMA założy buty i SAMA wejdzie do auta, bo inaczej koniec świata. Jest okropnym nerwusem i potrafi mnie nieźle przeczołgać. W szczególności rano, gdy jest śpiąca, a mama nie ustępuje i wyciąga z łóżeczka. Najczęściej kończy się to tym, że nie pozwala nawet mi się dotknąć i całą obróbkę poranną - buzia, zęby, włosy, ubranie musi załatwić tata. Niestety nie zawsze udaje mi się zachować zimną krew i czasem kończy się wrzaskiem :-(

Laurencja gada przez cały czas. Miesza polski, turecki i angielski, ale głównie gada po laurowemu. Łapie nowe słówka bardzo szybko, ale nie chce powtarzać. No chyba, że ma ochotę. Wtedy daje cały popis. Z nowych słówek, które teraz przychodzą mi do głowy jest
pepyl - ang. purple - inaczej na fioletowy nie mówi :-)
bacia - babcia wreszcie się doczekała
pi - śpi - to wtedy, gdy Laura zarządza czas na sen
iś-iś - pić (teraz, zaraz, natychmiast!!!!)
dżik-dżik - ptak
mimi - myszka Minnie :)
mama - to nie o mnie chodzi :] ja jestem "nienie" wciąż niezmiennie :) mama to pojazdy motorowe - hulajnogi, motocykle, czasem też samochody
pappa - kupa :-]
jajo - ulubiona przekąska Laurencji. Taaak... jajowa paranoja jeszcze nie minęła :D

Uwielbia oglądać bajeczki, wyciąga się wtedy na kanapie jak królewna :-) Jednym z jej ulubionych zajęć są skoki z oparcia kanapy - brr, grrr i wrrrrr.... Nie możemy jej tego oduczyć. Chyba jedynym rozwiązaniem będzie wymiana kanapy na taką z oparciem uniemożliwiającym stanie na nim. 

Laura, jak na panienkę przystało, bardzo lubi się stroić. Gdy kupuję jej coś nowego autentycznie się cieszy i natychmiast chce przymierzać, a potem każe się podsadzić do lustra, żeby mogła się obejrzeć. Musiałybyście widzieć te pozy jakie łapie przed lustrem... :D Naprawdę nie wiem czy to kobieca natura daje o sobie znać, bo u mnie tego przecież nie widziała - słowo honoru!

Wciąż hiciorem jest Lego. Teraz Laura bawi się już nie tylko w układanie klocków, ale odgrywa scenki z życia ludków :-) 

Największą zmorą jest jedzenie. Nie widziałam większego niejadka. Codziennie zachodzę w głowę co ugotować dla niej na obiad. No bo ileż można makaronu, ryżu i frytek???? Wcześniej Laura jadła jeszcze placki ziemniaczane, teraz ich również odmawia. Ba, nawet frytkami ostatnio gardzi. Naprawdę nie mam już pomysłów, a gdy do tego przychodzi weekend to jeszcze muszę wymyślać śniadania, a to już totalny dramat. Kanapki nie zje, suchego chleba też nie, owsianki ostatnio nie chce, płatki z mlekiem zostawia - wypija tylko mleko. Na razie jedynym moim pomysłem są naleśniki, ale działają tylko wtedy, gdy czynnie zaangażuję Laurę w gotowanie. Wtedy zje. 

Laura w ogóle lubi gotować ze mną i co chwilę się domaga posadzenia na blacie w kuchni. Jest cała szczęśliwa, gdy trzeba wymieszać jakieś ciasto, a gdy przychodzi pora na wbicie jaja to jest cała w skowronkach :D

Uwielbia tatę i dziadka. Wciąż o nich pyta i się denerwuje, że ich nie ma. 

Majówkę spędziliśmy na raty i oddzielnie. W niedzielę pojechałyśmy z Laurą do dziadków, a H. został w domu. Oboje pracowaliśmy we wtorek więc nic lepszego nie dało się wymyśleć. Jechałyśmy pociągiem i Laura bardzo przeżywała, że wsiadamy do ciuch-ciuch. W pociągu super się zachowywała, muszę ją pochwalić. Miałam okazję zaobserwować jak towarzyskie jest moje dziecko. Szybciutko skradła serca naszych najbliższych towarzyszy podróży, najpierw ukradkowymi spojrzeniami, potem demonstracją wszystkich zabawek. Musiałam trochę interweniować, bo gaduła z niej taka, że wszystko wygada - rozkładając rączki mówiła wszystkim "baba nie ma, ciuch-ciuch dziadzia" :-)

W dziadków największym wyzwaniem było spanie. Nie miałam siły dźwigać laurowego łóżeczka, w którym gdy Mała się zaczyna wybudzać delikatnie ją bujamy i śpimy dalej. U dziadków spałyśmy w normalnym łóżku, Laura od ściany. Było lepiej niż myślałam choć oczywiście wybudzała się. Ale ile przytulasków zaliczyłam w ten weekend! Normalnie miód na serce :-) Najfajniesze były poranki, gdy leniuchując w łóżku oglądałyśmy bajki :-)

Szkoda, że takich chwil w tej całej gonitwie jest tak niewiele, ale może już wkrótce, już niedługo! :-)


poniedziałek, 27 marca 2017

Jajowy detoks

Mamy fazę na jaja. A właściwie Laura ma. I bardzo boleśnie przechodzi jajowy detoks. Już wyjaśniam o co kaman.

Zaczęło się od you tuba. Boszsz... ten internet to jednak całe zło. Z racji, że niestety dość często zdarza się, że nasze dziecko przeżywa dzikie tantrum, ryczy, beczy, a nawet wali się sama po głowie, filmiki na youtubie były często wybawicielem, który skutecznie odwracał jej uwagę i pozwalał się wyciszyć. Laura dość szybko sprecyzowała swoje preferencje filmowe - z wyjątkowym namaszczeniem, w ciszy i spokoju i ogromnym zainteresowaniem zaczęła oglądać filmiki, na których totalnie szaleni ludzie otwierają kilkadziesiąt jajek-niespodzianek... 

No więc najpierw oglądała. Potem zaczęła zauważać w sklepie. Potem się domagać... A wiecie jakie to nasze dziecię słodkie potrafi być? Jak potrafi spojrzeć się wzrokiem słynnego kota ze Shreka? Jak buziakiem potrafi zaskoczyć? Jak ładnie mówi "chcie, chcie!!!". No to ulegaliśmy. Raz, dwa, gdy szło się po chleb, gdy wracało się z pracy. Przyznaję, że ja częściej. Aż w końcu doszło do tego, że gdy po powrocie do domu nie wyciągaliśmy jaja z kieszeni Laura wybuchała płaczem. No więc zaczęliśmy na to uważać. 

A potem była choroba i Laurą przez ponad tydzień zajmował się dziadek. Wiecie, dziadek stęskniony za wnuczką i niepotrafiący odmówić tym wielkim oczyskom... Nie wiem ile jaj zostało kupionych, ale po ilości plastikowych pierdółek, które zaczęłam codziennie znajdować wnioskuję, że naprawdę całkiem sporo.

I teraz mamy problem. Bo Laurencja w nocy, przez sen, potrafi krzyczeć i jęczeć "jaja...jaja...". A potem walić nogami po ściankach łóżeczka, rzucać się na prawo lewo, po prostu kosmos.... A my zaspani, ledwo kontaktujący na przeciw cholernym jajom...


sobota, 18 marca 2017

Pomór

No i zatoczyliśmy koło, drogie ciocie. 

Podczas gdy cała nasza trójeczka wychodziła już z tymi zimowymi choróbskami na prostą jesteśmy znowu na etapie totalnego rozkładu. Laura ma po raz kolejny ostre zapalenie uszu - od tygodnia urzęduje z dziadkiem w domu. Ja rozkładam się etapami. Najpierw mega katar i mega kaszel, potem jakieś dziwne swędzące wykwity na szyji, aż w końcu ponownie zapalenie spojówek. Najchętniej pracowałabym z domu, ale nie mogę, bo gdy ja jestem w domu, Laura nikomu nie pozwala się dotykać, czyli o pracowaniu nawet przy pomocy dziadka mogłabym zapomnieć. Siedzę więc cicho i potulnie obcieram oczy. Sama już nie wiedziałam od jakiego lekarza zacząć, ale za radą koleżanki jadę od góry do dołu - oczy, szyja, cycki... ;-) Z Laurą niby już lepiej, ale dzisiaj znowu obudziła się z "ała, ała" i łapaniem za ucho podczas gdy dokładnie wczoraj podałam jej ostatnią dawkę antybiotyku więc jutro znowu trzeba pomaszerować na kontrolę.

Jestem już tak zmęczona tym ciągłym chorowaniem, że naprawdę mam wszystkiego serdecznie dosyć. Nasz dom jawi mi się teraz jako wylęgarnia zarazków. Pogoda coraz ładniejsza, a ja wciąż mam wątpliwości czy na spacer możemy wyjść. Niech już będzie ciepło i sucho....

Podczas chorowania Laura bije wszelkie rekordy w wymyslaniu nowych zabaw :-)

wtorek, 28 lutego 2017

Zwiedny trójkąt

Po podbitym oku prawie ani śladu. Pozostało tylko zadrapanie. Laura pokazuje na nie pytająco, my odpowiadamy "ała" a ona na to ze złością: "NIEE!!!".

Taki żarcik.

Poza tym non stop łapiemy się w pułapkę "zwiednego trójkąta". Taaak... nasze dziecko gada cały czas mieszając trzy języki więc zorientować się o co jej w danej chwili chodzi to nie lada sztuka. I tak mamy:
1) "iś" czyli miś, bez którego nasze dziecko nie wychodzi z domu i za cholerę nie położy się spać. Bez misia ni rusz, ma być ten jeden konkretny i to szybko!
2) "iś" czyli tur. çiş (czyt. czisz) czyli siku. Wiadomo, że trzeba w mig pojąć o co kaman i leeeecieć po nocnik;
oraz
3) "iś" czyli idź, wynoś się matka, bo i tak nic nie kumasz.

Jak się domyślacie dzięki tym słówkom codziennie co najmniej 3 razy czuję się jak totalny debil. W szczególności, gdy Laura, np. w łóżeczku wrzeszczy "IŚŚŚŚ!!!" ja lecę z dwoma innymy misiami, a H. wkurzony wrzeszczy na mnie, że mam IŚĆ, bo dziecko wkurzam i jak ja w ogóle mogę tego nie rozumieć.

Podobnie gdy tuż po kąpieli zakładamy Laurencji świeżą pieluszkę, po czym Juniorka z uroczym uśmieszkiem mówi "iśśś". My z nadzieją "miś?". A Laura na to łapie się za ciepłą już pieluchę :-///

I tak w koło Macieju... Ciężkie jest życie rodzica dziecka wielojęzycznego...

Laurencja z "iś"


poniedziałek, 20 lutego 2017

Uszczerbków na zdrowiu ciąg dalszy

Laura ma się lepiej. Przez ostani tydzień urzędowała z dziadkiem i super trafiliśmy w rozkład dziadkowych przyjazdów, bo gdy wreszcie Mała odzyskała siłę na zabawę dziadek był jej najlepszym kompanem.

I powiem Wam, że to TAAAKA wygoda mieć mojego tatę w domu. Naczynia pozmywa, dziecko zabawi, ziemniaki zetrze, a potem jeszcze pożałuje, że Kasia taka zmęczona i mi stopy wymasuje. Normalnie dziadek - skarb. Aż żal, że tak szybko wyjechał.

Do laurowego słowniczka w tym tygodniu doszło:
muz - tur. banan
:-)
Bo Laura na bananach głównie żyje :-)
I wszystko byłoby pięknie, wczoraj Laura podekscytowana, że następnego dnia pojedzie "do dzidzi" /do dzieci/ czyli do niani po 2-tygodniowej nieobecności. Plecaczek spakowany, ubranka przygotowane i wtedy nagle moje dziecko samo chyba o swoje nogi dało nurka i główką uderzyła we front kanapy. Nie wyglądało to groźnie, ale gdy H. ją zebrał z podłogi nogi się pod nami ugięły. Przez całą prawą powiekę, tuż nad oczkiem, biegła czerwona szrama i w oczach powieka puchła i stawała się coraz bardziej purpurowa. No pech na całego. Po wymacaniu cholernego mebla okazało się, że Laura uderzyła w to akurat miejsce, w którym pod tapicerką narożnika zaczyna się drewniana skrzynia na pościel :-(((((( Humor spieprzony na cały dzień, a mieliśmy plany na spacer, na zakupy puzzlowe w Smyku itp. Oczywiście nic z tego nie wyszło. Resztę dnia Laura przeleżała na moich kolanach ze smętną buźką co chwilę pokazując nowe "ała", a krótko po samym wypadku zasnęła co zdarza się jej już naprawdę rzadko. 
Niestety nie pozwoliła nam za bardzo zrobić zimny okład wiec musiały wystarczyć przytulaski. Z obawami, ale po eksperymencie na sobie zdecydowałam się posmarować jej powiekę altacetem i chyba przyniosło to jej małą ulgę. Na jakiekolwiek zabawy odzyskała chęć dopiero późnym wieczorem. Miałam nadzieję, że przez noc opuchlizna jej zejdzie, ale niestety prawe oczko wciąż jest opuchnięte i fioletowe.
Dzisiaj idziemy na kontrolę z uszami to przy okazji pokażemy i oczko. 
Co za fatalna seria, mówię Wam!




niedziela, 12 lutego 2017

Wszystkie babcie w odwiedzinach

Styczeń miał mi się tradycyjnie ciągnąć i ciągnąć, a tymczasem ani się obejrzałam, a mamy już luty. Może to dlatego, że wiele się działo. Ledwo otrząsnęliśmy się po Świętach i Nowym Roku, zaczęliśmy odliczać dni do przyjazdu teściowej i siostry męża. Gdy wreszcie przyjechały przyznam, że dla mnie zaczął się okres odpoczynku. Laura pięknie je przywitała padając stęsknionej babci i cioci w ramiona :) Teściowa prawie się obraziła na moją propozycję, że zawiozę Laurę do niani, a one sobie pozwiedzają. Teściowa oznajmiła, że przyjechała dla wnuczki i tak, przez całe 10 dni Laura mogła się spokojnie rano wysypiać i bawić z ciocią :-) Dla mnie to było mega wygodne, bo odpadły mi jazdy do niani i stanie w niekończących korkach. Jeździłam sobie do pracy z mężem, pełen komfort ;-) Po powrocie do domu obiadek już czekał... Szkoda, że tak szybko minęło. 

Tymczasem Laurencja rośnie jak na drożdżach. Oczywiście i w tym miesiącu nie obyło się bez chorób i przeziębień. Najpierw walczyliśmy z katarem, potem z gorączką. Pojawiała się popołudniami i to całkiem wysoka, dochodząca nawet do ponad 38 stopni. Oprócz gorączki innych objawów nie było, Laura brykała jak zwykle. Zbijałam więc temperaturę i zawoziłam ją do niani... z ogromnymi wyrzutami sumienia. Jak na złość nie mogłam nigdzie dostać się do lekarza. Udało się, gdy gotowa już byłam zrobić obławę pod gabinetem pediatry i nie odchodzić dopóki mi dziecka nie zbadają. Szkoda słów na taką służbę zdrowia... Niestety pediatra nie powiedziała niczego odkrywczego - pewnie jakiś wirus. Wreszcie dobiłyśmy do weekendu i już ze spokojem miałam się dzieckiem zaopiekować, gdy zupełnie nagle Laurze przeszło, a rozłożyłam się ja :-] Rany, gdzie się podziała cała moja odporność... Co miesiąc jestem chora. Myślałam, że ducha wyzionę, gdy musiałam sprzątać & gotować & opiekować się dzieckiem, a teściowa w drodze ;-) i nic a nic nie pomagały jej prośby, żebym spokojnie leżała, że ona wszystko posprząta i ugotuje. Ot, cały mój pedantyczny charakterek...

Laura była wniebowzięta przyjazdem babci i cioci i oczywiście prezentami, które przywiozły ;-) W ogóle "hała" (tur. hala czyli ciocia) była atrakcją przez cały ich pobyt choć oczywiście z tendencją spadkową. No i gdy pod koniec ich pobytu wracaliśmy z H. do domu to jednak priorytety naszego dziecka się diametralnie zmieniały i ciocia z babcią nie mogły się nawet do niej zbliżać. Ale co użyliśmy to nasze. Zaliczyliśmy kilka samotnych wypadów bez dziecka, byliśmy nawet w kinie i to na Sztuce kochania, która pomimo naszych obaw okazała się całkiem zabawna i przyjemna ;-) 

Szkoda, że nie możemy sobie pozwolić na ten luksus częściej :-( pobyt naszych gości z Turcji szybko się skończył, a my musieliśmy znowu wbić się w szarą codzienność. Oczywiście najwięcej zmian czekało mnie... Znowu gonitwa, korki, gotowanie, planowanie itp. Laura wróciła do niani bez większych dramatów, podobno dzieci ją wyściskały :-)

Szkoda tylko, że była tam zaledwie 4 dni i ZNOWU jest chora. Od piątku walczymy z jakimś paskudnym przeziębieniem. Katar mega, kaszel mega i do tego gorączka 38-39 stopni. H. w tym tygodniu zalicza pobyt z córcią w domu. Bidulkę gardło boli i nie chce nic jeść :( Wciąż kombinuję co takiego wymyślić, ale z racji na jej ogólne niejadkowanie to już sama nie wiem czego możemy spróbować.

Na koniec, z racji, że minął już kolejny miesiąc laurencjowego życia, małe podsumowanie:
- Laura gada. Gada przez cały czas, głównie po swojemu, ale coraz więcej pojawia się słówek. Z tych które pamiętam:
hała - po turecku ciocia
dzidzi - dziecko
adziła - to ayicik po turecku czyli miś, ale mamy też:
miś - pięknie i ładnie po polsku
ko - kot

Na mnie od dłuższego czasu mówi "nienie" i nikt nie wie o co chodzi. Ja naprawdę nie krzyczę do dziecka co chwilę "nie!" :-)

Zwierzątka Laura nazywa głównie odgłosami jakie wydają:
łała - pies
koko - kura
muuu - krowa
iha - koń
cik cik - tak
mee - owca

Poza tym moje grzeczne ;) dziecko mówi:
kuje - czyli dziękuję (również kiedy ktoś kichnie :))
dzenia - do widzenia

Codziennie dopisuję do mojej listy coś nowego.

Dzisiaj (edit. 12.02.2017) "kubka" - Laura chciała herbatkę z kubka, nie z butelk :)

Poza tym:

- klocki Lego przechodzą renesans popularności. Laura co chwilę je wyciąga i w zabawie wykazuje coraz większą kreatywność. Czasem wkurza się, gdy nie może połączyć klocków i wtedy nas woła, ale ogólnie bawi się sama (od warunkiem, że mama albo tata są tuż obok). Oczywiście uwielbia rozwalać wieże :)

- uwielbia bawić się w lekarza. Na 2. urodziny dostała od dziadków kuferek medyka i to był strzał w dziesiątkę. Jesteśmy codziennie badani przez lekarza o sadystycznych skłonnościach. Gdy tylko przychodzi kolej na młoteczek albo co gorsza strzykawkę, odnotowujemy złowieszczy błysk w laurowym oku. Chociaż staramy się uczyć ją delikatności to młoteczkiem potrafi nam ta przygrzmocić, że nie raz już miałam sine kostki. A strzykawka to inna bajka. Niestety na YouTubie wyczaiła jakiś głupi filmik, na którym zastrzyk robi się na gołą pupę i teraz za każdym razem ściąga sobie spodnie i wypina pupę. Przez ubranie być nie może. Dostaliśmy żółte światło by kontrolować jej poczynania w internecie.

- jednak jest też kilka dobrych stron YT. Laura zupełnie sama oglądając filmiki dla dzieci w telefonie nauczyła się kolorów po angielsku. Potrafi wszystkie pokazać i stara się też powtarzać. Najlepiej wychodzi jej "blue" i "black" ofkors :)

Edit:

Ten post powstaje już drugi tydzień... Gdybym miała jeszcze trzecią, a nawet i czwartą rękę wciąż byłoby mało - tyle roboty ogarniam wokół siebie. Ostatnio i tak wszystko schodzi na dalszy plan, bo Laura non stop choruje :-( Do jej wiecznego kataru zdążyliśmy się już przyzwyczaić, ale gorączka, która pojawiła się nagle i zaczęła przekraczać 39 stopni poważnie nas zaniepokoiła. Oglądało ją trzech lekarzy (w tym jeden na 3h przed tym jak pojawiła się gorączka - szkoda gadać) i wszyscy twierdzili, że osłuchowo ok, gardło tylko trochę czerwone, uszy pozatykane, ale ze spokojem możemy czekać na wizytę u laryngologa, którą udało mi się umówić na koniec lutego, inhalować i tyle. H. został z Laurą na cały dzień w domu. Laura niestety zamiast czuć się coraz lepiej, czuła się chyba coraz gorzej... Do temperatury doszedł mega katar, duszący, doprowadzający do wymiotów i totalne opadnięcie z sił. Wiecie, Laurencja, która jest tak energiczna, że normalnie chodzi po ścianach, przez ponad trzy dni przeleżała padnięta na kanapie. Aż żal było patrzeć. Do tego H. (jak zwykle! nie wiem czy to bardziej psychika gra rolę czy o co kaman, ale tak jest zawsze, serio!) po kilku dniach oznajmił, że On też się źle czuje. Całe szczęście, że mam na tyle elastyczną pracę, że mogę pracować z domu, bo już w środę musiałam zjechać w ciągu dnia do domu. H. napisał mi, że Laura ma ponad 39 stopni i wymiotuje co chwilę, bidulka moja. Zawołałam jeszcze raz lekarza, a ten znowu potwierdził wersję poprzednich z tym, że wreszcie wypisał receptę na antybiotyk. Zadzwoniłam do mamy, żeby się wyżalić, a mama mocno mną wstrząsnęła, że skoro osłuchowo okej, to przyczyna musi tkwić w uszach i że mam gnać do laryngologa prywatnie, robić obławę na gabinet itp. No i posłuchałam. Jeszcze tego samego dnia udało mi się umówić na wizytę tuż obok naszego domu. H. był już porządnie chory więc miałam iść sama z Laurą. Nie skłamię pisząc, że byłam przerażona. Już sobie wyobrażałam jak będę się szarpać z wyrywającą Laurą. Zapowiadało się faktycznie niefajnie, bo Laura wciąż rozpalona, po 10min. czekania pod gabinetem stwierdziła, że ona chce do taty i koniec. Gdy weszłyśmy do gabinetu była już mocno znudzona. Pani doktor kazała trzymać główkę i wyciągnęła wieeeelkie dłutko, jakby ogromną igłę. Zdążyłam tylko zapytać czy to będzie bolało i usłyszałam, że nie powinno. Laura znieruchomiała totalnie. A potem... to co lekarka wyciągnęła jej z uszka na długo zapamiętam. Zdaje się, że moje dziecko nie słyszało dobrze przez to świństwo od dłuższego czasu :-( Gdy pierwsze uszko zostało oczyszczone, Laura złapała się z uśmiechem i totalnym zaskoczeniem za ucho i dała mu buziaka... normalnie jakby w podzięce :-) aż głupio mi się zrobiło, że tak długo z tym czekaliśmy. Z drugim uszkiem było trochę trudniej i ostatecznie pani doktor zdecydowała się na płukanie. Jednak i to Laura zniosła nad wyraz dobrze. Okazało się, że w obu uszkach jest ostre ropne zapalenie i stąd ta gorączka, katar itp. :-( 

Lecimy wiec z dwoma antybiotykami. W czwartek wieczorem do pomocy przyjechała moja mama, bo już nie ogarnialiśmy. Ja, owszem w domu, ale z pracą przed komputerem, Laura chora, H. chory i również z gorączką. W domu istny sajgon, wszędzie leki, na gotowanie obiadu nie miałam absolutnie czasu. Mama przyjechała, nagotowała nam na cały tydzień i dzisiaj wyjechała. Na jej miejsce przyjeżdża mój tato, bo Laura niestety przez cały ten tydzień musi jeszcze zostać w domu :-( Całe szczęście, że lekarstwa już zadziałały, chociaż co musimy się nagimnastykować z podawaniem antybiotyku to nasze :S, Laura odzyskała siły, przestała gorączkować i wszystko zmierza ku dobremu. Zabawa z dziadkiem dobrze jej zrobi, bo widzę, że zaczyna się nudzić. 

Szkoda tylko, że z apetytem jest wciąż kiepskawo... 

No więc same widzicie, że u nas armagedon. Mam zaległości nie tylko tutaj, ale i u Was :-(

Laura doczekała się pluszakowego Pepee, który przyjechał z babcią aż z Turcji :-)
A tu już chora :-\




sobota, 14 stycznia 2017

Tata

Wiecie co teraz robię?

Siedzę sobie sama i popijam winko :D 

Taki luksus mi dziecko od kilkunastu dni funduje. Zasypia TYLKO z tatą.

Przeżywamy miłość do taty na całego. Tata, tata i tylko tata. Jest smutek, gdy wracamy do pustego mieszkania i jego tam nie ma, milion pytań o to kiedy wróci i oczekiwanie pod drzwiami oraz ogromna radość, gdy wraca z pracy. Gdy w sobotę tata chce pospać rano dłużej jest co kilkanaście minut odwiedzany w łóżku i obdarzany całusami. Gdy wychodzi do sklepu na dosłownie 5 minut jest witany uściskami i buziakami jakby nie było go kilka dni. I tylko on może dziecko myć, ubierać i ogólnie oporządzać.

Jest mi z tym tak dziwnie, tak jakoś nowo, że jeszcze nie umiem powiedzieć co o tym myślę.

...choć podoba mi się, że już nie mam wyłączności na dziecko. Dzielenie się jest fajne ;-) w szczególności obowiązkami :-P