czwartek, 27 lutego 2014

Rzecz o higienie

Wczoraj byłam na pierwszych badaniach laboratoryjnych. Ku mojemu zdziwieniu, mój ginekolog nie wypisał mi żadnego skierowania na badania, nie wymienił nawet tych, które powinnam zrobić. Powiedział tylko, że mam iść do jakiejkolwiek przychodni i zrobić wszystkie badania dla ciężarnych, które będą robione w danej placówce. Wydało mi się to dość dziwne i momentalnie wyobraziłam sobie, że nawet nie będę wiedziała jakie badania mi zrobią, więc w domu wolałam sobie sama sporządzić listę takich badań. Wpisałam na nią
1) badanie ogólne krwi, 2) badanie ogólne moczu, 3) TSH, 4) przeciwciała toksoplazmozy, 5) przeciwciała różyczki, 6) przeciwciała cytomegalii, 7) przeciwcała wirusowego zapalenia wątroby typu B, 8) cukier, 9) ewentualnie HIV. Z taką listą wybrałam się do naszego wsiowego ośroda zdrowia. Mąż tego akurat dnia przyjechał z pracy wkurzony, w dodatku niewyspany i przemęczony - po prostu miodzio. Oświadczył mi, że zabieramy też teściową, bo ona zna tutejszą pielęgniarkę. Na moje pytanie WTF, czy trzeba znać pielęgniarkę, żeby zrobić najbardziej podstawowe badania, nie potrafił odpowiedzieć. Ośrodek okazał się faktycznie wsiowy, żeby dostać się na badania musiałam najpierw wejść do gabinetu lekarza po skierowanie. Teściowa rzuciła się z wyjaśnieniem, że chcemy zrobić "testy ciążowe", nie dziwota, że lekarka zrozumiała, że chcemy sprawdzić czy jestem w ciąży :-D po raz kolejny moja przezorność okazała się trafiona - szybko podałam jej listę badań, które chcemy zrobić. Pokiwała aprobująco głową, że wszystkie z nich są ważne, ale u nich mogę zrobić tylko morfologię, TSH i cukier. Dostałam trzy naklejki z kodem kreskowym (nie wiem co to za zwyczaje z tymi naklejkami) i z tak poobklejanymi palcami przeszłam do gabinetu zabiegowego przeszkadzając akurat pielęgniarce w śniadaniu. Pielęgniarka była miła, wdała się z teściową w standardową gadkę pt. "z której wiochy jesteś", a ja uważnie obserwowałam co robi. Najpierw rozejrzałam się za rękawiczkami, bo na ich temat mam lekką schizę. Pudełko z nimi stało tuż obok mnie. Ucieszyłam się, że skoro leżą tak blisko to na pewno z nich skorzysta. Pudło. Pielęgniarka wyjęła nową strzykawkę, igłę, zdezynfekowała mi rękę i szybko wbiła się w żyłę. A ja biłam się z myślami, czy zwrócić jej uwagę czy nie. Nosz kurde, że ja zawsze muszę trafić na takich brudasów, i w Turcji i w Polsce! Zazwyczaj zachowuję się asertywnie i zwracam uwagę, dzięki czemu w Turcji szybko otrzymałam miano "agresywnej" (!!!). Tak, tak, wszelcy urzędnicy uchodzą tutaj za nieomylnych, ich mniemanie o sobie jest pożal się Boże taaakie wysokie, a ich praca pełna podstawowych błędów, których często nie wstydzę się wskazać. Niestety nie są oni przyzwyczajeni do tak "bezczelnych" petentów, potrafią się obrazić i z fochem odmówić załatwienia twojej sprawy. Mąż nie od dziś twierdzi, że do którego urzędu bym nie poszła, kończy się to kłótnią. Ale o tym innym razem. Po tym jak pielęgniarka wbiła się w żyłę, było już po ptakach. Na szczęście pobrała krew na tyle sprawnie, że faktycznie w ogóle nie dotknęła mnie swoją skórą. Pocieszyłam się, że w ten sposób raczej nie ma szans, żeby mnie czymś zaraziła. Kazała mi jeszcze poczekać, bo z racji, że jestem w ciąży, zostanie mi w tym ośrodku przypisana położna, która będzie mnie "uświadamiać" (ciekawa o czym...) i ona sama też ma mi coś do powiedzenia. Czekając przed gabinetem miałam okazję poobserwować innych pacjentów, którym ta sama pielęgniarka pobierała krew. I... krew mnie normalnie zalała. Szlag! Pielęgniarka być może mnie nie dotknęła, ale bez mycia rąk i bez rękawiczek pobiera też krew innym pacjentom - ja widziałam akurat grupę "niezbyt czystych" cyganów. Nie jestem lekarzem, nie wiem na ile jest to niebezpieczne i jak dochodzi do zarażenia, ale cholera jasna, zasady są jasne, czyż nie? Dlaczego w ośrodkach zdrowia jest taki problem z ich przestrzeganiem? Przecież to tylko rękawiczki, czy tak trudno je założyć? Podzieliłam się swoją frustracją z mężem i teściową. Teściowa w swoim nieuświadomieniu nawet nie zrozumiała w czym problem, mąż natomiast podsumował, że wiedział, że będą mieć ZE MNĄ problem. To już starczyło, żeby mój wkurw sięgnął zenitu. Do tego sama byłam na siebie zła, że pozwoliłam na to wszystko. Do teraz męczą mnie wyrzuty sumienia, nie wiem, może przesadzam, ale już wiem, że dla świętego spokoju, po to by nie analizować głupiego pobrania krwi przez kolejny tydzień, więcej już nie pozwolę zbliżać się do mnie ze strzykawką bez rękawiczek. Trudno, jak będzie trzeba się kłócić, to trzeba, w końcu chodzi o moje zdrowie i o zdrowie mojego dziecka. Poza tym warto tutaj tą pigułę ustawić, bo w końcu będę do niej często przychodzić i będzie ona szczepić również moje dziecko... Na jej szczęście, pielęgniarka wyszła z gabientu i powiedziała, że ma dużo pacjentów i żebym nie musiała czekać, to o czym miała mi powiedzieć powie jutro, gdy przyjdę po wyniki.

Dzisiaj po wyniki poszłam sama, spacerkiem. I.. obiłam się o drzwi przychodni. Trafiłam akurat na ich lunch break, który pomimo informacji w drzwiach wcale nie skończył się o 13:00. O 13:30 przyszła sprzątaczka, która uświadomiła mnie, że nie mam po co czekać, bo dzisiaj pracują w terenie :S
ooooooh... i jak się tu nie denerwować w ciąży się pytam???

Edit: a z okazji dzisiejszego tłuściutkiego czwartku, życzę Wam smacznych pączusiów, żeby nie właziły Wam tam gdzie nie trzeba i żeby jutro nie było po nich śladu ;-) Ja dzisiaj o pączkach wcale nie marzę. Obiekt mojej tęsknoty jest hmm.. bardziej treściwy:


O mamo... co ja bym dała za taką porcję pysznego żureczku... Niestety w Turcji jest on dla mnie nieosiągalny :-(

poniedziałek, 24 lutego 2014

Sztuka cierpliwości

Cierpliwość to cecha, z którą zawsze miałam problem. W szczególności, gdy czekam na coś miłego :-) Narodziny naszego dziecka będą dla mnie czymś mega mega miłym. I teraz tak sobie myślę, jak ja wytrzymam te 9 (dziewięć) miesięcy? No dobra, już nie dziewięć, ale siedem. Już nie mogę się doczekać kiedy 1) urośnie mi brzuszek (tak chociaż tyci tyci), 2) będę mogła bezkarnie rzucić się w wir dzieciowych zakupów, 3) kupimy wózek (oh yeah!), 4) nadejdzie czas, gdy mąż przestanie mi odpowiadać na plany przemeblowania naszej sypialni komentarzem "jeszcze jest dużo czasu". 

I tak, żeby sobie dzisiaj ulżyć (a co!) i zaspokoić na jakiś czas, dokonałam po kryjomu pierwszego ciuszkowego zakupu x5 sztuk (żeby zaoszczędzić na przesyłce ;-)) z naszej salonowej kanapy. Tak, wiem wiem, że zaczynam dopiero 3. miesiąc, i że zdecydowanie za wcześnie, ale skoro tak mi się chciało no to mam sobie odmówić? Przecież ciężarnej się nie odmawia, no nie? Mój mąż też mi nie odmawia, więc bez zbędnej krytyki zapytał tylko podekscytowanym głosem "co kupiłaś???" :-) tak, on też z tych niecierpliwych.


czwartek, 20 lutego 2014

Babciowe i dziadkowe wspominki

Ku pamięci trzeba zapisać jak babcie z dziadkami zareagowali na wiadomość roku :-)
Uprzedzam, że będzie słodko cukierkowo, kto takich klimatów nie lubi, niech nie czyta :-)

Ci, którzy mnie czytają wiedzą, że od dawna ledwo dawaliśmy radę z trzymaniem tego njuwsa w tajemnicy. Kiedy nadeszła więc godzina zero nasze podekscytowanie sięgnęło zenitu. Szczęśliwie się złożyło, że w dzień naszej wizyty u lekarza zostaliśmy zaproszeni przez teściową na kolację. Uzgodniliśmy, że każde przejmie honory przemowy ze swoimi własnymi rodzicami, tak więc pierwsza kolejka przypadła na H. Teściowa akurat nalewała zupę gdy H. zaczął temat. Spodziewałam się wybuchu euforii więc z trwogą w oczach obserwowałam talerz pełen gorącej zupy w ręce teściowej :-) Na szczęście odstawiła go na stół gdy H. powiedział "Byliśmy dzisiaj w szpitalu". Po słowach "Kasia jest w ciąży" teść krzyknął głośne "hurra", a teściowa przeżyła spazmy radości krzycząc jak oszalała "niemożliwe!" (nie wiem co miała na myśli ;-)). Cały wieczór minął oczywiście na rozmowach ciążowych, a na następny dzień uświadomiona została cała rodzina, więc gdy tylko wyszłam z mieszkania i co kilka kroków ktoś składał mi gratulacje doceniłam skuteczność tutejszej poczty pantoflowej. 
Teście niesamowicie przejęli się rolą i gdy tylko usłyszeli, że obecnie wszystko mi śmierdzi i nie jestem w stanie otworzyć lodówki, teściowa szybko zaproponowała, że obiadokolacje będziemy jadać u nich. Nie chodzimy do nich codziennie, ale przyznam, że świadomość iż nie  muszę gotować jest dla mnie teraz mega wygodna. Pod tym względem naprawdę cieszę się, że nie mieszkamy w Stambule. Teściowa podsuwa mi oczywiście najlepsze kąski, a wczoraj by zapewnić mi porcję omegi 3 podała nawet ryby, których ja ze względu na ich zapach obecnie nie byłabym w stanie nawet kupić. Fajnie więc, że mam ich pod ręką, chociaż rady teściowej zamierzam dzielić przez więcej niż trzy, bo trochę zmartwiły mnie jej opowieści z kolacji, podczas której ogłosiliśmy nowinę. Wzięło ją na wspominki i tak usłyszałam, że gdy była w 4 m-cu ciąży jej córka kopała sondę usg i uciekała na drugą stronę brzucha, a pokazujący się natychmiast wynik testu ciążowego świadczy o tym, że dziecko jest płci męskiej, a wynik, który pokazuje się później lub jest niewyraźny wskazuje na dziewczynkę. Szczerze powiedziawszy wszystko mi opadło, gdy usłyszałam te historie i aż wierzyć mi się nie chciało, że ta oto kobita urodziła dwójkę dzieci. Zwalam to jednak na ogłupienie wywołane euforią po usłyszeniu radosnej nowiny. Tak sobie mówię.
Co do moich rodziców to miałam większe obawy. Moi rodzice, pomimo wieku bardziej zaawansowanego niż teściów, czują się i wyglądają bardzo młodo. Moja mama wielokrotnie powtarzała, że ona jeszcze nie czuje się babcią. No cóż, ale ja już poczułam się mamą :-] Przez to wszystko do końca nie wiedziałam jaka będzie ich reakcja. Kiedy  już udało mi się przywołać męża i do nich zadzwonić, okazało się, że wizytuje u nich akurat moja babcia, ale już wyszli z domu i idą ją odprowadzić. Oczywiście zarządziłam natychmiastowy powrót do domu przed ekran komputera :-) Tata słysząc mój upór nie oponował, ale też jak przyznał później zorientował się w czym rzecz. Mając całą familię na skypie, dumnie obwieściłam, że w tym oto roku pańskim nam się ona powiększy. Tata z siostrą zaniemówili, babcia pisknęła z radości, a mama złapała się za głowę :-) Każdy cieszył się na swój sposób. Mama w końcu się popłakała ze wzruszenia i przyznała, że nie dociera to jeszcze do niej i że potrzebuje trochę czasu :-) Stwierdziłam, że nie będę naciskać i tak dałam jej dwa dni na przetrawienie wiadomości. Dzisiaj rozmawiałyśmy prawie 3h, podczas których mama przyznała się, że już przejrzała strony internetowe z wózkami :-D 

Jest więc radość, radość i jeszcze raz radość. Fajnie jest być w ciąży :-)


wtorek, 18 lutego 2014

Idzie baba do lekarza, a tam...

Wczoraj przypadała jedna z tych pamiętynych dat pod tytułem "pierwsze ...". Otóż wczoraj byliśmy na pierwszej wizycie u lekarza, do której to z nerwów odliczałam dni. Po powrocie jednak miałam tak mieszane uczucia, że musiałam sobie dać chwilkę, żeby wszystko w głowie poukładać. Dzisiaj stwierdzam, że to niewiele pomogło :-)

Na wizytę umówiliśmy się w szpitalu prywatnym i przypadkowo do "najlepszego" ginekologa w okolicy. Jeszcze przed wizytą porządnie wygooglowałam doktorka Aliego i przyznam, że miło było poczytać opinie kobiet opisujących jaki jest kompetentny, sympatyczny, dokładny, itd. itd. Szłam więc przekonana, że idę do fachowca. Po przyjeździe do szpitala trochę rozczarowałam się jego wyglądem. Lata swojej świetności ma już staruszek za sobą. W toalecie dopatrzyłam się nawet pajęczyny, nosz kurde, w szpitalu!!! Patrząc na ceny wizyt i zabiegów, mogliby trochę zainwestować w mały remont. Swoja drogą chyba podzielę się z nimi tymi spostrzeżeniami korzystając z opcji Uwagi&Skargi :-)

Ale do brzegu. Przed gabinetem doktorka kolejka, że ho ho. Bardzo wygodny system rejestracji internetowej (standart w Turcji, może kiedyś doczekamy sie go w Polandii) okazał się tu jednak jakąś kompletną pomyłką, bo i tak trzeba było przyczaić panią od biureczka (a nie było to łatwe, oj nie) żeby potwierdzić swoją rejestrację, zapłacić (jeszcze przed wizytą!) i otrzymać jakąś taką śmieszną naklejkę z kodem kreskowym i swoim nazwiskiem. Z tym należało się udać do gabinetu, ale od razu. Stanęliśmy więc twarzą w twarz z pierwszym dylematem: wbijać do gabinetu, w którym jest już inna pacjentka czy nie wbijać? Zapewniam, że stopień naszego dyskomfortu był równie wysoki co tej badanej ;-) Zapukaliśmy raz, drugi raz i odważyliśmy się uchylić drzwi na 3cm, gdy do drzwi dopadła jednym susem pielęgniarka machając ręką, żeby nie wchodzić i szybko odebrała od nas naklejkę z kodem. Masakra.

Potem przyszedł czas na czekanie - standardowo godzinka. Podczas tego czekania zdążyłam już przez okno obczaić, że gabinet musi być naprawdę niewielki, a niektóre baby (rodziny) wchodziły do niego w czwórkę! Gdy dane nam było przekroczyć próg gabinetu zobaczyłam: biurko, za którym siedział doktorek, obok niego pielęgniarka. Druga pielęgniarka to ta od wpuszczania i przyjmowania naklejek. Doktorek szybko do rzeczy z czym przychodzimy. My, że chyba z ciążą :-D Po tym nastąpił wywiad, o którym tyyyle się naczytałam w polskim internecie. Że to niby najdłuższa w moim życiu wizyta u ginekologa będzie, bo tyle będzie miał pytań. A tymczasem padły następujące: 
1. kiedy miałaś ostatnią miesiączkę
2. czy byłaś wcześniej w ciąży
3. czy poroniłaś
4. czy zażywasz jakieś leki
Wsjo. Dalej z uśmiechem, ale i lekko wyczuwalną ironią powiedział "no to sprawdźmy czy naprawdę jesteś w ciąży". Pielęgniarka zaprowadziła mnie za parawanik, a tam w jeden kąt wciśnięta kozetka, w drugi koziołek. Chwytam się śmiało za spódnicę z zamiarem ściągnięcia, a tu moją rękę chwyta żelazny ucisk pielęgniarki, żeby nie ściągać. Tu byłam nieźle konfjuźnięta, no bo że jak niby? Przez rajstopy???? A ona mi mówi, że nie, że na kozetkę mam się położyć :-) Posmarowała mnie na bogato żelem do usg i obwieściła doktorkowi "Gotowa!". Zza parawanu słyszałam jak doktorek instruuje męża, jakie badania należy zrobić i gdzie. Doktorek ledwo przyłożył sondę do mojego brzucha i mówi: "tak, gratuluję, tak, gratuluję" :-D
Na usg pokazał nam naszego bąbelka, który przyczepił się podobno w bardzo dobrym miejscu i ogólnie wszystko jest ok. Powiedział, że bicia serca nie da nam posłuchać, bo detektory wysyłają do płodu fale dźwiękowe, a ich wpływ na dziecko nie jest jeszcze zbadany, więc on woli nie ryzykować. Powiedział, że takie badanie zrobi mi po 3 m-cu, a na razie pokazał nam puls serca na ekranie usg. Faktycznie był on widoczny dokładnie tak jak nieopisana błogość na twarzy mojego męża :-) Po tym badaniu doktorek wrócił od razu za biurko więc na koziołek tylko rzuciłam tęsknie okiem. Dalej udzielił nam dość sporo informacji o tym co robić, czego nie, co jeść (w skrócie mogę jeść wszystko oprócz surowego mięsa i ryb). Nie widzi też przeciwwskazań, żebym jadła wiejskie sery i jogurty z niepasteryzowanego mleka - w Turcji jest tego cała masa i, cholerka, są przepyszne. Dalej opisał jakie badanie będę miała robione w każdym miesiącu ciąży, wyznaczył termin porodu na 5 października i powiedział coś, co bardzo mi się spodobało - nie ma w zwyczaju przetrzymywać ciężarnej dłużej niż do tygodnia po terminie, czyli do 12 października nasz bąbel powinien się urodzić. Starałam się go słuchać bardzo uważnie, ale doktorek mówił bardzo szybko (następnym razem poproszę go by zwolnił) i jeszcze piguły obok niego bezczelnie gadały. Doktorek poradził by możliwie jak najwięcej badań wykonać  w państwowych ośrodkach zdrowia, bo łączny ich koszt w tym szpitalu wyniósłby ok. 1000zł. Resztę wykonamy na miejscu. Termin kolejnej wizyty wyznaczył na 10 marca, czyli za niecałe 3 tygodnie. Wspomniał też coś, że wizyty odbywają się normalnie co 2 tygodnie, ale wydało mi się to jakoś nienaturalnie często, czy się mylę? 
A, i trochę mnie zdziwił obliczeniem tygodnia ciąży. Jeszcze przed wizytą sprawdzałam sobie w szeroko dostępnych w internecie kalkulatorach ciąży i wszędzie przy wpisie daty ostatniej miesiaczki jako 28 grudzień wychodzi mi data porodu 4/5 październik i tydzień ciąży 8. Doktorek natomiast wpisał mi w dokumenty tydzień 6 i 5 dni. Rozumiem, że ukończony 6. tydzień i 5. dzień, czyli de facto 7. tydzień, ale to i tak się nie zgadza z moimi obliczeniami. Dzisiaj policzyłam te 6 tygodni i 5 dni od wczorajszej daty do tyłu i wyszedł mi 2 styczeń jako data początkowa. Nie wiem czym się on kieruje, końcem miesiączki? Ale nawet nie zapytał mnie ile moje miesiączki trwają.
I w tym momencie proszę doświadczone mamy o ocenę tej wizyty, bo ja wciąż mam tylko mętlik w głowie. Doktorek wydaje się faktycznie kompetentny i sprawia wrażenie, że wie co robi, ale ten jego wywiad dot. mnie i moich cyklów to był pożal się Boże, no i nie zbadał mnie na koziołku. Nie żebym chciała się pochwalić starannie wykonaną fryzurką, ale kurde, może chociaż jakaś cytologia, helloooł? Wizyta trwała jakieś 15-20 minut, po czym zostałam wysłana na pomiar ciśnienia i wagi. Przed wizytą zastanawiałam się jak będą mnie ważyć - w ubraniu czy bez :-) wiem, że może głupia jestem, ale w końcu samo ubranie potrafi ważyć ponad kilogram i przecież nie będę też za każdym razem przychodzić do lekarza w tym samym. Ja sama w domu ważę się na golasa, ale moja waga chyba nie należy do najdokładniejszych. Tutaj kazali mi wleźć na wagę poza gabinetem, czyli oczywiście w ubraniu. A gdybym miała na sobie dżinsy???? Jak taki wynik może być wiarygodny? :-) Czy tak to się robi?
Na koniec zostałam wysłana do dietetyczki, która powiedziała mi wszystko to, co już wiem, ale jak zauważył mój mąż, czego inne wiejskie baby na pewno nie wiedzą :-) Pani dietetyczka potwierdziła wersję, że sery i jogurty z niepasteryzowanego mleka mogę spożywać, choć faktycznie się tego nie zaleca z powodu wątpliwej higieny produkcji (???). 

Po tej wizycie ogłosiliśmy nowinę tureckiej części rodziny, ale o tym napiszę już jutro, żeby nie przynudzać ;-)

Nie wiem sama co myśleć, o tym wszystkim. Najśmieszniejsze jest to, że mimo tych wszystkich niedociągnięć, doktorek wzbudza moje zaufanie. Proszę o Wasze opinie co zrobić z takim fantem :-)

Na koniec pierwsze zdjęcie naszego bąbelka :-)


Edit: Właśnie skonsultowałam sposób przeprowadzania badania ginekologicznego z pewną ciężarną Polką mieszkającą w Turcji. Dziewczyna jest w 6 miesiącu ciąży i jak dotąd robią jej tylko usg, a była w dwóch różnych szpitalach. Załamka. Toż to metody jak w Chinach ://///

sobota, 15 lutego 2014

Pokaż mi swoją żonę a powiem ci kim jesteś

Marta W przypomniała mi wczoraj w komentarzu ważną kwestię, którą pominęłam w poprzednim poście. Zdrady :-D Temat zdrad łączy się bardzo mocno z tematem Turczynek. I to głównie o nich dzisiaj będzie. 

Już na początku pragnę zaznaczyć, że charakter Turczynki bardzo mocno determinują dwie sprawy: wiek i wykształcenie (mówiłam, że ważne? :-)) Młode Turczynki to przede wszystkim królewny. Od facetów wymagają wielbienia, pamiętania o wszystkich ważnych datach, zaproszeń do modnych kawiarni i najlepiej tatuażu z imieniem ukochanej. Nie bez powodu mój mąż tak się cieszy, że ożenił się z cudzoziemką ;-) Przy tych wszystkich podchodach kierują się jednak ważną zasadą - szukam nie chłopaka, a męża. Dlatego też Turczynka nie będzie traciła czasu na kandydatów, którzy się na takowego nie nadają. Tutaj należy zaznaczyć, że przy wszystkich różnicach między Turczynkami łączy je jedna cecha. Jest nią interesowność. Mąż musi mieć własny dom, samochód i dobrą pensję. Ubezpieczenie też. Bo królewna często nie chce pracować po ślubie. A my naiwni w Europie załamujemy ręce jak ci muzułmanie swoje żony ciemięrzą... Jednym z bardzo popularnych programów telewizyjnych jest tutaj rodzaj Randki w Ciemno. Tylko, żeby obyło się bez grzechu, Turcy nie umawiają się na randkę tylko na małżeństwo. Najczęstszym wymaganiem kobiet jest niezależność finansowa i to nie byle jaka. Kobiety we wspomnianym programie mówią wprost "szukam mężczyzny, który będzie mnie utrzymywał". Niezłe, nie? :-) Bardzo często po ślubie królewna Turczynka zmienia się w ropuchę. Nie wiem skąd to się dzieje, ale przypuszczam, że z ich lenistwa, że skoro już znalazły jelenia to po co mają się starać, i Turczynki zupełnie przestają o siebie dbać. Siedzą w domu tak jak chciały. O makijażu, paznokciach i innych przybytkach szybko zapominają. Po 40-stce zaczynają się ubierać jak Polki po 70-tce. Całymi dniami gotują, plotkują z sąsiadami i oglądają seriale. Z racji, iż praktykowanie tego przez chociażby kilka miesięcy skutkuje lekkim ogłupieniem, facet nie ma w domu partnerki tylko gospodynię domową. Turcy nieczęsto podejmują ważne decyzje z takimi żonami, bo one zwyczajnie nie ogarniają tematu. Mając w domu taką ropuchę, pewnie niepotrzebnie usprawiedliwiam, ale za bardzo się nie dziwię, że facet szuka sobie innej rozrywki poza domem... Z takimi przypadkami mam często kontakt w swojej pracy. Bo chyba nie tylko w Turcji właścicielami firm są często osoby z minimalnym wykształceniem? Taki właśnie ma w domu ropuchę, ale mu szczęście dopisało i dobrze mu się wiedzie. Czyli z pozoru wskakuje w drugą kategorię. Przyjeżdża na targi za granicę. Pokazuje mi (tłumaczowi) zdjęcia żony i dzieci. A potem pyta "masz jakąś fajną koleżankę?".

Dziewczyny z wykształceniem to też królewny. Te jednak, z racji posiadanych kwalifikacji pracują. Pracująca Turczynka jest BARDZO zadbana. Ma zawsze nienaganny makijaż i manicure. Uwielbia buty na wysokich obcasach. Turczynki są bardzo ambitne i waleczne. Według relacji męża nikt w pracy nie podkładał sobie nawzajem kłód pod nogi tak jak kobiety, tylko po to by się wyróżnić. Pracujące Turczynki chodzą do kina, do Starbucksa, na koncerty. Mają rozległe zainteresowania i nie oglądają tureckiej Randki w Ciemno. Mają jednak jedną dużą wadę. Nie potrafią prowadzić domu :-) Tutaj nie chcę być niesprawiedliwa i z pewnością odpowiada za to również turecki system pracy. Do domu wraca się późnym wieczorem, więc trudno jest wszystko ogarnąć. Jednak zaobserwowałam, że moje pracujące koleżanki nie potrafią gotować. Żyją w kompletnym bałaganie. I dlatego dom prowadzi dla nich najczęściej mama :-) Takie kobiety są dla mężczyzn najczęściej atrakcyjne. W końcu to wzrokowcy... ;-) Można z nimi porozmawiać o polityce, gospodarce i najnowszych trendach w modzie. 

Jest też kategoria nr 3, czyli najciemniejsza ciemnota. To właśnie kolebka barmanów i recepcjonistów, o których była wczoraj mowa. I wiem, że mamy XXI wiek, że świat idzie do przodu, ale nie tam. Wśród tej części tureckiego społeczeństwa małżeństwa aranżowane to standart. Mamy-ropuchy poszukują synowej, która spełni kilka warunków: 1) będzie dobrze gotować, 2) będzie zadowalać mężą czyli jej syna, 3) nie będzie zbyt mądra, bo takie to marudzą i mają wymagania, 4) będzie usługiwać teściom. Sama znam wiele takich małżeństw i byłam świadkiem poszukiwania synowej. Przed ślubem młodzi spotykają się kilka razy i po kilku miesiącach już są małżeństwem. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu widzę, że często takie małżeństwa bywają szczęśliwe. Nie wiem jak to się dzieje, ale tak jest :-) Chyba nie bez powodu mówi się "słuchaj starszych" ;-) W takich małżeństwach prawdopodobieństwo popełnienia zdrady jest największe, bo żonie daleko do jakiejkolwiek atrakcyjności. Poza tym w takich społeczeństwach facet widzi góra nagą stopę kobiety, więc gdy przyjeżdża sobie dorobić w turystycznym kurorcie i widzi jasnowłose cudzoziemki opalające się topless po prostu dziczeje. Ci nieokrzesani jednak rzadko kiedy zwracają uwagę turystek. Zanim do tego dojdzie facet musi nabrać trochę ogłady i złapać choć odrobinkę angielskiego. Najczęściej trwa to jeden sezon. Potem hulaj dusza! Znam nawet takich, co prowadzą grafik, bo faktycznie pogubić się można która kiedy przyjeżdża i jak długo zostaje! Nie twierdzę, że wszyscy mężczyźni pracujący w kurortach mają żony, które zdradzają. Jednak ich przytłaczająca większość pochodzi z takich właśnie rodzin i warto zaznaczyć, rzadko kiedy planują ślub z cudzoziemką. Z turystkami można się wyszaleć, nabrać doświadczenia, by na koniec wrócić do rodzinnej wsi i poślubić wybraną przez mamusię dziołchę (skromną, gotującą znane mu potrawy, dziewicę i TURECKĄ). 

Wniosek: doceńmy własne umiejętności. Ja doceniłam je dopiero w Turcji. Polka to kobieta doskonała. Wykształcona, zadbana, elokwentna. Często znająca języki. Najczęściej pracuje, odnosi sukcesy, wychowuje dzieci, gotuje obiady i jeszcze męża w nocy zadowoli. 
Nie dziwię się, że mój zadowolony ;-)




piątek, 14 lutego 2014

Miłość po turecku

Korzystając z okazji dzisiejszego dnia przybliżę Wam super interesujący temat o tym jak się kocha po turecku. Co by się nie chwalić, mam w końcu doświadczenie ;-)

Nie bez powodu duuuuża część pań i panienek odwiedzających ten kraj co roku traci głowę dla tureckich panów. Kiedyś jeszcze w czasach studenckich pracowałam jako przewodnik polskich turystów w Turcji i, o matko, jakie to historie przyszło mi wysłuchiwać :-D Ale powiem Wam szczerze, ja się im nie dziwię. Turcy naprawdę potrafią zamieszać w głowie, dla nieprzyzwyczajonego do seksownej opalenizny oka każdy czarnowłosy, czarnooki i śniady facet wydaje się mega przystojniakiem. Dodatkowo turyści przebywają głównie w ściśle turystycznych regionach kraju. Nie widzą więc tego jak ten przystojniak wygląda w domowych pieleszach, wśród rodziny. Widzą go natomiast w śnieżnobiałej koszuli super kontrastującej z śniadą skórą lub jeszcze lepiej - dopasowanym garniaku gdy zwinnym ruchem nalewa Ci kolejny drink z parasolką. Turcy dodatkowo są jeszcze bardzo przebojowi - WSZYSTKO potrafią załatwić. Są śmiali. Komplementują wszystkie panie dookoła. W Turcji nieznane jest pojęcie powściągliwości. Jeżeli coś komuś się podoba to często wszystkich o tym informuje. I tym sposobem spędzając wakacje w Turcji każda z pań z pewnością usłyszy, jak pięknie dziś wygląda, jakie ma przepiękne oczy, jakie pełne, różowe usta. Jak dobrze pływa, jak świetnie mówi po angielsku. Do tego otrzymamy różę zrobioną z papierowej chusteczki, nasze hotelowe łóżko zostanie obsypane płatkami kwiatów, a przy basenie dostaniemy darmowego drinka. Tani podryw? Być może. Ale skuteczny! 
To wszystko plus słoneczna pogoda, piękne widoki, egzotyczne zapachy, widoki z palmami i smak słonej wody sprawia, że panie nawet te z zasady przezorne, szybko wpadają w ramiona tureckiego kochanka. Przeżywają wakacje swojego życia, romantyczne spacery o zachodzie słońca, kolacje na plaży, a potem cierpią cały rok oczekując kolejnego urlopu. W międzyczasie dają zarobić mnie ( :-) ) zlecając tłumaczenia kolejnych miłosnych listów pełnych wyrazów tęsknoty i rozpaczy. Tak, tak, do takiego romansu znajomość języka nie  jest potrzebna, o czym zdążyłam się już nie raz przekonać. W czasie wakacji język ciała jest najlepszą formą komunikacji, gorzej na odległość, gdy ciało ciała nie czuje. Wtedy potrzebny jest tłumacz, czyli ja :-D A Polki to naprawdę pracowite babki, gotowe do wielu poświęceń w imię miłości. Wiele z nich od razu przystępuje do nauki języka tureckiego, planują zmianę całego swojego życia, byle tylko znaleźć się u boku ukochanego. 
Ja tutaj nie oceniam. Stopień ryzyka BARDZO wysoki, ale ku mojemu zdziwieniu, czasem takie związki się udają. Często jednak konflikt kultur przerasta niedoświadczonych kochanków i pani Polka szybko pakuje walizki i wraca do swojej polskiej szarej rzeczywistości jak ten zbity pies. 
Bo od kuchni to wygląda tak: ci seksowni panowie, kelnerzy, recepcjoniści, ochroniarze i ogólnie 90% panów z turystycznych kurortów to chłopcy z tureckich wsi lub zacofanego wschodu państwa, którzy kończą edukację na podstawówce, góra liceum. Do kurortów przyjeżdżają bez niczego. Zatrudniają się w hotelach, które dają im a) ubranie (tak, tak, te śnieżnobiałe koszule i garniaki), b) zakwaterowanie (np. 5 pracowników w jednym pokoju na przejściowych łóżkach), c) wyżywienie. Angielskiego uczą się od turystów, a cholerka, trzeba im przyznać, mają dar do języków! Potrafią wszystko dla Ciebie ZAŁATWIĆ, ponieważ wraz z nim do tego samego kurortu przyjechało jego 3 braci i 6 kuzynów, którzy pozatrudniali się w innych miejscach. I tym sposobem kolacja, na którą Cię zaprosił do tej fajnej restauracji na plaży, to jeden przydział jedzeniowy jego brata/kuzyna, który tam pracuje. Bo Twój ukochany zarabia przysłowiowe grosze niestety. I często jeszcze wysyła je rodzinie na wsi. 
Wszystko się komplikuje, gdy zakochana i uparta turystka przyjeżdża do ukochanego jeszcze raz. Kochane panie, tak się nie robi. No po co się pytam. Jeśli już, to chociażby w inne miejsce. W ten sposób można zachować fajne wspomnienia i żyć dalej. A tak, dochodzi do rozczarowania. No bo chce się tym razem zostać dłużej niż tydzień czy dwa. Czyli ten nieszczęsny chłopak musi wynająć mieszkanie. A za co? Jak już się wykosztuje, to pani Europejka będzie miała szczęście/nieszczęście poobserwować ukochanego w domu. No a ile on może chodzić w tym garniaku w upale 40 stopni? W domu przebierze się w coś wygodniejszego. Hehehe, i gwarantuję - nie będzie już tak sexy :-D standarcik - wyciągnięte drechy marki Adidos. I śniadania do łóżka też już przynosić nie będzie, no bo w końcu ma babę w domu, więc niech się do czegoś przyda. Dla takich chłopaczków coś co nazywamy "podziałem obowiązków" nie istnieje. Pochodzą oni najczęściej z największej tureckiej ciemnoty, gdzie baba jest od garów, dziecioków i miotły, a facet od herbaty i zarabiania pieniędzy. Tak, tak. Witajcie w rzeczywistości.

Jeśli teraz pomyślałyście sobie, że ja też tak skończyłam, to spieszę wyjaśnić, że powyższa historia dotyczy panów pracujących w turystycznych kurortach w zawodach jak wyżej i podobnych. Ja jednak uparłam się, by tureckie społeczeństwo przeanalizować głębiej :-) 
Mój pierwszy wniosek był taki: edukacja w Turcji ma ogromne znaczenie. To, czy ktoś jest wykształcony czy nie tutaj nie tylko od razu widać, ale nawet i czuć :-) Wykształceni Turcy są tacy bardzo... europejscy :-) Panowie nie mają oporów, by zająć się dzieckiem czy wyjść z nim na spacer. Wynoszą śmieci i ewentualnie zmywają naczynia. Inaczej się ubierają, czytaj po naszemu - bez adidosów czy lakierowanych butowanych z zadartym czubem. Fryzury też mają normalne i jedno opakowanie żelu służy im przez dobre kilka miesięcy, a nie przez kilka dni jak tureckim kelnerom. 

Ja swojego męża poznałam... w Polsce :-) studiowaliśmy na tym samym uniwersytecie. Pochodzi z dość nowoczesnej tureckiej rodziny, w której każdy jego członek jest ważny i szanowany. Nie będę kłamać, że różnic kulturowych między nami nie ma. "Docieraliśmy się" przez kilka lat, ale z pozytywnym skutkiem :-) Róźnice kulturowe to jednak znowu temat rzeka więc pozwólcie, że innym razem. Czasem aż żałuję, ale mój mąż jest jednym z najmniej romantycznych Turków jakich znam :-) No cóż, coś za coś :-D

Ale do brzegu :-) Dzisiaj są Walentynki. Turcy to bardzo antyamerykański naród. Nie wpadają w zachwyt tak jak my na temat wszystkiego co Stany wyprawiają. Mimo to powiedzieć, ze Walentynki - czyli obrzydliwie amerykańskie święto, się tutaj przyjęły to za mało. Walentynki tutaj zapuściły długie korzenie, wsiąkły w turecką kulturę i mentalność. I tak, od ponad 2 tygodni w mediach jesteśmy bombardowani reklamami propozycji walentynkowych prezentów - tablet, laptop, iPhone, biżuteria z brylantami, zagraniczna podróż. Panie od rana siedzą u fryzjerów i pindrzą się na romatyczny wieczór. Mój osobisty mąż był bardzo zawiedziony, gdy dowiedział się, że w mojej rodzinie kupujemy sobie czekoladki w kształcie serca, długopis z serduszkiem czy pudełko ulubionych trufli. A dowiedział się o tym przy okazji pierwszych naszych wspólnych Walentynek, z okazji których ja kupiłam mu jajcarski portfel, a on mi moje najdroższe ulubione perfumy.

Pogodę mamy dzisiaj deszczową, więc z romantycznego spaceru nic nie wyjdzie. Poza tym z racji innych zakochanych nasz hotelik dzisiaj pęka w szwach, więc i mąż zabiegany. Jutro jednak wybieramy się na romatyczną pizzę - w tym  miejscu przepraszam wszystkich na diecie ;-)

A jak Wy świętujecie? :-)


środa, 12 lutego 2014

Leżę i pachnę

Czy ja pisałam, że moja ciąża przebiega bezobjawowo? No, do wczoraj jeszcze tak było. Nawet mąż widząc jak dobrze się czuję, zażartował "czy ty na pewno jesteś w ciąży?". Najpierw się roześmiałam, ale potem wzięły mnie głupie myśli, czy może faktycznie wmawiam sobie to wszystko i, aż głupio się przyznać, w tej rozpaczy zrobiłam kolejny czwarty test przy okazji wieczornego sikania. Po minutce czerwona krecha aż rozsadzała okienko. Cóż, wątpliwości już nie mam :-]

A dzisiaj... o matko. Ledwo wstałam, jak mi się nie włączył helikopterek w głowie... musiałam szybko się czegoś złapać, bo groził mi błyskawiczny powrót do łóżka. Czynność powtórzona w zwolnionym tempie pozwoliła mi się ubrać i doczłapać do kuchni. Wypiłam trochę herbaty, spróbowałam coś przekąsić... i to wszystko co dziś zrobiłam. Cały dzień zaleguję na kanapie. Każda próba zmiany pozycji skutkuje takimi mdłościami, że najchętniej nie rozstawałabym się z awaryjną michą na krok. Obejrzałam już wszystkie możliwie filmy i seriale i już ucho mnie boli od leżenia wciąż na jednym boku (ale, kurde, przenieść telewizora nie ma gdzie!). Nie pamiętam kiedy ostatnio pozwoliłam sobie na takie lenistwo...
Poza tym odliczam już dni do wizyty u lekarza. Tak bardzo chciałam iść do kobiety lekarza... Możecie się ze mnie śmiać, że wsiowa jestem, ale każdy Turek w pewnym (może być nawet nieznacznym) stopniu jest ukrytym zboczkiem. Poza tym jestem cudzoziemką i to jeszcze z TEJ części Europy, więc co tu dużo mówić, chcąc nie chcąc zwracam na siebie podwójną uwagę. Pod tym względem żałuję opuszczenia Stambułu, bo tam z pewnością nie byłoby problemu ze znalezieniem kobiety ginekologa. Tu u nas jest już znacznie gorzej. Miałam wyszukane trzy nazwiska. Jedna pani od roku pracuje w szpitalu 300km od nas. Druga przeniosła się na prywatną praktykę (w Turcji jest zakaz jednoczesnego pracowania w szpitalach państwowych i prowadzenia prywatnej praktyki), więc raczej nie będzie mi asystowała przy porodzie, a chciałabym się skupić tylko na tych lekarzach, którzy mogą. Trzecia pracuje w bardzo fajnym szpitalu prywatnym, do którego się wybieram i który biorę mocno pod uwagę w kwestii porodu, ale jest tam jedyną kobietą w składzie ginekologów, dzięki czemu dostać się do niej graniczy z cudem. Gdy umawiałam się na wizytę 2 tygodnie temu już nie miała wolnych terminów. Pomyślałam - skoro nie mogę do kobiety to wybiorę się do jakiegoś aseksualnego dziadka. Taki bowiem też przyjmuje we wspomnianym szpitalu. I tutaj objawiło się moje klasyczne szczęście w takich sprawach - dziadek też wolnych terminów nie ma w ciągu najbliższych 3 tygodni. Bez problemu jednak umówiłam się na wizytę u trzeciego lekarza. Doktorek Ali ma bardzo dobre opinie. Kobiety rozpisują się jakim jest wspaniałym fachowcem, ba, ma nawet swoją własną stronę internetową gdzie rozpisuje się na temat psychologii ciąży i prowadzi galerię zdjęć z przyjmowanych przez niego porodów i potem słit focia z rodzicami i dzieciątkiem. Tak jak trochę zapachniało mi ciśnieniem na autoreklamę, tak też spodobało mi się co pisze o sposobie wyboru porodu. W Turcji bowiem wykonuje się masę cesarek, głównie zresztą na życzenie. Dzieci powyżej 3700 z zasady już rodzą się poprzez cesarkę. A ja wolałabym pozostawić tą kwestię naturze. Ogólnie raczej nie boję się porodu, ale cesarka kojarzy mi się przede wszystkim z operacją, której chciałabym uniknąć. A doktorek Ali w swojej osobnej zakładce "Jaki poród powinnam wybrać?" tak właśnie pisze. To mi się spodobało i stwierdziłam, że dla dobra dziecka przemilczę jego alfonsowy wygląd i wyżelowane włosy. Mam nadzieję, że żałować nie będę. W razie czego będę miała przy sobie H., którego zamierzam zaciągnąć do gabinetu. Ba, on sam już tam ciągnie, bo wie co nieco o swoich pobratyńcach ;-) Jesteśmy umówieni na poniedziałek. Oj, będzie to dzień pełen wrażeń...


poniedziałek, 10 lutego 2014

Pierwsza zachcianka

Dzisiaj miałam okazję doświadczyć pierwszej zachcianki ciążowej. Podczas gdy pyszny obiadek czekał jeszcze od wczoraj w lodówce, mnie się zachciało czegoś zupełnie innego. Dzięki bogu, że jestem akurat w Turcji, bo gdyby ochota napadła mnie w Polsce, miałabym nie lada problem! Korzystając z tej ciążowej fanaberii i dobrej rady Marty, przedstawiam Wam oto jedną z wielu pozycji w tureckiej kuchni bez której żyć po prostu nie mogę. Panie i Panowie (czy są tacy oprócz mojego osobistego męża??? :)) çiğ köfte /czyt. czii köfte/.

Çiğ köfte to tak  naprawdę rodzaj papki, której nadaje się kształt poprzez ściśnięcie większej kulki w dłoni. Zdaję sobie sprawę, że brzmi nieciekawie, ale jest bosskie. Çiğ köfte przygotowuje się z tureckiej kaszy bulgur, przecieru pomidorowego, pietruszki i wielu przypraw, m.in. kilku rodzajów papryki, kminu, mięty. W oryginale jeszcze dodaje się surowe mięso - kozinę albo wołowinę. Według historii çiğ köfte, potrawę tą po raz pierwszy przygotowała matka proroka Abrahama (tak, tak, tego samego co u nas w chrześcijaństwie), która w czasach głodu utłukła za pomocą kamienia wszystko to, co pozostało im w domu do jedzenia i podała swojej rodzinie bez opieczenia nad ogniem. Przyznam, że nie byłabym w stanie zjeść çiğ köfte w wersji z mięsem. Ku mojej radości, tureckie Ministerstwo Zdrowia zakazało produkcji tej potrawy z surowym mięsem, jednak pamiętam jak jeszcze kilka lat temu można było sobie takie kupić. Çiğ köfte ma bardzo charakterystyczny smak i najczęściej jest dość ostre. Na szczęście można też zaopatrzyć się w wersję łagodną. Technika jedzenia jest taka: 1) porcyjkę çiğ köfte nakłada się na liść sałaty, dodaje troszkę pietruszki, rukoli, skrapia cytryną i opcjonalnie sosem z granatów (uwielbiam!) zawija jak durum i zjada, lub 2) wykonuje się wszystkie te czynności uprzednio kładząc liść sałaty na tureckim chlebku lavaş, czyli tutejszej picie. Ja wolę tą drugą technikę, bo çiğ köfte nawet w wersji łagodnej jest dość pikantne. 
W Turcji bardzo często pełni funkcję meze, czyli przystawki. Nam jednak często służy za obfitą kolację. Przyznam, że jest to smak bardzo oryginalny, niektórzy nie od razu się do niego przekonują, ale z czasem można wpaść w prawdziwą obsesję na punkcie çiğ köfte. Najlepszym tego przykładem jest moja mama :-)

Niestety w Polsce to danie jest chyba nieosiągalne. Miałam okazję jadać w wielu tureckich restauracjach w Polsce, ale nigdy nie spotkałam çiğ köfte. Przypuszczam, że powodem jest brak w Polsce kaszy bulgur - bardzo zdrowej kaszy przyrządzanej z gotowanych, a następnie suszonych ziaren twardej pszenicy. Z moimi koleżankami z turkologii - maniaczkami çiğ köfte jak ja, ratowałyśmy się przepisem z kuskusem zamiast bulguru, ale co tu kłamać - nigdy to nie było TO.

Przepraszam za jakość zdjęć, ale mając przed sobą taką wyżerkę, nie byłam w stanie szukać lustrzanki ;-)





Do çiğ köfte świetnie pasuje turecki napój mleczny ayran. Ten akurat z łatwością można przygotować u nas. Wystarczy do jogurtu bałkańskiego dodać wody mineralnej i trochę soli do smaku i zmiksować. Konsystencję powinien mieć bardzo płynną - jak mleko. Ayran jest też dostępny w Piotrze i Pawle, Almie i wielu innych sklepach: 

Źródło: www.alma24.pl

Źródło: www.frisco.pl



Smacznego!!!

sobota, 8 lutego 2014

Akyaka - mój nowy adres

Wczoraj wybrałam się na dłuuugi spacer. Pogoda od kilku dni jest po prostu piękna - tak jak ciepły polski kwiecień. Słońce świeci cały dzień, temperatura 17 stopni. U nas wiosna zaczęła się na całego! W taką pogodę, aż żal siedzieć w domu. Postanowiłam więc odwiedzić męża w pracy i dalej spacerkiem poszliśmy nad morze.

Mieszkam w małej tureckiej miejscowości nad Morzem Egejskim. Jest tu naprawdę pięknie. Z jednej strony morze, z drugiej góry. Przez lata jednak nie chciałam tutaj mieszkać. Jeszcze podczas studiów spędzaliśmy tutaj każde wakacje. Przyjeżdżaliśmy do rodziców męża. Mieszkanie w ich małym mieszkanku przez prawie 2 miesiące było straszną męczarnią. I to nie dlatego, że są jacyś okropni. Nie, wcale nie. To całkiem fajni ludzie, dość nowocześni, otwarci. Ale tak całkowicie ode mnie RÓŻNI, że w końcu każda odmienność zaczynała doprowadzać mnie do pasji. Wszelkie bodźce stawały się jeszcze bardziej intenstywne na małej powierzchni mieszkania teściów o dużym zagęszczeniu ludności ;-) Co więcej, po 6 latach mieszkania w Polsce, mój mąż spolszczył się bardziej niż bym go o to podejrzewała i w pewnym momencie zaczął przejawiać jeszcze większy brak cierpliwości co do swojej rodziny niż ja sama :-) 
Wszystko to sprawiło, że na samą myśl o przeprowadzce do Akyaki, czułam złość i irytację. A propozycja była kusząca - własny biznes, który tylko czekał na przejęcie przez męża. Ku zdziwieniu wszystkich, a chyba najbardziej moim własnym - decyzję podjęłam ja. Gdy tylko mąż wrócił z wojska, oświadczyłam, że zostajemy w Akyace :D W Stambule mieszkaliśmy 2 lata. Miasto przepiękne. Bosfor można widzieć milion razy, a i tak zapiera dech przy każdej okazji. Ale warunki pracy... masakryczne. Średni dojazd do pracy w jedną stronę 2h. Korki, korki i jeszcze raz korki. Pada deszcz? Mega korki. Śnieg? Kompletny paraliż. Do tego dochodzą tureckie warunki pracy. Czytaj pracuj jak koń. Nie ważne co robisz, czy pracujesz, czy czatujesz  czy blogujesz - siedź na stołku. Czas pracy od ok. 8:30 do 17:30/18:00. Do tego dojazd. Kasa? No nieźle, ale miasto jedno z najdroższych na świecie. Żeby żyć tak jak byśmy chcieli, oboje musimy pracować (nie, żebym nie chciała, ale jako cudzoziemce mimo, że żonie Turka, nie mam tu pozowlenia na pracę - tak, wiem, żenada). Widujemy się tylko w weekendy, czasem tylko w niedziele (pracowanie w soboty jest dość częste). Mieszkamy w mieszkaniu z widokiem na inny budynek 10m za oknem. Z jakimś kredytem byłoby nas stać na coś własnego, ale nie w tych fajnych dzielnicach, w których swoje siedziby ma większość firm tylko daleko za miastem. Czyli dojazdy pozostają. Jak się wraca do domu o godz. 20:00 to wątpię w to, czy ma się siły na gotowanie obiadokolacji, sprzątanie czy zainteresowanie dzieckiem. Dziecko w tej sytuacji to już w ogóle wielka pomyłka. Nasi znajomi ze Stambułu albo dzieci nie mieli wcale, albo oddawali je w opiekę swoim rodzinom. My w Stambule byliśmy sami. Zresztą uważam, że nie po to się robi dzieci, żeby potem wychowywał je ktoś inny. A ja już to widzę - moje dziecko, w końcu pół Polak (!) wychowywany przez turecką opiekunkę - o nieee!!! Potem w moim własnym dziecku, ukochanym i wyczekanym, będę odkrywać wszystko to, czego nienawidzę w Turkach. Ze strachu o to wszystko podjęłam decyzję życia - przeprowadzamy się do Akyaki :D Tu nie ma korków, hałasu, spalin. ALE nie ma też centrum handlowego, nie ma kin, teatrów, opery. Nie mam gdzie zrobić zakupów ciuchowych. Nie ma Starbucksa ;-) Mam pod nosem teściów (to dobra i zła strona :D) Jest WSIOWO. ALE mamy tu rodzinny hotel, prowadzony do tej pory nieudolnie przez rodziców męża. MAM męża w roli szefa (mniamm), mam go o każdej porze dnia i nocy kiedy tylko chcę. Kasę mamy na razie trochę gorszą, ale jeśli wszystko pójdzie zgodnie z naszym planem, może być tylko lepiej :D mam własne mieszkanie, małe, ale urządzone tak jak chciałam. A! i MAM widok z balkonu na morze, ot co! i nie muszę znosić tureckich bab, które trzepią obrusy z okruszków chleba piętro nade mną i wszystko leci na mój balkon/pranie (tak, tak - tureckie realia). Do tego możemy sobie pozwolić na wyjazdy do Polski, kiedy tylko chcemy (oprócz sezonu letniego - dla nas okres żniw ;-)), czyli nie muszę drżeć z niepokoju o Boże Narodzenie :-)
Sama nie spodziewałam się, ile może zmienić własne mieszkanie. Jesteśmy blisko teściów, ale jednak oddzielnie. Ja trzymam ich trochę na dystans, tak jak całą resztę familii. Wiem, że uchodzimy trochę za odludków, ale trudno - dla nas to niezbędne środki prewencji, aby nie zwariować ;-) 
Jest nam dobrze.







Po takim spacerze, w domu po prostu padłam. Plecy dawały mi spokój tylko w pozycji z poduszką pod krzyżem. Ale jak dobrze się spało! :-)

czwartek, 6 lutego 2014

Właśnie teraz

Mamą chciałam zostać od zawsze. 
Wyobrażałam sobie jak to cudownie będzie wziąć w ramiona swoje dziecko, nakarmić, utulić do snu. Jednak zanim stało się to realne minęło tyle czasu.
Dałam sobie słowo, że dziecko zmajstrujemy sobie dopiero wtedy, gdy będę mogła mu zapewnić wszystko to o czym marzę. Najpierw "wiekowo" wciąż nie wypadało. Potem studia, jedne, drugie... Kiedy już wyszłam za mąż mieliśmy jeszcze tyle planów na podróże, imprezy. Poza tym wciąż nie mieliśmy pewnej sytuacji zawodowej, zbyt małe oszczędności. Nie wiedzieliśmy nawet gdzie będziemy mieszkać - w Polsce? W Turcji? W którym mieście? Przez lata rodzice wałkowali mi, ile dziecko kosztuje, ile uwagi wymaga, dlaczego jeszcze nie możemy sobie na nie pozwolić. Minęło tyle lat. Mieszkaliśmy w Polsce, w Turcji, w Stambule, teraz na prowicji. Pracę mamy, ale bierzemy też pod uwagę jej zmianę. W sumie wiele się nie zmieniło. Zmieniło się moje podejście do macierzyństwa. Rodzice z pewnością mieli rację. Jednak wątpię, by byli w stanie zapewnić wszystko to, o czym mi opowiadali, gdy decydowali się na mnie - swoje pierwsze dziecko. Zawsze chciałam urodzić pierwsze dziecko przed 30-stką. Niewiele mi już zostało. Czuję się na nie gotowa jak nigdy dotąd. Gotowy jest również H. Wiem, że damy sobie radę. Pomimo, że jestem daleko od rodziny, nie mam ubezpieczenia zdrowotnego. Po podjęciu decyzji o dziecku to wszystko wydaje się niewielkimi przeszkodami. Dlatego nie chcę już więcej czekać, patrzeć jak dzieci rodzą się moim znajomym. 
Nie chcę później, tylko teraz! I wiem, że to dobra decyzja!

środa, 5 lutego 2014

Aktualizacja

O mamo... jak te cycki strasznie bolą... normalnie jakbym dwie cegły nosiła. Najgorzej jest wstać z pozycji leżącej. Gdy tylko przechodzą do zwisu, czuję się jakby mi skórę miało porozrywać. Oj ja biedna... Poza tym (odpukać), zmian nie ma. Wciąż spać mi się nie chce i wcale nie wymiotuję. Czuję się tylko bardzo często, jakbym strasznie się objadła, a tymczasem powinnam być głodna. W podsumowaniu jednak przyznaję, że moja ciąża to jakaś wyjątkowo bezobjawowa jest :-) Oby tak dalej.
A tymczasem, tak truudno jest trzymać język za zębami. Naprawdę podziwiam kobitki, które czekają z tą informacją do 12 tygodnia. Ja już teraz ledwo wytrzymuję, a mam w perspektywie ogłoszenie nowiny już za 2 tygodnie :-) 
Poza tym, obawiam się, że mamy przeciek. Dzień po zrobieniu ostatniego, trzeciego, testu wieczorem niezapowiedzianie odwiedzili nas kuzyn z żoną, którzy chcą się wprowadzić do mieszkania na przeciwko nas. Mieszkanie to ma taki sam układ jak nasze. Nasze mieszkanie jest naprawdę niewielkie, oni mają już 2 większych dzieci i zastanawiają się, czy uda im się w takim mieszkaniu zmieścić. By sobie lepiej wyobrazić siebie w takim składzie postanowili więc do nas "zajrzeć" (to przedstawiona przez nich wersja oficjalna - ja tam myślę, że chcieli też zwyczajnie zobaczyć jak mamy w mieszkaniu, turecka ciekawość). I tym właśnie sposobem nawiedzili  nas po 22. Dzięki bogu, nie zdążyłam jeszcze wziąć prysznica i byłam kompletnie ubrana. Wparowali nam od razu do salonu, gadu-gadu, śmichy-chichy i nagle... objawia mi się test ciążowy na stole za plecami kuzyna żony. Ku mojej zgrozie, ta baba jest pielęgniarką!!! Zwinnie jak kotka i mam  nadzieję, niepostrzeżenie, zwinęłam test i schowałam do szuflady. Ale czy widziała, czy nie widziała - nie wiem. Zaczynam jednak być coraz bardziej podejrzliwa, bo Yeliz (tak ma na imię) coraz bardziej się do mnie uśmiecha i dopytuje jak się miewam. Wczoraj zostaliśmy wieczorem zaproszeni na herbatkę. Kuzyn męża pyta co u nas nowego, my na to, że nic specjalnego. A na to Yeliz pokazuje na swojego 7-letniego syna i mówi, że jak pojawi się u nas coś takiego, to będziemy mieć dużo nowego. Normalnie jak taki żarcik. Swoją drogą, jak bardzo od zawsze chciałam być mamą, tak jedyne co sprawia, że wpadam w lekką panikę na tą myśl jest właśnie ich syn. Co to jest za bachor okropny, bożżżże! Skacze, rzuca się na podłogę, na ludzi, łazi po głowach, oparciach foteli, wrzeszczy, po prostu DRAMAT. Gdy już ogłosimy wszystkim naszą nowinę, zapytam ją czy test widziała czy nie :-) Do tej pory mam nadzieję, że zachowa dyskrecję.

PS. Oczywiście nie mogę się powstrzymać i już przeglądam ciuszki, łóżeczka, wózki, itd. Jakie to wszystko rozkoszne jest :-)

PPS. Wizyta u lekarza umówiona!

wtorek, 4 lutego 2014

Grunt to uwierzyć

Ja już uwierzyłam. 
Pierwsza faza zdziwienia i niedowierzania minęła. H. też już uwierzył. On bardziej niedowierzał i przez pierwsze dni objawiał się u niego syndrom "ale jak to się stało". No cóż... ja tam wiem jak to się stało :) Jestem więc przeszczęśliwie ciężarna. Proces uwierzenia trochę się u nas przeciągnął. Dlaczego? No bo ja (odpukać) super się czuję! Gdybym oka nie mogła otworzyć cały dzień, gdybym lodówkę otwierała na wdechu, gdybym zwracała wszystko co połknę no to każdy od razu kiwnąłby głową i powiedział sobie "ciąża". A ja apetyt mam taki sam jak zawsze. Spać wcale mi się nie chce. Czy cyc duży i pełny? Ano duży i pełny, ale kurde - zawsze takie są. Fakt, że twarde to takie, że kokosy można by łupać. I znacznie szybciej się męczę. A jak się zmęczę to momentalnie czuję to w plecach. Ojjj tego się boję, bo jak już teraz tak mi dają do wiwatu... Stanem najbardziej potwierdzającym moje błogosławieństwo jest oczywiście brak @. No i te trzy testy, które zrobiłam :) Poza tym (trzeba zapisać ku pamięci), przez pierwsze tygodnie wciąż mi w brzuchu burczało :-) I to wcale nie na głód! Ot tak, po prostu, wszystko się przelewało i bulgotało :-) Nie mam pojęcia, czy ma to jakikolwiek związek z ciążą. 
Wczoraj zaczęliśmy 6 t.c. Jeszcze ciut poczekamy i wybierzemy się do lekarza. Już nie mogę się doczekać!!! A to dlatego, że zaraz po tym oficjalnym potwierdzeniu, zamierzamy wspaniałą nowinę ogłosić rodzicom jednym i drugim :) H. tak o mnie dba w ostatnim czasie, że teście już zaczęli spoglądać na mnie podejrzliwym okiem. Sytuację uratowaliśmy puszczając plotę, że się przeziębiłam. Hi hi, a co, element zaskoczenia musi być!

poniedziałek, 3 lutego 2014

Jest!

Tak :) Dzisiaj po raz trzeci przekonałam się, że jest :) 
Najpierw taka bladziocha, że zamiast poddać głębszej analizie, zignorowałam i poszłam dalej spać.
Wątpliwości pojawiły się, gdy bladziocha trochę przybrała na barwie. No ale przecież to nie tak powinno być, nie? Albo jest od razu, albo nie ma. Jak się pojawia tak późno, to nieważne - czyż nie?
Jej obecność postanowiłam sprawdzić za kolejne 4 dni. To czekanie do łatwych nie należało. W głowie milion planów, wyobraźnia pracuje na najwyższych obrotach, a przecież to źle, to niedobrze tak się nakręcać...
Przy kolejnej próbie znowu bladziocha. Bladziocha to mało powiedziane. To jakiś cień cienia! Zamiast przybrać na barwie, toż to jeszcze bardziej wyblakło! Po dokładnym obejrzeniu owej niezdecydowanej z wszystkich stron, pod słońce i nie, w świetle sztucznym i naturalnym, znowu zignorowałam i poszłam spać. By za kilka godzin...ujrzeć CZERWIEŃ! No jest czerwień jak ta lala. Tylko spóźniona! No i co z taką zrobić? Brać serio czy nie brać? 
Trzeba czekać...
Kolejny 5 dni wlekły się i wlekły. A wyobraźnia daje popis swoich możliwości i jak ta tuwimowska lokomotywa sapie, dyszy i dmucha, żar z rozgrzanego jej brzucha bucha: Buch - jak gorąco! Uch - jak gorąco! Puff - jak gorąco! Uff - jak gorąco! Już ledwo sapie, już ledwo zipie, a jeszcze Kasia węgiel w nią sypie...
Wstaję. Okiem zaspanym wyglądam, jest tym razem czy nie ma. Jedna minuta.... dwie... O żesz, JEST!!! No jest!!! Czerwona taka, że ło ho ho! Pojawia się nawet szybciej niż ta kontrolna! Jest! Jest! Jest!
I ja jestem! ...w ciąży!!! :-)